Zofia Posmysz: Chrystus oświęcimski
Nie ma na skroniach korony. Nimbem z cierni uwiecznił artysta nazwę wyrytą na rewersie. Nazwę Oświęcim. Miasta jakich w Polsce wiele, choć nie o tak bogatej, parowiekowej historii.
Ten medalik o kształcie miniaturowego ryngrafu znalazł się w moim posiadaniu któregoś z czerwcowych dni roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego. Ofiarował mi go więzień, którego imię Tadeusz poznać miałam później. Stało się to w kuchni obozu kobiecego Auschwitz-Birkenau.
Dzień był taki, jak zawsze, tym może od poprzedniego lepszy, że ustała uporczywa siąpawica, place między blokami, a i dookoła kuchni podeschły, mgła pomieszana z krematoryjnym dymem przerzedła,, można było ucieszyć wzrok zieloną za drutami przestrzenią mieniącą się w słońcu wszystkimi odcieniami szmaragdu. Mnie wszelako ten dzień i z innego powodu jawił się jako bardziej niż dobry: tydzień wcześniej dostąpiłam niewyobrażalnego awansu. Zostałam szrajberką kuchni, a to znaczyło, że nie obowiązywały mnie już nocne zmiany, nie musiałam dźwigać pięćdziesięciolitrowych kotłów, taplać się w wodzie przy zmywaniu betonowej posadzki, trząść się z zimna i na przemian potnieć przy rozlewaniu brei zwanej zupą. Kapo Berta zapytana, chyba znienacka, przez nową szefową kuchni o to, która z więźniarek byłaby zdolna prowadzić księgę przychodów i rozchodów, wskazała mnie. Dlaczego? Pamiętała, że rozumiem polecenia? Czy też dlatego, że właśnie w pobliżu mojego kotła została zagadnięta i zaskoczonej żadna inna kandydatura nie przyszła na myśl? W każdym razie w mojej obozowej egzystencji nastąpił trzeci już zwrot na lepsze. Ubrana w czystą, cywilną suknię naznaczoną tylko czerwonym pasem na plecach, siedziałam przy stoliku u końca kuchennej hali, z przejęciem zgłębiając sztukę księgowania, od czego zależeć miało dalsze moje życie, a być może i przeżycie.
Tego pamiętnego dnia Aufseherin Franz wkroczyła do kuchni nie sama. O krok za nią szedł więzień. Zatrzymała się przy moim „biurku”, machnięciem ręki przerwała regulaminowy meldunek „Häftling numer…”, powiedziała: „Ten więzień nauczy panią prowadzenia księgi”. (Franz wyjątkowa wśród esesmanek zwracała się do więźniarek per „Się”).
Siedzieliśmy więc pochyleni nad księgą, głowa przy głowie, w bliskości urągającej regulaminowi, nie do pomyślenia tutaj, z innego świata pamiętanej. Nie rozmawialiśmy, obecność czujnej kapo Berty kazała mieć się na baczności. Jedno, drugie szybkie spojrzenie na nauczyciela zanotowało twarz o twardych, wyrazistych rysach, osadzonych głęboko oczach, uważnych, ale i dobrych. No i numer na pasiaku. Trzycyfrowy: 329. Sama byłam tak zwanym starym numerem, z rocznym stażem, więc to już wiedziałam: mój preceptor musiał tutaj być od trzech lat. Jaki cud zachował go przy żywych? Nie był młody, w każdym razie był znacznie starszy od moich kolegów z wolności, kolporterów ulotek. Raz i drugi, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jego oczach uśmiech zachęty jakby, a może otuchy? Wodząc palcem, ostentacyjnie chyba, po kolumnach cyfr, „to wpisujesz tutaj, a to tutaj”, potrafił przekazać mi wyjaśnienie jego niezwykłej obecności. Otóż w kuchni obozu głównego pełni podobna do mojej funkcję i został przez aufzjerkę Franz „wypożyczony”, aby mi udzielił kilku wskazówek. Zdołał też, między jednym a drugim zapełnieniem strony cyframi, zapytać „skąd jesteś i za co tu trafiłaś”? Gdy usłyszał, że za ulotki, powiedział „to pięknie”, co wydało mi się dziwne, a nawet przesadne wobec powodu tak błahego w porównaniu z posiadaniem broni czy choćby radia.
