Monika Bolach: Poszukiwania kobiecości
Julia Fiedorczuk, Poranek Marii i inne opowiadania, Biuro Literackie
„Opowieść o mnie, raz rozpoczęta, nie miałaby końca. Bo jestem żywa, bardzo żywa (…)” tak deklaruje główna bohaterka zbioru opowiadań „Poranek Marii”, który ukazał się właśnie w Biurze Literackim. Pierwsze myśli, jakie pojawiają się po przeczytaniu tomu: NIE UMRĘ, BĘDĘ ŻYWA, jak one. Rozwój, miłość, pęcznienie, dojrzewanie i nagle… zatrata, śmierć – kompost wielu istnień. Jednak co znamienne, zgnilizna ta stanowi bazę prawdziwego życia, to zaczyn nowego.
Prawda o rytualnym powtarzaniu aktu stworzenia, o cyrkularnym schemacie czasu, który z perspektywy kosmogonicznej wydaje się zakreślać zawsze tę samą orbitę, sprawdza się w tym tomie. Julia Fiedorczuk, poetka, tłumaczka i wykładowczyni, debiutuje w nowej roli. Autorka przemyca swój biologiczny światopogląd tym razem w formie opowiadań. Dostajemy osiem krótkich tekstów przenicowanych i nawleczonych na jeden łańcuchu fabularny książki za pomocą swoistego podejścia do ciała (ludzkiego, ale nie tylko), także z użyciem trudnej, bolesnej erotyki, czy kobiecości, która w niewielu momentach okazuje się być darem. Wybrzmiewa i echem odbija się w kolejnych opowiadaniach przeświadczenie, że świadomość kobiecą zdobywa się poprzez ból, w aktach agresji docierających ze strony męskiego, patriarchalnego świata – świata cywilizacji dodajmy.
Być kobietą poprzez deprecjacje. Pojawia się kobiecość, próba jej definicji i diagnozy jako problemu dla podmiotu, któremu patriarchalna kultura odbiera prawo BYCIA PO PROSTU (lub który sam się tego prawa pozbawia). Pozbawia się automatycznie przez to, że patrzy na siebie, konstytuuje i dookreśla z zewnątrz (perspektywy Innego). W całym tomie próżno szukać wielkiej Bohaterki – są same „one – jakieś – niedookreślone – nie do końca nazwane” (wypchnięte z języka; wyrzucone z logosu – odbiera się im nawet podstawowe prawo posiadania pełnego imienia). „Olusia” z pierwszego opowiadania „Mamo, moje ciało chce tańczyć” doświadczyła zaszczytu nazwania – jednak zastanawiająca jest forma imienia. Czy to zdrobnienie nie deprecjonuje? Aleksandra mogłaby stanowić o sobie i świecie. „Olusia” boi się i świata i siebie – nie rozumie ani jednego ani drugiego, więc ucieka. Jej autystyczna izolacja od innych ludzi – „ciał” – zapowiada lęk, jaki narasta z każdym następnym opowiadaniem. Lęk przed koniecznością zamknięcia w ciele-więzieniu, które odbiera poczucie podmiotowości. Choć mogłoby być ono „dobrym”, to przez patriarchalne porządki społeczne może być tylko przedmiotem molestowania, przyczyną lęków przed rozkładem (czymś więcej niż zwykłą starością, czymś dosadniejszym niż przemijanie).
Być kobietą poprzez ból. Patriarchat portretowany jest jednoznacznie – mężczyzna pojawia się jako agresor, gwałciciel (działający w grupie, zawsze potężny, bo osadzony „w tym świecie” czyli w ramach kultury androcentrycznej). W „Poranku Marii” nie ma prostych rozwiązań. Rodzi się bunt (nadzieja na zmianę zaprogramowanego nam losu), który jednak zastyga jak żywica zmieniająca się w bursztyn. Młoda dziewczyna pada ofiarą molestowania przez grupę rówieśników – jako postawę obronną przyjmuje ucieczkę w głąb siebie i fantazję o własnej śmierci. Inna bohaterka „Ryśka” (znów zdrobnienie (!) – bo „Ryszarda” ma w sobie wpisaną moc) po gwałcie, którego ofiarą padła, zbiera zgruchotany obraz nieukształtowanej a już zniszczonej kobiecości i odchodzi z miejsca przestępstwa, które naznaczone zostało jej wstydem.
