Maria Magdalena Beszterda: Salwa niehonorowa. Frazes – dziedzictwo narodowe
Sylwia Chutnik, Dzidzia, Świat Książki
Sylwia Chutnik po raz kolejny podejmuje się niełatwego i ryzykownego zadania: demityzacji narodowej przeszłości. Ponownie odkrywamy obszary niewygodne dla, rozmiłowanej w martylologicznym frazesie, Polski. Żyjemy w rzeczywistości, w której nieustannie odbywają się rocznicowe pochody, apele poległych, nie gasną znicze. Istniejemy o tyle, o ile cierpimy za miliony, o ile znaczymy skwery i ulice pamiątkowymi tablicami, gdzie „nie ma miejsca na zapomnienie, jest tylko ciągłe grzebanie palcem w przebitym włócznią boku”.
Powstanie Warszawskie zostaje pozbawione bohaterskiego nimbu. W wojennej pożodze słyszymy nie tylko pieśni bojowe, triumfalne werble, ale także jednostkowe wołanie o przyzwolenie na zwykłość, na zejście z barykady, na święty spokój. Matki wojenne w „Dzidzi” to matki nie zgadzające się na śmierć swoich dzieci w imię Świętej Przegranej. „Przestańcie się bić, kapitulujcie, przestańcie tej wojny. To nie był krzyk, gadali później, to skowyt suk”.
Chutnik opowiada o mrocznej stronie „narodowego poświęcenia”. Stefania Mutter, przechowująca na terenie swojego gospodarstwa dwie bezbronne kobiety, wydaje je policji, nazajutrz po tym, jak ograbia je z jedynego mienia – palta. Płaszcz uciekinierki dały w zamian za iluzję bezpieczeństwa. Iluzję, jak się okazuje, złudną. Prowadząc ofiary na posterunek niemiecki, Stefania Mutter perroruje: „Bo to z Warszawy una taka mądra. Taka światowa. Jeszcze się na prawo międzynarodowe powołaj, profesorowo jebana”. Mapa Polski okazuje się podzielona nie tylko na strefy okupowane. Kraj jest podzielony siecią niewidzialnych granic między – miejskim, światowym, bogatym, światłym a tym klasy B, tym marginalnym, peryferyjnym. Nienawiść i szyderstwo strzeże nienaruszalności tego podziału, podziału, który przetrwał dwie wojny światowe, komunizm i przełom ustrojowy. Status społeczny jest dziedziczny, bardzo ciężko jest znaleźć się po przeciwnej stronie brzegu. I całe szczęście, bo „wsiury muszą istnieć, żeby miastowym było milej. Żeby mogli się ogrzać w ciepełku tandety”. Granice mają olbrzymią płodność, małą wsobność. Tworzą się podobszary podzbiorów zmarginalizowania. Wydepilowane, gładkie ściany nowoczesnych wieżowców na strzeżonych osiedlach to kolejne bastiony uprzedzenia. Jacek Gądecki w swojej rozprawie doktorskiej: „Za murami. Osiedla grodzone w Polsce – analiza dyskursu”, spostrzega, że grodzenie osiedli wynika z potrzeby rytualnego przekraczania granicy przez wtajemniczonych mieszkańców. A zatem iluzja egzystowania w krainie dobrobytu, symbolicznie oddzielonej od brudu i biedy jest całkiem pokupnym towarem. U Chutnik czytamy: „Wokół powstawały nowe osiedla ze szczurami w rurach kanalizacyjnych i oddzielnym parkingiem z przydzielonym ochroniarzem. Nie dla was, plebsy, z dziury zabitej dechami. Poprzyklejajcie sobie te czerwone nosy do szyby i wgapiajcie się w nowy, szklany świat”.
Upojenie frazesem jest wszechobecne. Od patriotycznego: „Jak my się teraz karmimy tym romantycznym podskokiem. Jak my salutujemy w rytm ludzkich jęków. Klęczymy. Ale nie bolą nas kolana”; po spiskowe teorie dziejów, rytualne obwinianie Żydów i Ubecji za wszystkie niedomagania rzeczywistości: „siostra moja, po mężu Tarnowska, de domo Gargiel, zamordowana przez UB, które naszą katolicką rodzinę od lat piętnastu wykańczało po grób. Jej niby coś w szpitalu mieli wyciąć, nie wiadomo jak, a ze zwykłego zabiegu zrobiła się kostnica”. Frazes odkarmiony przykładnie przesądem, utuczony na stereotypach, łapczywie wchłania również kapitalistyczne zdobycze psychoanalizy amerykańskiej w rodzaju: „Niezobowiązująco chciałabym podtrzymać nasze wzajemne relacje, które w przyszłości powinny zaowocować zaufaniem i wsparciem w najtrudniejszych nawet życiowych wyborach”.