Niepostrzeżenie przyszło południe, godzina, gdy Franz udawała się na obiad. Przejrzała wyniki naszej pracy. „Also, wir gehen”, powiedziała. Czy coś rzekł na odchodnym, zrobił jakiś pożegnalny gest? Nie pomnę. Patrzyłam w ślad za nimi, gdy przez długa hale kuchni podążali do wyjścia. Tadeusz. Tak miał na imię, tyle zdążył powiedzieć mi o sobie. Nie wiedziałam wówczas, że to imię stanie się dla mnie sztandarem na dalsze życie, jeśli jeszcze miało być przede mną jakieś życie. Nie myślałam, że go jeszcze zobaczę. A przecież…
Nazajutrz znów siedzieliśmy obok, w tej nie do uwierzenia, niepojętej bliskości. To był dzień drugi naznaczony pytaniem „czy masz nadzieję stąd wyjść”?, pytaniem, którego ja od czasu karnej kompanii sobie nie zadawałam, zastępując je innym, jak przeżyć następna godzinę? Wprawdzie moja obecna komfortowa wręcz sytuacja dawała prawo do nadziei, jednakże będąc nie tak dawno na rewirze widziałam zmarłe na tyfus prominentki, więc… zrozumiał widać, moje wahanie, powiedział „to dobrze”, co zdumiało mnie nie mniej niż wczorajsze „to pięknie”. Spytałam, dlaczego dobrze, i w odpowiedzi usłyszałam słowa przeczące wszystkiemu, co się zwykło mniemać o nadziei. „Tutaj najszybciej wykańczają się ci, co mieli nadzieję: że za miesiąc skończy się wojna, że świat postawi Hitlerowi ultimatum, że alianci zbombardują garnizon SS”.
Przed odejściem Franz chciała wiedzieć, czy umiem już dosyć, by podołać stojącemu przede mną zadaniu. Odrzekłam, że chyba sobie poradzę, co zagadnięty z kolei mój nauczyciel potwierdził: Jasne, że sobie poradzi, pozostały drobiazgi, ale sama się z tym upora.
Te „Kleinigkeiten” wszelako sprawiły, że miałam zobaczyć go raz jeszcze. Franz była bowiem perfekcjonistką. Po powrocie z obiadu kazała zrobić mi wykaz owych drobnostek, by je mógł nazajutrz wyjaśnić.
I tak nastąpił dzień trzeci, i ostatnie widzenie. Oraz to pytanie zadane w trakcie przeliczania Lagerstärke na kaszę, na mąkę czy na cukier. „Wierzysz w Boga?” Pamiętam, że się żachnęłam: Jak można pytać? W którymś z kotłów świszczała para, biegły do niego kucharki, krzyczała kapo, słyszałam to jakby przez watę w uszach, ale jego słowa były aż nadto wyraźne. „Bo wielu uważa, że jeśli jest możliwe cos takiego jak Auschwitz…” nie dokończył. Lecz to było wystarczająco przejmujące. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeżeli na świecie jest zło, to pochodzi ono od szatana, nie od Boga”. Nie wypowiedziałam ich jednak. Mama była kobietą niewykształconą, a ten więzień numer 329, mimo błazeńskiej mycki na głowie, wydawał się kimś światlejszym, kto podobne rozumienie dziejów świata uznałby, być może, za naiwne, jeśli nie prostaczkowate. Wówczas on wyciągnął rękę ponad stołem, i nim się spostrzegłam, ujął moją brodę tak, abym spojrzała mu w oczy. Koło zagrożonego wybuchem kotła wciąż trwała krzątanina, w pobliżu nas nie było nikogo. Na białej stronie buchalteryjnej księgi leżał mały metalowy przedmiot. Medalik. „Weź na pamiątkę ode mnie. Niech cię chroni. Strzeż go, i jeśli Bóg pozwoli, donieś do wolności”.
