Wspomnienie: Maria Marjańska-Czernik. Ameryka mojej Mamy
Kiedy czytam teraz maszynopis „Zapisków amerykańskich”, czuję intensywny, słodki zapach gumy do żucia. Tak pachniały wszystkie rzeczy w paczkach, które przychodziły od Mamy. Niezależnie od tego, czy był to pomarańczowy sweterek nazywany „angorą”, list czy fotografie. To dla mnie do dziś – choć minęło prawie pół wieku – zapach Ameryki.
Mama po raz pierwszy wyjechała do Stanów w 1960 roku. Na stypendium po trzecim roku anglistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Miałam wówczas trzynaście lat, a mój brat dziesięć. Widać z tego, że była „późną” studentką. Kiedy się pobierali tuż po wojnie, uzgodnili z mężem, że najpierw on zdobędzie wykształcenie, a potem, po odchowaniu dzieci, Ona. Rozpoczynając studia, miała już za sobą debiut poetycki i translatorski, znała dobrze angielski i niemiecki.
Nasz ojciec, architekt, usłyszawszy, że ma w perspektywie prawie roczny pobyt sam na sam z dziećmi, załatwił sobie szybko staż w Stuttgarcie, w niemieckim biurze projektów. I wyjechał za granicę jeszcze przed Mamą. Nie było wyjścia – znaleźliśmy się z bratem w internacie MSZ, gdzie przebywały dzieci pracowników dyplomatycznych. Jedyną osobą, która miała prawo odbierać nas stamtąd na weekendy, była cioteczna siostra ojca – ona wówczas, poza państwem, sprawowała nad nami opiekę.
Nie wspominam źle tego czasu spędzonego w internacie. Nie ukrywam, że nie było nam łatwo, o czym Mama wiedziała i martwiła się o nas. Pisała do nas bardzo często, przysyłała paczki. Zachowałam nawet wiele z tych listów, które niedawno w kartonach z Jej rzeczami odkryłam. Ich lektura przypomniała wiele wydarzeń zatartych już w pamięci, a także uświadomiła, że dla niej to była trudna decyzja, a jednocześnie wielka szansa.
W „Zapiskach” wspomina to tak: „[…] nie było to takie proste. Był rok l960, miałam 37 lat, rodzinę, którą zostawiłam w kraju, żeby – dzięki jednemu z pierwszych stypendiów amerykańskich – po raz pierwszy w życiu wyruszyć na koniec świata. Radość z nieoczekiwanych możliwości łączyła się z niedowierzaniem i obawą przed obcością. Mam być studentką, mieszkać w akademiku wśród młodziutkich studentek amerykańskich? Nie dość, że cudzoziemka, to jeszcze o tyle od nich starsza, obciążona wojennymi doświadczeniami, polskimi kompleksami i rodziną, za którą już tęskniłam. […] Poczucie nierzeczywistości towarzyszyło mi jeszcze długo, zwłaszcza że znalazłam się w tak innym świecie. Nawet nie potrafiłam się tym cieszyć. Obca ziemia obiecywała mi mnóstwo nowych wrażeń i przeżyć, spodziewałam się, że i ja od razu stanę się kimś innym, dostosowanym do nowego miejsca. Przekonałam się jednak na własnej skórze, że każdy nosi na grzbiecie swój dom, jak ślimak skorupę. Dręczyła mnie nostalgia. Długo trwało, zanim zaczęłam cieszyć się tym darowanym od losu studenckim życiem”.
Studia na Uniwersytecie stanu Washington w Seattle to jednak było coś. Poznała lepiej język, poetów, których wiersze później przekładała, np. Theodore’a Roethkego, odkryła poezję Emily Dickinson, która ją na całe życie zafascynowała. A co najważniejsze, zebrała materiały i napisała pracę magisterską o współczesnej poezji amerykańskiej.
Później jeździła do Stanów jeszcze kilkakrotnie, także z wykładami, gdzie goszczono ją jako znawczynię poezji amerykańskiej. Do Warszawy przyjeżdżali znajomi zza wielkiej wody, na przykład opiekująca się nią podczas pierwszego pobytu Lois Smith.
Wracała do Polski transatlantykiem Batory. Zachowała w swych papierach książeczkę „List of passengers M.V. Batory Gdynia America Line” z 11 lipca 1961 roku, która prócz listy pasażerów i załogi zawiera podstawowe informacje dla podróżujących. M.S. Batory płynął z Montrealu do Leningradu przez Kopenhagę i Gdynię. Nie miałam wówczas pojęcia, że będzie pływał jeszcze tylko 10 lat, że nazywano go Lucky Ship, że w czasie swojej 34-letniej służby pod polską banderą – jak wynika z informacji zaczerpniętych z Internetu – dokonał ponad 200 regularnych rejsów: początkowo na linii nowojorskiej, potem na linii indyjskiej i na koniec na linii montrealskiej, przewożąc setki tysięcy pasażerów i odwiedzając ponad 150 portów na wszystkich kontynentach. Podczas wojny, jako transportowiec, przewoził żołnierzy. Podczas rejsu ze Szkocji do Kanady na pokładzie Batorego w lipcu 1940 roku przetransportowano do bezpiecznego zdeponowania w Ottawie skarby wawelskie, Biblię Guttenberga z Pelplina oraz wiele innych zabytkowych przedmiotów.
Dla mnie był to po prostu statek, którym wracała moja Mama. Czekaliśmy na nią z tatą, bratem i Mamy przyjaciółmi w gdyńskim porcie z aparatem fotograficznym w ręku, z przejęciem obserwując zbliżanie się kolosa do nabrzeża.
A jeśli chodzi o ten słodki zapach… Nie czułam go, gdy dziesięć lat temu sama odwiedziłam Stany. Bo jest to zapach tamtej Ameryki, w której przebywała moja Mama. Odżył we wspomnieniach.