Hanna Musiał: Tournee
O świcie, z mroku więziennych baraków wyłaniają się tancerki zespołu „Droga”. Idą w eskorcie wychowawców, gęsiego. Każda trzyma w górze swój kaukaski strój na wieszaku; zimowy wiatr targa czerwone płaszcze i tiulowe szale.
Te pachnące, już od rana umalowane kobiety dnie i noce spędzają w więziennych celach. Jak twierdzą pracownicy penitencjarni, pół roku temu były agresywnymi, patrzącymi spode łba przestępczyniami. Taniec je zmiękczył, wysubtelnił, dowartościował. Wydobył uśpioną wrażliwość.
Tym razem osadzone kobiety czeka prawdziwa przygoda, trzy występy dla męskiej widowni w terenie. Powiezie je wynajęty, luksusowy autokar.
Luiza, skrzywdzona przez los matka piątki dzieci (chodziła ze szwagrem na włam), od razu przykleja twarz do szyby i wypatruje czegoś znajomego w szarości jeszcze drzemiącego dnia.
Jola, wrobiona przez narzeczonego w handel narkotykami i kradzionymi samochodami (wyrok 6 lat), sprawdza podczas jazdy kostiumy. Nie mogą się pognieść. Śliczna, wiotka ofiara ślepej miłości z reklamową grzywą włosów jest nieformalnym kapitanem zespołu.
Zosia (skazana za narkotyki i rozboje z użyciem przemocy), o mięsistej twarzy i wyeksponowanych piersiach, ma w sobie najwięcej swobody i pewności w tańcu. Sprawnymi nad podziw rękami rozlewa koleżankom kawę do plastikowych kubków: „Kurna mać, szkoda, że nie można palić”.
Po drodze, z męskiego więzienia trzeba „pobierać” muzyków zespołu “Jestem Za”.
Przy bramie Zdzichu (gitara elektryczna), Marek (perkusja), Wacek (gitara) i Romek (keyboard), od kilku dni na wolności. Służby więzienne, oswojone ze sztuką, dla ułatwienia artystom transportu ogromnej ilości aparatury nagłaśniającej, organizują wózek używany do przewożenia kotłów z jedzeniem.
Boczne drzwi bagażników otwierają się automatycznie jak ogromne skrzydła. Podziw budzi ten cud techniki i przepastne wnętrze Mercedesa. Zwykle na występy artyści jeździli więźniarką. Niestety, w eleganckim pojeździe toaleta nie działa.
Uczestnicy tournee czekają na małych uchodźców z Czeczeni. W ramach europejskiego projektu nawiązali przyjaźń z ludźmi zza krat. Piątka szkrabów z ośrodka dla uchodźców jest już w tramwaju. Najmłodszy ma cztery lata. Dzieci rodzimym tańcem (mają go w genach) odwdzięczają się więźniom za kolorowanki i paczki ze słodyczami. Zawodowy tancerz, uchodźca z Inguszetii, nauczył więźniarki kilku prostych kaukaskich kroków. Powstał zespół. Kaukaski taniec uwięzionym i uchodźcom daje chwilę zapomnienia.
Gospodarze oddziału męskiego proponują artystycznej grupie i osobom towarzyszącym służbową toaletę obok dyżurki; trzeba się wysikać na zapas, w drodze postojów nie będzie, ostrzegają.
W obstawie żeńskich wychowawców kobiety zmierzają do kibla. Od razu mają w ustach papierosy, zachłannie się zaciągają, też na zapas.
W ubikacji mokro, zimno, przy drzwiach strażnik.
Między kobietami z różnych światów zawiązuje się w tym śmierdzącym otoczeniu pętelka braterstwa. Wchodząc do kabiny przekazują sobie do potrzymania osobiste drobiazgi, przygaszone pety, dzielą się chusteczkami, wycierają nosy. Częstują się gumą do żucia. W przedsionku dopinają spodnie, wpychają do środka koszule; w kusych, modnych kurteczkach ciągnie po nerkach. Po chwili rozluźnienia, przed wyjściem na otwartą przestrzeń, opiekunki penitencjarne zmieniają ton, rzucają suchą komendę konwojentów: -tylko bez numerów, dziewczyny, najkrótszą drogą do autokaru.
