Justyna Bargielska: Obsoletki (fragment)
Kochaj mnie, Caron
Piszę w kradzionym babci zeszycie i piszę bardzo ścisło, żeby mi starczył na długo – najpierw. A jedenaście lat potem siedzę sobie w środku nocy w kuchni, dzieci i mąż śpią, i nagle mnie olśniewa, że kiedy doktor O. puszczała nam Mille regrets Josquina, to jej niesenne spojrzenie spod grzywki przy słowach „Tysiąc żalów mnie opada, kiedy odjeżdżasz” wcale nie musiało oznaczać jej współczucia dla mnie z powodu, że student A. pożegnał się przed zajęciami, bo się spieszył na pociąg do domu.
Potem, ale nadal jedenaście lat wcześniej w stosunku do tego, co było jedenaście lat później, student A. śni mi się, opowiada, jak spędził święta (był w środkowej części Bułgarii, a trochę we Florencji), i pokazuje mi miniaturowe piekiełko dwa centymetry na dwa, które sobie przywiózł z ciepłych krajów. Pytam, jak odnosi się do mojej propozycji, na co on mówi, że gdy zrozumiał, o co mi chodzi, bardzo się przejął. Pytam, jaki jest ostatecznie jego stosunek do sprawy, a on mówi: „Pozytywny”.
Potem, ale prawie wtedy co Florencja i środkowe piekło, czytam u Arystotelesa, że nawet gąbka zdaje się mieć jakieś postrzeżenia zmysłowe, więc jemy ze studentem A. niewymyślne kluski na kanapie w użyczonym mieszkaniu mojej koleżanki i zostajemy na noc. Dzieje się to na terenie byłego zaboru rosyjskiego, bo w mieszkaniu nie ma ani prysznica, ani wanny, jest za to piec kaflowy i małe radio. Jakoś nad ranem mówię do studenta A., żeby jednak już sobie poszedł, bo tak. Po jego wyjściu trochę płaczę, a trochę zjadam koleżance czekoladę nadziewaną, jak się potem okaże, jedyną pamiątkę, jaka jej została po chłopaku, który wyjechał i kogoś zapoznał. To mnie postarza. Zaczynam pisać powieść z wątkiem miłości lesbijskiej, nerwosolem i śniegiem, i systemem wartości, który dzieliłam z siostrą: miłość, przyjaźń, muzyka, kupa, Bóg we wszystkim, co robimy, a jako podsumowanie punkt szesnasty: „Ja już nie mam więcej wartości, a ty?”.
Student A. chodzi po wydziale z mieczem, bo jest rycerzem. Jedenaście lat potem siedząc w kuchni, trochę żałuję, że studentowi wtedy nie odbiło i nie zarąbał naszego roku, bo może bym się załapała na jakieś wyjaśniające draśnięcie, jakąś pierwszą krew.
Wtedy, co jedenaście lat potem, niźli ta niemająca miejsca rzeź, przychodzi do mnie do kuchni święty Paweł i napomina mnie, abym postępowała, jak przystoi na powołanie moje, znosząc jedna drugich w miłości.
– Yasne, yasne – pozwalam sobie. – Y yedli, y nasycili się.
Żona Chomika
– Czy żona Chomika ma depresję? – pyta mnie mąż na trzecich urodzinach naszej córki, zorganizowanych w centrum kulkowej i balonowej rozrywki trzylatków, na które zaprosiliśmy między innymi córkę żony Chomika, rówieśniczkę naszej.
– Nie wiem, spytam – mówię i idę spytać.
Żonę Chomika poznałam na skwerze, gdzie kręci się jeden z dłuższych seriali telewizyjnych produkowanych w naszym kraju. Nasze córki były dokładnie w jednym wieku, rodziłyśmy w jednym szpitalu, było o czym wymienić parę zdań. Poza tym mieszkałyśmy niedaleko siebie – my sprowadziliśmy się tam niedawno – i na pierwszą żeńską wódkę po urodzeniu pierwszego dziecka też poszłyśmy razem. Wracałyśmy nocą i odprowadzając mnie, żona Chomika powiedziała:
– Jakby cię na dzielnicy ktoś zaczepiał, mów od razu, że jesteś koleżanką żony Chomika.
Potem okazało się, że z podręczników, które napisał dziadek Chomika, uczyłam się na studiach. Żona Chomika jest wizażystką, więc starałyśmy się rozmawiać raczej o pieluchach, żeby się do siebie nawzajem nie zrazić.
Pojawiła się u nas szansa na drugie dziecko i przeprowadziliśmy się na północ, żeby mu zrobić miejsce. Zdecydowanie rzadziej miałam czas dla żony Chomika, ona zresztą też zaskoczyła niedługo po mnie. Wreszcie udało mi się do niej podjechać z młodszym synem. Poszłyśmy na nowy plac zabaw, który wybudowano przed naszym dawnym domem.