Na blok przeniosłam go w bucie – staników nie miałyśmy, a kieszenie przede wszystkim podlegały rewizji. Na najwyższej pryczy bloku dziesiątego, gdzie przez szyby pod dachem wpadały promienie zachodzącego słońca oglądałam dar, twarz cierpiącego Chrystusa. Bez korony cierniowej na skroniach. Tą artysta uwieńczył nazwę na odwrocie: „Oświęcim”. Wyryta pod nią data „1943” przypomniała mi, że niebawem skończę dwadzieścia lat.
W jego grypsach ani razu nie pojawiło się słowo miłość, ani nic, co by ją choćby sugerowało. Była w nich mowa o górskich ścieżkach, mrocznych ostępach leśnych, o strumieniach z tańczącymi nad nurtem pstrągami, o pewnym cmentarzu wojennym przywodzącym wizje jak z obrazu Eole Pruszkowskiego, wreszcie o muzyce, tej spoza drutów, która wieczorami rozbrzmiewa na bloku orkiestry, Händel, Bach, a nawet czasami, choć to ryzykowne, Chopin. Nic o uczuciach, choćby sympatii, lub przynajmniej o tym, dlaczego pisze do mnie, dzieli swymi myślami, w jakimś stopniu sobą się dzieli. Lecz to mi w zupełności wystarczało. Wtykając zwitek papieru za belkę więźby dachowej szeptałam „Nie budźcie miłości, dopóki nie zechce sama” słowa zasłyszane czy przeczytane nie wiedzieć gdzie i kiedy.
Cóż z tego, że tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam? Ani kim był z zawodu, skąd, z jakiego miasta czy regionu pochodził, czy był wolny, czy żonaty? Zresztą ta akurat niewiadoma nie zajęła mojej myśli nawet przez moment. Był. Istniał. Istniał w moim życiu. Dobry duch, światło w ciemności Birkenau. Szczęście niepojęte, nie do nazwania.
Byłam szczęśliwa. Tam. W Auschwitzu. Wieczorami, po odgwizdaniu Lagerruhe, wyjmowałam ze szpary za krokwią mój skarb i, jak ślepiec wodząc palcem po srebrnej blaszce, wydobywałam przed oczy pamięci oblicze Umęczonego, aby się doń modlić, nie prośby jednak zanosząc, lecz dziękczynienie. Za to jakieś poczucie powinowactwa, niezwykłe, bliskie ekstazy, której, Boże wybacz, doznają święci. Dopiero po latach, w czasie studiów, natrafiłam na pojęcie iluminizm, zawierające ideę duchowego doznania, oświecenia pochodzącego z innego, nieziemskiego wymiaru. Tak, to było to.
Moje odpowiedzi były takie, jak jego listy. Nie było w nich wyznań jak jest dla mnie ważny, jaką wartość nadał mojemu życiu… Bo i nie potrafiłam tego nazwać. Chodziłam po Lagerstasse, na której zwykłym numerom raczej pojawiać się nie godziło, jak gdyby była to Floriańska, napotkanym esesmankom meldowałam się karnie „Häftling numer 7566 meldet sich”, na wózek Leichenkommanda wypełniony powyżej brzegów nagimi zwłokami spoglądałam tak, jakby wiózł polana, z błogostanu nie wyrywały mnie krzyki dochodzące z rampy, należałam do innego świata. Świata nie stąd. Brodziłam po rajskich łąkach, które rozpościerały przede mną jego listy. Wszystko, czym żyłam, było nie stąd. I z żadnej, znanej mi rzeczywistości. Uczucie całkowicie wyzbyte nadziei, cienia myśli o przyszłości, o byciu razem, a nawet, tak, nawet o ponownym spotkaniu, wolne od pragnienia czegoś więcej niż to, co jest, doskonale bezinteresowne, samo w sobie było szczęściem.