Kobiety wskakują do środka w powietrze nasycone już męską obecnością. Osadzeni znają granicę, której nie wolno im przekroczyć. Z fragmentów trzymanej na uwięzi konwersacji, z subtelnych żartów, nie można odgadnąć, co naprawdę dzieje się w tych wyposzczonych ciałach i wystygłych sercach obdarowanych przez los wyjątkowym dniem.
Co czuje Marek, zatracony perkusista, na pierwszy rzut oka nieufny, znerwicowany przestępca w afekcie, ze wzajemnością zakochany w Zosi siedzącej na wyciągnięcie ręki. Widują się tylko podczas występów. Osadzona miłość nie ma głosu, ubolewają koleżanki. I przyszłości nie ma.
Nowożeniec, Romek, od tygodnia próbuje oswoić się z wolnym światem. Po ślubie w więzieniu, zamieszkał wreszcie u żony. Nie zna okolicy. Adres ma zapisany na kartce. Żeby trafić do domu musi pytać ludzi o drogę. Dla świeżo uwolnionego, samodzielność jest groźna. Romek panicznie boi się kolizji z prawem, wyszedł po wokandzie, przed terminem.
O czym myśli Zdzichu? Pierwszy raz od wyroku ma zobaczyć swoje strony, rodzinną wieś, bliskie mu miejsca i tę drogę, na której dopuścił się przestępstwa. Maniak jazdy w stanie nietrzeźwym na rowerze z dobrodusznym uśmiechem wyznaje grzechy, ale, „przecież u nich wszyscy jeżdżą narąbani”. Przypadek sprawił, że akurat trafiło na niego, a on miał pecha – rozjechał emeryta i połamał mu nogi. Nie było to pierwsze przewinienie Zdzicha. Zanim go wsadzili, stracił kilka rowerów.
Na rozprawie oskarżony przysięgał, że odpokutuje karę pracą w najcięższych warunkach, przy chorych w szpitalu, w kopalni, albo w hucie. Sędziowie byli jednak nieustępliwi, wsadzili go za kraty na rok z hakiem bez możliwości skrócenia kary.
Zdzichu pogodził się z faktem. Stołeczny zakład karny, w którym odbywa karę, choć daleko od domu, cieszy się w środowisku dobrą opinią. Już się w nim zadomowił, zaprzyjaźnił z kolegami. Wykorzysta czas odsiadki na doskonalenie muzycznych umiejętności. Po wyjściu będzie grywał na weselach. Uczciwie zarobi na nowy rower.
Mroźny powiew wnoszą do środka zaspane dzieci o śniadych twarzach i kruczych włosach. Znikają między siedzeniami jak nieme duchy. Ekipa w komplecie.
Mercedes bezgłośnie sunie drogą E7. Prawdziwy komfort w intymnej poświacie lampek żarzących się na pulpicie kierowcy. I jakie szerokie pole widzenia! Pasażerowie zapadają w senne odrętwienie. Upłyną dwie godziny zanim powróci świadomość miejsca i sytuacji.
Na wzniesieniu ogromny nowoczesny kompleks. Gdyby nie wieże strażnicze, można by wziąć obiekt za ośrodek wypoczynkowy. Zorientowani w branży wiedzą jak ciężko się tu siedzi. Nie daj Boże, wzdycha perkusista.