Być kobietą poprzez strach. Uderzające są liczne obrazy kobiet skrzywionych kulturą – kobiet, które boją się utraty atrakcyjności swojego ciała. Znamienne, że do własnego ciała podchodzą nie tyle jak do siebie, a raczej jak do przedmiotu, który ma „rocznik”, czy bytu, który się hoduje – nawadnia, odmawia pokarmu. Wszystkie bohaterki opowiadania „Mamo, moje ciało chce tańczyć” stawiają się obok wyimaginowanych wzorów kobiecości i nie potrafią sprostać tym „ideałom”. Kolejne próby zmiany w życiu spełzają na niczym – alternatywą okazuje się samobójstwo, które, co znaczące, wcale nie jest tu waloryzowane jako jednoznaczne zło. „Starucha – Wiedźma” ma prawo do tego, by odebrać sobie życie. Afirmacja takiej postawy może razić – czyżby ciało starej kobiety nie nadawało się już do tego, by bronić jego istnienia?
Nowa wiara kobiecości. Wyczytuję w tomie „Poranek Marii” coś więcej – wyznanie nowej wiary: wiary w życie. Życie to definiowane być może jako rodzaj witalizmu, przysługującego po równi wszystkim formom trwania w świecie.
W tym myśleniu przekracza się umowną granicę ludzkie – nieludzkie, bo życie definiowane jest jako ogromna siła, nowy materializm.
To właśnie ta wiara każe „Zetce”, bohaterce piątego opowiadania, pochylać się nad cierpieniem potrąconej przez samochód wiewiórki. To dzięki niej naszym oczom ukazuje się ogromne cierpienie i walka z nieuchronnym końcem. „Zetka” trwa przy rannym zwierzęciu, by „uratować jego śmierć”. Zna prawo natury i potrafi się z nim pogodzić. Nie ma w niej zakłamania i chęci prostej empatii sprowadzającej się do małoznaczących prób ratunku. Gryzoń musi umrzeć – akt ten ma się jednak dokonać w godny sposób. Dlatego potrzeba jest „Zetka”, która staje na straży praw rządzących Zoe. Życie bowiem musi zostać tu dookreślone tą znamienną nomenklaturą, dzięki której udaje się rozróżnić rozumne, jednostkowe istnienie (Bios) od nieskończonego trwania zasadzonego na powrotach sił witalnych w przestrzeni (Zoe).
W „Poranku Marii” filozofia zostaje wsparta wciąż obecną świadomością o nierozerwalnym związku między gniciem a kwitnieniem (związku osadzonym na pełnej potencji glebie i wiedzy o jej mocy).
Próba odpowiedzi. Na pytanie „Olusi” Co to jest śmierć? odpowiedzi szukać można w każdym z opowiadań Julii Fiedorczuk.
Śmierć to niemoc bycia sobą.
Śmierć to upadek ciała.
Śmierć to napiętnowana przez patriarchat kobiecość.
Śmierć to wiewiórka zdychająca na szosie na prawie równym odchodzeniu drugiego człowieka.
Śmierć to izolacja od prawdziwego życia.
Śmierć to niespełniona miłość.
Śmierć to… życie, które trwa, a nigdy nie przemija.
Nie przynosi ona kresu.