Raz jeden pozwoliłam sobie odwołać się do jego podarunku, medalika z głową Chrystusa. Ta twarz przywodziła mi bowiem na pamięć inną, te Ubiczowanego z Piwnicy Piłatowej w Kalwarii Zebrzydowskiej, w którą się wpatrywałam uczestnicząc wraz z mamą w Pasji Wielkiego Tygodnia,. Miałam świadomość, że moje listy, samoograniczające się, lękliwe, nie mogą mu się podobać. A przecież czytał je. I na ten odpowiedział specjalnie. W krótkim dwuzdaniowym grypsie: „Ten ubiczowany z piwnicy Piłatowej i Ten z medalika, mówią jedno: Bądź wola twoja. I ty to mów, ilekroć nań spojrzysz”.
Ten gryps był ostatni.
Essenfarerzy zdejmowali kotły. Władek nie mrugnął na mnie, jak zwykle, gdy miał przesyłkę, ani pokręcił przecząco głowa, gdy jej nie miał. Unikał mojego wzroku, wreszcie, tuż przed końcem rozładowywania znalazł sposobność, by się znaleźć w pobliżu. „Lisowski aresztowany. Jest w bunkrze. Zniszcz listy, jeśli je masz”. „Lisowski?” nie rozumiałam związku ze mną. „Tak, Lisowski. Tadek. Gdy znajdą jego grypsy, gestapo wydusi z ciebie, kto je przekazywał. Tu chodzi i o moją skórę, rozumiesz?” Ból. Kociołek, jakoś źle postawiony, upadł mi na nogę.
Tej nocy Marta, moja lagrowa siostra, spaliła listy w palenisku kuchennego kotła.
Nazajutrz Aufseherin Franz zjawiła się w pracy wcześniej niż zwykle. Przez chwilę przyglądała mi się badawczo. „Mam nadzieję, że z nim nie korespondowałaś?” powiedziała. Udało mi się wydusić z siebie zdziwione „z kim?” oraz wytrzymać przenikliwe spojrzenie. „Z kim? Z tym Tadeuszem, który cię uczył”. Zaprzeczyłam. Zdawało mi się, że uwierzyła. „Nie tak dawno pytał jak sobie radzisz?” Wydawało mi się, że czeka na moją reakcję, a gdy milczałam, dodała” „Na, pass bloß auf. Er wurde verhaftet”.
Tak, to była także Aufseherin Annelise Franz. Potrafiła czasami nie pamiętać, że nosi mundur SS.
Po nocnym deszczu Lagerstrasse zalegała rzadka maź. Wiozłyśmy „fasung” z głównego magazynu. Popychając wózek dostrzegłam w pewnej chwili coś, po co się schyliłam. Medalik. Widać jakiś przerażony Zugang zobaczywszy na drodze esesmana, wyrzucił go w popłochu. Po wieczornym apelu obejrzałam medalik. Na metalowym łańcuszku owalna, aluminiowa blaszka z wytłoczonym wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Przyszło mi na myśl, że ten łańcuszek mógłby przygarnąć i mój skarb. Wydostałam go zza krokwi, spróbowałam czy zapinka przejdzie przez uchwyt ryngrafiku. Przeszła. Ściągnęłam z łańcuszka znaleziony medalik. Po chwili jednak, nie wiedząc, co z nim począć, w odruchu jakby litości, ponownie go nań nawlekłam. Następnie zawiesiłam na szyi.
Tym razem to nie Władek przekazał mi informację o Tadeuszu. Został aresztowany wraz z dużą grupą więźniów, w której znajdowało się kilku wysokiej rangi oficerów Wojska Polskiego. Szło o obozową organizację wojskową. Lisowski do niej należał.
W dniach, które nastąpiły, nie modliłam się. Nie potrafiłam. Nie przeszły mi nawet przez myśl słowa „Bądź wola Twoja”.
Został rozstrzelany 11 października 1943 roku. Dowiedziałam się o tym nie od kogo innego, tylko od samej Aufseherin Franz. Raz jeszcze ukazała mi swą drugą twarz, twarz człowieka. „Schade um den Kerl” powiedziała cicho. To „Schade um den Kerl“ zapadło mi w pamięci na zawsze.