Pod drzwiami wartowni zwarta grupa. Za pancerną szybą z kamiennymi twarzami warują strażnicy. Nie reagują na przybycie zapowiedzianych gości. W siarczystym powietrzu kłębi się dym; nosy i ręce czerwienieją. Mali czeczeńscy uchodźcy w przewiewnych kapotkach dzwonią zębami. Tutaj ludzkim głosem nic się nie wskóra, tłumaczy wychowawca, przyjdzie rozkaz przez kolejne szczeble służbowej drabiny, żeby wpuścić, to wpuszczą naciskając elektroniczny sterownik na konsoli. Podobno technikę zabezpieczeń mają na najwyższym poziomie, ale kultury za grosz. U nas jest zupełnie inaczej, cieszy się pracownik penitencjarny, prawda panowie? Święta prawda, odkrzykują chórem.
Przydziałowy funkcjonariusz sprowadza grupę do podziemia. Plątaninę mrocznych korytarzy oddzielają kraty uruchamiane elektronicznie przez mundurowego klucznika. Szczęk zatrzaskującego się za plecami żelaza robi wrażenie na osobnikach przywykłych do mocnych zabezpieczeń. Ostro trzymają za mordy, istne Alcatraz, komentuje włamywaczka.
Kurna mać, to nie zakład karny, tylko obóz koncentracyjny, dodaje skazana za pobicia. Wszędzie czujniki i tajemnicze urządzenia. Wielki brat trzyma intruzów na muszce. Na wszelki wypadek artyści machają mu przyjaźnie w nieokreślonym kierunku.
Za kratami do bocznych tuneli ogoleni na zero więźniowie witają nadchodzące kobiety dzikimi odgłosami. Uruchamiają metalowe wrota.
Na garderobę kaowiec udostępnia tancerkom magazyn z połamanymi krzesłami i stołami. Las drewnianych nóg zastąpi wieszaki. W piwnicznym zimnie, nad szafirowo seledynową ścianą mruga jarzeniówka. Do zagraconego pomieszczenia, w poświatę niebieskości wtłaczają się kaukaskie stroje. Przebierania sześciu kobiet zamienia się w ruchomy obraz: lśnią materie, fruwają tiule. Wyciągnięte ręce szukają rękawów. Na kobiece pośladki i ramiona spływa czerwień i biel tkanin. Czyjeś dłonie chwytają w locie muślinowy szal.
Zziajani muzycy “Jestem Za”, też uwzględnieni w europejskim programie, nie mogą uruchomić aparatury. Wzmacniacze nie działają, nic nie działa. Nie ma odpowiedniego zasilania dla sprzętu o tak dużej mocy.
W małej sali czeka na występ kilkunastu więźniów wyprowadzonych z cel za dobre sprawowanie. Szare, ziemiste twarze, rozbiegane spojrzenia, wygolone łby i wytatuowane karki. Mają coś w rodzaju rodzinnego podobieństwa. Od czasu do czasu któryś parsknie głupawym śmiechem, inny beknie. Porozumiewają się gestami i odgłosami. Widownię obserwują cyngle. Przed tymi widzami dziewczyny nie mogą wykrzesać z siebie iskry.
Wędrowna trupa rusza w trasę po załadowaniu gratów. Osadzony rowerzysta, Zdzichu, zna najdogodniejszą drogę do zakładu karnego położonego w lesie w pobliżu rodzinnej miejscowości. Swoim jednośladem objechał wszystkie okoliczne wioski, drogi główne i podrzędne, gminne, polne i na skróty. Objaśnia głośno, gdzie co mu się przydarzyło. Pasażerowie rzucają się do okien, żeby zobaczyć wykonane przez niego dzieło – dach nad wejściem do wielobranżowego. Kurna, jeszcze się trzyma, nie dowierza Zdzichu.
Ludzie z wygodnej pozycji spoglądają na styczniową ziemię wskrzeszaną do życia głosem przewodnika. Wzrokiem obcokrajowców śledzą mijane obiekty – upadłą fabrykę mebli, upadłą mleczarnię, upadły zakład przetwórstwa warzywno-owocowego. Budynek z pustymi oczodołami zwracający uwagę nienaturalnym wyglądem, to były biurowiec fabryki, informuje osadzony krajan. Po ogłoszeniu upadłości, mieszkańcy oskubali go ze wszystkich elementów aluminiowych, od parteru po szóste piętro i cenny surowiec zanieśli do skupu. I plastikowe okna wymontowali co do jednego.