Autorka przyjęła postawę całkowitej afirmacji Zoe. Znane stwierdzenie Deleuze głoszące, że umierają organizmy, nigdy samo życie, staje się bazą tego światopoglądu. Stąd też nowa ekologiczna aksjologia, którą odnajdujemy w „Poranku Marii”. Małe śmierci – gnijące liście; rozerwana dżdżownica, którą grzebie się patykiem; konająca wiewiórka, przy której trwa się oczekując jej końca – są przedstawione z takim samym dramatyzmem (jeśli nie większym) jak śmierć kolejnych kobiet (samobójczyni z „Mamo, moje ciało chce tańczyć”, czy nieznanej, zamordowanej kobiety z „Orgaspace”).
Na koniec postawię tezę ryzykowną – bardziej żałuje się śmierci symbolicznych (odbierania godności ludzkiej krzywdzonym seksualnie kobietom), niż ich faktycznych zgonów.
Być może bierze się to z przeświadczenia, że mamy prawo do samobójstwa (bo życie i śmierć to coś, co się przydarza wszystkim i ciągle), a nie mamy wpływu na przemoc, jaka nas dotyka. Ta przemoc, emanująca z Innego, na którego wciąż trzeba się natykać i dla którego trzeba kreować siebie, staje się nieznośna.
Glosa: Tom komasuje możliwie dużą ilość portretów „tajemnicy” kobiecości. Tajemnicy ujętej w cudzysłów, bo niemożliwej do pojęcia dla bohaterek opowiadań. Z każdym kolejnym tekstem przytłacza nas ilość destrukcji. Ze zdań bije zapach zgnilizny, gdzieś w tle opowieści – nawet tych o dziecku – unosi się aura rozkładu. Julia Fiedorczuk pokazuje tutaj kobiecość a rebours – punkt wyjścia przyjmuje ten sam, co tradycyjne ujęcia o długiej historii – kobiecość związana zostaje z ziemią. Jednak niepokojące dla czytelnika staje się odkrycie, że ta ziemia zamiast obradzać, wydawać na świat, dawać życie – jest pochłaniająca, dająca „małą” i „swojską” śmierć. Kobiecość siłą rzeczy więc wpisuje się w podobne pola konotacyjne – łączy się z glebą, kompostem, pleśnią (odpadkami, bez których jednak nie ma życia).
Mało optymistyczne, mimo jaśminów i młodych drzew na końcu. Mała Olusia (prototyp osobowości, z którego może rozwinąć się nowa kobiecość) dowiaduje się, czym jest śmierć i niestety musi przyjąć, że anioły byłyby rozwiązaniem niektórych kwestii – gdyby tylko istniały – a w tym świecie istnieć nie mogą.
„Poranek Marii” to specyficzna lektura – nie ma w nim miejsc na oddech czy błądzenie myśli (jednie „Orgaspace” nieco wybija z czytelniczej orbity, po której krąży się od momentu otwarcia tomu). Czytelników dla tych opowiadań na pewno nie zabraknie. Całość wydaje się interesującą propozycją dla badaczy, zwłaszcza zajmujących się Gender Studies. Jest tu i negacja siebie wyniesiona z wyrastania w patriarchacie, i alternatywna definicja kobiecości (wychylająca się poza tradycyjne ujęcia) – być może to właśnie Leda, zbierająca cechy wszystkich pojawiających się w tomie kobiet, jest jej uosobieniem.
Dostrzec trzeba kompost podmiotu: pojawiają się kobiety-wiedźmy, przedwcześnie dojrzałe dzieci (dziewczynki). Może autorka próbowała pokazać drogę ucieczki przed kolonizującym znakiem „kobiety”, jakim zmuszona jest się dookreślać każdą z nas? W „Poranku Marii” w ów klasyfikujący i hierarchizujący społecznie znak wpisana została całkiem nowa i zupełnie możliwa alternatywa – potencja małej Olusi i „symfonia”, jaką jawi się Leda. Miejscami odpychającą, ale pełna siły płynącej z oswojonej – samowitej – śmierci).