Mój obozowy byt nie uległ zmianie, a jeśli, to o tyle tylko, że znów widziałam „rzygający płomieniem komin krematorium”, stosy nagich zwłok pod blokami, słyszałam apokaliptyczny zgiełk rampy, czułam wszechobecny, duszący smród palonego ludzkiego mięsa.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Nie wiadomo jak. Chyba lżej niż przedtem, nim pojawił się w kuchni na BIa i w moim życiu. Nie nękał mnie lęk o jutrzejszy dzień, o to, czy utrzymam się w tej pracy (jeszcze wiele lat po wojnie nawiedzał mnie sen, że straciłam zajęcie szrajberki), przestała mnie niepokoić myśl, czy przeżyję Auschwitz. Byłam wolna, a przynajmniej tak mi się zdawało. Medalik nosiłam, nie troszcząc się o szczelne zasłanianie szyi. Bez wewnętrznego sprzeciwu wymawiałam „Bądź wola Twoja”. Byłam gotowa na wszystko, czyli byłam wolna. Tak myślałam.
Ten esesman skorzystał z okazji, że Aufsehrin Franz wyjechała na obiad, aby wtargnąć do brotkamery. Wpadł do baraku i z wrzaskiem „antreten” zaczął przetrząsać najpierw szuflady w jej kantorku, następnie półki z chlebem, wreszcie, gdy nic nie znalazł, rozkazał stojącym w szeregu więźniarkom pokazać ręce, odsłonić nadgarstki i szyje. Poczułam ziębnięcie twarzy i drobniutkie, obrzydliwe szczękanie zębów. „Zdjąć” rozkazał. Podniosłam ręce, dłonie jednak drżały, nie mogłam uporać się z zapięciem. „Los, runter damit!“ ponaglił. Wtedy podbiegła Marta. Czułam na karku jej palce. A potem zobaczyłam. Zobaczyłam wpadający do worka łańcuszek.
Tropiciel biżuterii odszedł, a ja wciąż siedziałam na ziemi. Nie na wszystko, jak mi się zdawało, byłam gotowa. Marta pomogła mi wstać, wprowadziła do kantorka. „Masz” wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżał medalik. Mój, z głową Chrystusa. „Jak? Jak to zrobiłaś?” tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić. „Zsunęłam go z łańcuszka. Do worka trafił ten drugi”. Cud? Odżyła w pamięci chwila, gdy z błota Lagerstrasse podniosłam aluminiową blaszkę z wizerunkiem Matki Boskiej Szkaplerznej. Czy nie dlatego tam się znalazł, prawie pod moim butem, aby ocalić moją bezcenną pamiątkę, Oświęcimskiego Chrystusa?
Do końca mojego pobytu w Birkenau, a i później, w Ravensbrűku i Neustadt-Glewe przechowywałam medalik a to w zakamarkach odzieży, a to w bucie, czasami w ciasno upiętych włosach, a raz, podczas szczególnie dokładnej rewizji w ustach. Doniosłam go do wolności. I zachowałam do dzisiaj.
W późnych latach pięćdziesiątych znalazłam się znów za tą w całym świecie znaną bramą witająca przybysza zapewnieniem, że „Arbeit macht frei”. Przybyłam, szukając odpowiedzi na zadawane sobie od lat pytanie o dzień dzisiejszy ludzi, byłych więźniów, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli pozostali w obozie, jako kustosze Muzeum Auschwitz-Birkenau. Z rozmów z Jerzym Brandhuberem, Tadeuszem Szymańskim i Kazimierzem Smoleniem powstał reportaż „Ziemia, na której najbardziej obecni są zmarli” – tytuł zaczerpnęłam z księgi wpisów. Jednakże przyświecał mi i drugi cel – nadzieja, że od nich, „starych numerów”, dowiem się czegoś o więźniu numer 329, Tadeuszu Lisowskim… Co też się stało. Pod nazwiskiem Lisowski figurował w aktach Gestapo, pod nim również znany był w obozie. Naprawdę nazywał się Paolone, z zawodu był kapitanem Wojska Polskiego, a w Auschwitzu jednym z głównych członków podziemnej organizacji wojskowej, do której należało kilkunastu wyższej rangi oficerów. Wszyscy zostali rozstrzelani w październiku 1943 roku. I to wszystko. – O jego życiu uprzednim, rodzicach, żonie, dzieciach – nic.