Wąską dróżką autokar wbija się w las. Tu w jesiennej porze Zdzichu przyjeżdżał rowerem na grzyby. Okrutne wspomnienie wobec okoliczności łamie mu głos. W przyszłym roku, rozmarza się Zdzichu, będę na wolności. Jeśli cię nie zamkną znowu, kracze z tyłu kolega z najdłuższym wyrokiem. Nigdy w życiu!, przysięga przewodnik.
Maszyna nieruchomieje.
Ludzie ustawieni w niewielkie grupy, smakują żywiczny zapach. Niektórzy pierwszy raz od lat znaleźli się w środowisku naturalnym. Rozglądają się, zadzierają głowy, patrzą w niebo. Dla Zosi i Marka chwila jest uroczysta, stojąc blisko siebie, mogą się dotknąć dłońmi przy podpalaniu papierosa.
W więziennej świetlicy akwarium na szerokość ściany, mnóstwo kwiatów w doniczkach, wokół obrazy. Specjalnie z okazji wizyty tancerek położono nową wykładzinę na prostokącie podłogi przeznaczonym na występy. Tutaj można posiedzieć nawet bez paragrafu, żartują wyjadacze.
Dziewczyny łapią w skrzydła wiatr. Lekko płyną ponad ziemią z godnie uniesionymi głowami. Skromnie spuszczone powieki, wyniosłość, ledwie dostrzegalny uśmiech w kącikach ust – ideał kobiety kaukaskiej.
Orkiestra męska kibicuje tańczącym. Marek podąża wilgotnymi oczami za wybranką; jedyną w zespole Bóg obdarzył talentem. Pozostałe starają się dorównać prowadzącej, choć pewniejsze siebie, suną na palcach z mozolną gracją.
Świetlicę rozsadza piosenka śpiewana na zakończenie każdego występu przez inicjatorkę artystycznych spotkań. Łatwo wpada w ucho, chwyta za gardło. Do odległych baraków, gdzie w otwartych oknach stoją więźniowie, echem docierają zrozumiałe dla wszystkich słowa: Jestem za kratami, życie mam niczyje, jestem zakazany, cierpię, ale żyję. Deszcz rozbija się o szybę, szkło rozbija się o kratę, ja rozbijam się o miłość, bo tylko miłość istnieje naprawdę.
Bohaterem kilkunastu kilometrów łączącym dwa pozostałe w planie zakłady karne na objazdowej trasie, jest Zdzichu. Osobista sytuacja pechowego rowerzysty jednoczy pasażerów. Zdzichu z wypiekami na twarzy chłonie mijane ścieżki, przydrożne rowy, znajome budynki, ławeczki pod płotem – tu pił z sąsiadem, a tu łatał z wujkiem ganek, tam zabrali mu trzeci rower, a tam pasła się jego krowa.
Komfortowy olbrzym ledwie się mieści na drodze, mija przystanek PKSu i majestatycznie wpływa do wsi. Wijącą się jak strumyk asfaltówką, między opłotkami zbliża się do miejsca, w którym osadzony przyszedł na świat. Ludzie rzucają się za jego roziskrzonym wzrokiem na burtę, przyklejają twarze do szyb. Trzeci dom, ten szary z drewnianym dachem, to opuszczone przez niego gniazdo. Wszyscy wpatrują się w martwy dom oczami współwięźnia. Jezu, wzdycha skazaniec, moja chata, o kurna… ja nie mogę… Po chwili smutne obejście ginie za plecami w szarości popołudnia.