– Tak, mam trochę depresji – powiedziała żona Chomika. – Siedziałam z dzieciakami sama codziennie od szóstej do szóstej, było ciężko. Ale już jest lepiej. A pamiętasz tego księdza, który chrzcił naszą małą i miał wam dawać ślub? – spytała znienacka. – Zaginął, pół roku temu. W zeszłym miesiącu był u nas cebeeś. Przyszli o szóstej, wzięli Chomika. Podejrzewano go o zabicie tego księdza.
– No bez kitu – mówię.
A bierzesz ty, żono Chomika, jakieś leki – myślę.
– Serio, mogę ci pokazać protokół zatrzymania – mówi ona.
I faktycznie, przypominam sobie, że na stole w kuchni Chomików leżało coś w foliowej koszulce, na czym było napisane „protokół zatrzymania”. Jest mi wstyd za myśl o lekach i że nie spytałam: „A co to leży w tej koszulce?”.
– Chomik bardzo się zaangażował w szukanie tego księdza, to był nasz przyjaciel. Zwrócił tym na siebie uwagę, no i przyszli po niego.
– Ale puścili?
– Oczywiście. Tylko pokazali mu zdjęcia.
– Zdjęcia?
– Zdjęcia. Ksiądz miał różne zdjęcia. Chomik pobił tego, co mu te zdjęcia pokazał, dlatego go wypuścili trochę później, niż mieli.
Ksiądz, który miał mi dawać ślub, miał chór i zdjęcia z chórzystami. Różne.
– Też nie mogłam uwierzyć – mówi żona Chomika i rozgląda się za starszą córką.
Nigdzie jej nie ma, więc żona Chomika wybiega za plac zabaw, wołając ją po imieniu, ale bez paniki. Mnie samej już dawno jest niedobrze ze strachu. Oczywiście mała się znajduje, żona Chomika beszta ją raczej z godnością niż nerwowo. Jestem pod wrażeniem, daję im buziaki, biorę synka i idę do domu.
Nie wiem, jak to powiedzieć, żeby w coś nie popaść: w pewnym sensie wystarczyłoby mi być już zawsze tylko koleżanką żony Chomika. W pewnym sensie tylko nią jestem.
Wszystko jest fakturą
Jakoś tak na przełomie listopada i grudnia pomyślałam sobie, że mogę być w ciąży i że tylko tego brakowało. Nie miałam jeszcze wtedy zobowiązań i tyle szczęścia w życiu co teraz, więc pojechałam do Urli do Julka. Julek nie mieszkał u siebie, tylko pilnował domu przyjaciół. Urodziło im się dopiero co dziecko, więc przenieśli się na zimę do miasta. Za szybę kredensu w kuchni zatknięte było czarno-białe zdjęcie torebki cukru pozbawionej napisów. A, to tak wygląda dziecko – pomyślałam.
To było w czasach, kiedy przyszłość moich związków przewidywałam za pomocą słownika polsko-łacińskiego, który odnośnie mojego ówczesnego chłopaka wywróżył mi „contubernium”, więc nasze właśnie trwające rozstanie stawiało pod znakiem zapytania istotną wartość kultury antycznej i klasycznego wykształcenia.
– Jesteś w ciąży? – spytał Julek. – Super. Będziemy wychowywać.
Wtedy do izby wszedł Pawełek – a jakby słońce weszło.
– Pawełek kocha dzieci – powiedział Julek i przylgnął do Pawełka.
Potem jedliśmy kluski, potem słuchaliśmy płyt, a potem zrobiło się późno i poczułam się jak Emilka, co utknęła w Małkini. Julek przysposobił jakieś barłogi, dołożył chrustu do pieca i poszliśmy spać: Julek na materacu na granicy kuchni i pokoju, Pawełek na amerykance i ja pod oknem.
– Kaloryfer mnie uwiera, wiesz? – powiedziałam do Pawełka, tak żeby Julek nie słyszał. – Mogę przejść do ciebie?
– Jasne – powiedział Pawełek.
Rano musiałam wstać szybko na pociąg, więc nawet nie budziłam chłopaków, tylko założyłam buty i wyszłam. Przez jakieś obłąkane, nieprzejmujące się harmonogramem przemian pór roku wrzosy szło się do stacji, na której musiałam sobie kupić frytki i posiedzieć, tak mnie wzięło. Dopiero w następne lato zobaczyłam znów Pawełka, z balkonu mojej mamy, jak siedział na trawniku oparty plecami o grochodrzew i czytał książkę. Dookoła biegał nieskładnie żółty pies. A potem to już w ogóle go nie widziałam.
– A kto to nam mówił, że w Eupatorii jest tak, że wchodzisz w morze i idziesz w głąb kilometr, dwa, a woda ci ciągle sięga po kolana? – zapytałam dzisiaj męża, zdjęta jakąś żałobą. – I czemu myśmy wtedy pojechali dalej, gdzie zaraz po wejściu do wody było pięć metrów głębokości? Bo młodzi byliśmy?
– Bo wtedy przynajmniej ty jedna z nas dwojga umiałaś pływać – powiedział mąż.