W jakiś czas potem w książce Ludwika Rajewskiego „Oświęcim w systemie RSHA” znalazłam opis egzekucji pod „ścianą śmierci”. Cytuję: „Jako pierwsi szli pod ekran pułk. Dziama i kpt. Lisowski-Paolone. Szli, jak przystało na żołnierzy. Gdy podeszli pod ‘ekran’ Dziama zwrócił się do katów wykonujących wyrok śmierci, Stiewitza i Clausena, z prośbą, by nie strzelali w tył głowy z ‘wiatrówki’, lecz jak do żołnierzy, z pistoletów i prosto w twarz. Widać, że docenili odwagę tych żołnierzy – bo uwzględnili ich prośbę. Lisowski jeszcze krzyknął: ‘Niech żyje wolna i niepod…’ i to było ostatnie jego słowo”.
Ten fragment odczytywany po wielokroć, przeniósł mnie w tamten czas i w tamtą rzeczywistość, do kuchni obozu żeńskiego w Birkenau, gdzie w pewien dzień czerwca 1943 roku doznałam swoistej iluminacji, jakby muśnięcia ręki anioła.
Powzięłam myśl napisania biografii oficera Wojska Polskiego o niepolskim nazwisku Paolone, bohatera podziemia, jednego z tych nieznanych, „o których zapomniał świat” męczenników.
Na przyjęciach u znajomych spotykałam czasem pułkownika pracującego w Zarządzie Politycznym Wojska Polskiego. Zwierzyłam mu się ze swego zamiaru prosząc zarazem, by mi poradził, jak dotrzeć do zasobów archiwalnych wojska, tych sprzed wojny. Może znalazłabym jakieś informacje o koligacjach rodzinnych bohatera, życiu sprzed aresztowania, drodze do stopnia kapitana? Pułkownik wydawał się zaskoczony, jeśli nie zaniepokojony. Takiej możliwości, powiedział po chwili wahania, praktycznie biorąc, nie ma. Do wojskowych archiwów dostęp mają nieliczni. Bardzo nieliczni, dodał z osobliwa intonacją. Dosłyszałam te intonację i pojęłam. Szlify „starego numeru”, widać, nie zaśniedziały.
Jubiler na Świętojańskiej pracował w srebrze. „Łańcuszek? Do tego medalika? Czemu nie?” Był wyraźnie poruszony. „Ten napis… Oświęcim? Czterdzieści trzeci? Co to znaczy…?” Potwierdziłam. „Tak, wykonany w obozie”. Sięgnął po lupę. „Ale jak to zrobione? Wygrawerowane? Pani zna grawera?” Zaprzeczyłam. I w tej chwili uprzytomniłam sobie, że nic nie wiem o artyście, który w srebrnej blaszce wyrył bolesna twarz Jezusa. Kim był? Czy przeżył? Czy gdzieś jest?
Wróciłam do Oświęcimia. U schyłku życia przedłużonego irracjonalnie – wbrew wszystkiemu, co nastąpiło po jedenastym października 1943 – o sześćdziesiąt lat.