Zdzichu nie może usiedzieć, opuszcza honorowe miejsce, staje między fotelami, skąd łatwiej ogarnąć spojrzeniem oba pobocza jednocześnie. Uczestnicy tournee przemieszczają się z lewa na prawo, nie chcą przegapić ważnych dla Zdzicha obiektów. Kamienny kościółek, poczta, kiosk ruchu, upszczony neonami piwa bar na rogatce i centrum życia – sklep. Siedzący pod zapiekanką kadłubek na inwalidzkim wózku to Czesiek, najlepszy kumpel osadzonego. Zima stulecia odmroziła mu nogi. Zjednoczone pięści walą w szyby Mercedesa, pomagają Zdzichowi nawiązać wzrokową łączność z odmrożonym przyjacielem. „Czesiu, kurna mać, to ja, Zdzichu. Nie poznajesz? To ja! Niech cię cholera, ja nie mogę, ja pierdolę.”
Kaleka z wyrazem osłupienia przygląda się przepływającemu nad głową kolosowi z egzotycznymi obywatelami na pokładzie. Patrzy i nie wie, co widzi.
Kręcący się przy sklepie ludzie zamierają wpół drogi, obserwują maszynę z biernym zaciekawieniem. Swojego Zdzicha nie dostrzegają.
Wychowawcy uwikłani w przypadek osadzonego (nie wolno się zatrzymać), mimo uszu puszczają dosadne wyrażenia. Jeszcze tylko kilka scen do zapamiętania…
W głębi podwórka pani Stasia otwiera drzwi, znika w sieni z wiadrem. Przed maską furmanka sąsiada i trzech znajomych rowerzystów – Zdzichu patrząc z góry uśmiecha się, „jak Boga, ale naprani.”
Kierowca zwiększa obroty.
Wieże kolejnego więzienia, blaszane dachy baraków i dymiący komin na tle gasnącego dnia, zamykają wycieczkowiczom usta. Na pierwsze wrażenie – łagier, jakiś zapomniany obóz zagłady. Żadnych odgłosów, śladu życia.
Nim silnik gaśnie, w uwolnionej bramie mundurowi dają znaki, by wjechać do środka.
Zapalają się pierwsze latarnie na więziennym podwórku.
Z oświetlonych drzwi wypadają na spotkanie służby i dowództwo. Cieszą się z odwiedzin, są do dyspozycji. Ponad różową ścianą wewnętrznego dziedzińca, ciemno- granatowy zachód przecinają groźnie najeżone druty. Dwie tańczące koleżanki ustawiają się z ręką na ramieniu, z głową przy głowie, pozują do pamiątkowego zdjęcia. Oblewa je nie światło pobliskiej latarni. Swojsko tu i sympatycznie, mówią dziewczyny. Nie spodziewały się ciepłego przyjęcia w posępnym krajobrazie starego więzienia.
W małej salce czekają stoły nakryte prześcieradłami. Przy kotłach dyżurni kucharze. Miejscowi osadzeni w roli kelnerów roznoszą parującą zupę. Drżącymi z głodu i zmęczenia rękami goście jedzą pomidorówkę, jak informuje dyżurny, nie na żadnym mięsie, tylko zdrową, na samych warzywach. Na drugie danie serwują po dwa placki kartoflane, prosto z kotła – termosu. Jest i ciasto na deser do kolejnej herbaty. Chwila wytchnienia w rodzinnym gronie? Spotkanie towarzyskie? Namiastka wolności.
W czarną otchłań nad więzieniem wznosi się śpiew. Rytmy kaukaskie wydziergane stopami tańczących kruszą mury. Wydaje się, że słychać wokół szum przepływającej krwi, galopujące tętna. We wtórze niemilknących owacji osadzone gwiazdy pięknieją, błyszczą na nich stroje. Podwyższona temperatura ciał ogrzewa świetlicę. Od potu i wyziewów światło mętnieje, powietrze się zagęszcza.
Na parkiet wbiegają czeczeńskie dzieci. Bezmiarem temperamentu zagarniają przestrzeń. Włosy mają rozwiane, oczy jak węgle, ruchy precyzyjnie, sprężyste. Za swój popis dostają przygotowane przez więzów torebki ze smakołykami.