Danuta, główna bohaterka powieści jest wnuczką Stefanii Mutter. Matką niepełnosprawnej Dzidzi – istoty bez kończyn, bez umiejętności porozumiewania się ze światem innej niż charczenie i ślinienie się. Egzystencja Danuty jest egzystencją ufundowaną na braku. Jej rzeczywistość to codzienne odbywanie kary za grzechy babki, to życie poprute, źle zszyte, niedomyte i niedokarmione. Kobieta mieszka w podwarszawskich Gołąbkach, nastygmatyzowana podwójnie: haniebną rodzinną przeszłością i chorobą dziecka. Żyje nadzieją na sprawiedliwość, na pozytywne rozpatrzenie jej skarg i zażaleń do Pana Boga, do Państwa. Codziennie sporządza dokumentację wykluczenia, którą ma rozpatrzeć rząd polski, trybunał w Starsburgu, Unia. Jakakolwiek organizacja. Biurokracja jednakże, całkiem po kafkowsku, nie służy obywatelowi, a raczej występuje przeciw niemu. Danucie odbierają Dzidzię urzędniczki opieki społecznej. Zadają pytania świadczące o absurdalnej nieświadomości realiów społecznych („czy dziewczynka chodzi na lekcje kreatywnego życia i hebrajski? Czy ma indywidualny tok nauki na ukulele metodą nieinwazyjną?”).
Kobieta najpierw czuje ulgę po stracie, a potem uświadamia sobie, że zabrano jej sens życia – udrękę i ekstazę, jej „totem w walce o zapomnienie”. Wyrusza do stolicy, do Sądu Najwyższego, by domagać się zadośćuczynienia. Niewpuszczona przez strażnika budynku, śpiewa pod oknami, w centrum kraju swoją pieśń wykluczenia, Wielką Improwizację. W mantrycznym, bełkotliwym strumieniu świadomości opowiada o niewymazywalnej przeszłości, o obrazach gwałconych kobiet w czasie wojny, które widziała jej matka, o zmęczeniu historią i tragedią, o tęsknocie za córką, wreszcie, o macierzyństwie jako rodzaju obłędu („Mamy zawsze się boją najgorszego, nikt nigdy nie zaczął się bać tego najlepszego.(…) Rodzi się bobo i już może śmierć łóżeczkową zaliczyć, zachłysnąć się smoczkiem bez atestu, poparzyć wystudzonym wrzątkiem), o porodzie „jak kanonada”, niebohaterskim życiu i banalnej śmierci, o bezsenności i uprzejmym obrzydzeniu Państwa. I właśnie u stóp tego Państwa, pod gmachem Sądu Najwyższego, ginie.
A Dzidzię panie z opieki społecznej zabrały do kościoła, by ją podwiesić pod sufitem. I zrobić z niej lokalną świętą, twarz do zareklamowania Gołąbek turystom, pocieszenie dla strapionych „że mogło być gorzej” i stymulant do dawania hojniejszej ofiary. Tymczasem postać nadludzkim wysiłkiem wydobywa się z uwięzienia i „toczy się” przed kościół. Tam dochodzi do linczu na niej, dokonywanym solidarnie przez miejscową ludność. „Jakie to przezwiska? A różne, ludzkie takie, zwyczajne. Kurwa niepełnosprawna, żydowski kadłub i ścierwo darmozjad na dodatku socjalnym tuczone”. Ukamienowana kaleka zostaje wyrzucona na tory. Wykluczona niczym Jagna z „Chłopów”. Niewygodna figura pamięci. Dzidzia ma w brzuchu radio, w którym nadaje audycje powstańcze, relacje historyczne, po prostu „żyjący nadajnik”, żywa blizna po historii, tej nie(wy)godnej. Przejeżdża Dzidzię pociąg, ta jednakowoż żyje nadal. Jest nieśmiertelna niczym sumienie. Dzidzia jak salwa niehonorowa, w plecy, w tył głowy, jak Jedwabne (w książce powraca kilkakrotnie motyw złego sąsiada). Można by wytknąć pewne niezręczności stylistyczne, nadmierne epatowanie obrzydliwością, ale w tym wypadku idea broni całej książki. Być może nie można delikatniej. Dzidzia toczy się dalej po torach naszego kraju. I nie możemy udawać, że nie istnieje. Bękart Ojczyzny.