Odzywają się bębny i struny zespołu „Jestem Za”. Orkiestra rżnie bez zatrzymania wiązankę popularnych kawałków na pełnej mocy wzmacniaczy i subofera zwielokratniającego dźwięki. W uszach dzwoni, ciała wpadają w wibrację. Wplata się w te nieziemskie decybele rozpaczliwy głos. Rozebrani do podkoszulków, zachrypnięci i rozgrzani do czerwoności panowie grają na zatracenie. W rękach perkusisty migają pałeczki, nabrzmiewają żyły, pot spływa po czole. Zdzichu szarpie na brzuchu elektryczne struny; z rumieńcem na policzkach uśmiecha się przez łzy, rozanielone oczy wznosi ku górze – lewe kolano ugina się pod nim rytmicznie, prawa stopa przytupuje. Zdartymi gardłami sala powtarza wespół refreny huśtając się w takt melodii na trzy. Roześmiane pracownice penitencjarne kiwają się na rozchybotanym stole pod zwisającą z sufitu żarówką.
Stojące pod ścianą tancerki, już w cywilnych ubraniach, poddają się dźwiękom, zapadają w trans. Odcięte muzyką od świata kocimi ruchami ocierają grzbiety i pośladki o lakierowane drewno, kręcą głowami i biodrami, naprężają wydekoltowane piersi. Odśrodkowa siła przejmuje władzę nad tym falowaniem, przeciąganiem, przeginaniem.
W oczach skierowanych na wijące się pod ścianą ciała, bezradność pożądania. Skumulowana na widowni flora i fauna nabiera życia. Fantazyjny skorpion chwyta łokieć sąsiada i pociąga w dół ku paszczy węża na ramieniu. Obca głowa pochyla się nad tatuażem osadzonego, nastawia ucho: – Te panie pod ścianą są cywilne osadzone? – słychać szept. Zamieniają się uszami, bo piekielny huk. – Osadzone! odkrzykuje przybysz z zewnątrz.
Finałowa piosenka obezwładnia twardzieli. Szczebelki boazerii trzeszczą pod naporem dźwięków. W zbiorowym szaleństwie drżą trzewia, pulsują skronie. Byle śpiew nie ucichł, byle nie powracać do cel w głuchą, pustą noc.
Resocjalizacja poprzez sztukę przekracza ustalony czas, mimo to, trwa zbyt krótko. Za chwilę uczucia skamienieją, twarze zbledną, tatuaże nabiorą znaczeń i barw.
Program europejski też się skończy, będzie nowy.
Kilometry mijają. Wyjątkowy dzień przemija. Kaukaskie suknie i welony huśtają się w osamotnieniu cienia.
Po drodze kierowca wysadza nowożeńca na wysokości obcej mu wsi. Ma iść prosto na światełka widoczne na horyzoncie, tam czeka na niego żona. I żadnych numerów, ostrzegają przyjaciele z celi. „Kurna, żeby tylko trafił bez przygód”.
Organizatorzy ustalają kolejność odwożenia: najpierw mają „zdać” osadzone kobiety, potem odstawią cywilów pod siedzibę fundacji, dzieci z ośrodka wysiądą jako trzecie, na końcu zostaną „zdani” panowie.
Pasażerowie budzą się z letargu na wyboistej drodze. Przez bezlistne gałęzie rażą reflektory. Z tyłu wyrywa się spontaniczny głos znużonego podróżą osadzonego: No, dziewczyny, jesteście w domu.
Kaukaskie suknie oddalają się zwiewnie – giną w mroku kobiecego oddziału.
Program EQUAL powstał w ramach działań europejskich w 2006r, zakończył się w 2007r. Panie z zakładu karnego wciąż tańczą, panowie grają. Występują rzadziej z powodu mniejszych środków. Planują letnie tournee po województwie wschodnim.