Ten powrót spowodowała pani Jadwiga Dąbrowska, Kustosz muzeum Auschwitz-Birkenau, która zwróciła się z prośba o nagranie filmowej relacji z pobytu w karnej kompanii w Budach. Udając się w tę „podróż sentymentalną” zawiesiłam na szyi, dotychczas nigdy nie opuszczający schowka, medalik. Dlaczego? Przyświecała mi nadzieja, że dowiem się czegoś o jego twórcy lub przynajmniej o okolicznościach w jakich powstał? Nie wiem
Dzień „oświęcimski” – deszcz, wiatr, zimno. Budynek rozpoznałam zanim samochód się zatrzymał. Ten sam porządny budynek przedwojennej, wiejskiej szkoły. Nikomu, kto w nim nie był wówczas, w 1942 roku, nie skojarzyłby się z katownią. W salce, niegdyś prawdopodobnie szkolnej sieni, gdzieśmy spały na rzuconych na ziemie resztkach sienników, bawiły się dzieci – było tu przedszkole, jak wszystkie przedszkola gwarne, radosne, śmiejące się do życia i świata. Niczego, prócz tablicy pamiątkowej na murze, co by przypominało – tak jak Auschwitz, jak Birkenau – tamten, nieludzki czas. Nawet studni na dziedzińcu, gdzieśmy się tłoczyły żebrząc o kubek wody, którą można było albo wypić, albo się umyć, lub – co za wybryk – podmyć się. I, rzecz jasna, ani śladu po drutach – gdzie spojrzeć znany wiejski krajobraz, sielski mimo słoty.
Medalik został sfotografowany w archiwum – Muzeum gromadzi eksponaty tego rodzaju, przejawy twórczości więźniów. Pani Jadzia Dąbrowska, przejęta jego historią, przyrzekła dołożyć starań, aby ustalić, kto go wykonał
Dzięki jej pośrednictwu poznałam panią Hannę Ulatowską, profesora uniwersytetu w Dallas, również była więźniarkę Auschwitzu, dokąd jako jedenastoletnia dziewczynka trafiła z powstania warszawskiego wraz z matką i bratem. Pani Hanna pisze pracę na temat twórczości więźniów, stąd jej częste wizyty w Muzeum w Auschwitz-Birkenau, a także spotkania z byłymi więźniami. Okazało się, że pani Hanna zna kogoś, kto mógłby coś wiedzieć na temat oświęcimskiego medalika z Chrystusem, bowiem w obozie zatrudniony był w pracowni, nazwijmy to, artystycznej, w której więźniowie wyrabiali dla esesmanów różnego rodzaju przedmioty, dzieła i dziełka, poczynając od płaskorzeźb, drzeworytów, figurek, obrazów, a kończąc na biżuterii wytwarzanej z zagrabionych na rampie złotych monet. Ten ktoś mieszka w Gdańsku, jest rzeźbiarzem, twórcą kilku pomników. Nazywa się Tołkin. Pani Hanna ma przyjaciół w Jelitkowie, których odwiedza podczas pobytu w Polsce. Spotyka się także z Tołkinem, właśnie ze względu na jego obozowe losy. Zagadnie go o medalik z Chrystusem. Może będzie mógł wskazać jego twórcę? Wszak artystów posiadających w obozie możliwość wykonania czegoś takiego nie było wielu.
Boże Narodzenie roku 2004. Pani Hania przebywa u przyjaciół w Jelitkowie. A ja w tym czasie jestem w Sopocie, w domu ZAIKS-u, gdzie na ogół spędzają święta ludzie, dla których już nie Zakopane i narty, ale szarość i szum Bałtyku są bardziej pociągające. Spotykamy się z panią Hanią. I słyszę, że Wiktor Tołkin bardzo się moim medalikiem zainteresował: jaki ma kształt? Czy nie ryngrafu? Ile uchwytów? Jeden, dwa? I wyraził pragnienie zobaczenia go. Cóż, że leży w szpitalu? Prosi żebym przyszła.
Udajemy się z panią Hanią do kliniki. Dzień, jak to zimą nad morzem, raczej posępny. Mgła, porównanie nasuwa się oczywiste, prawie oświęcimska. Nie wiem, czy się czegoś spodziewam. Bo i czego mogłabym oczekiwać? Że znał Tadeusza Lisowskiego? Niewiele też wiem o artyście. Nie widziałam jego pomników ani medalionów. Pani Hania opowiada o pomniku, tym na Majdanku. To dzieło o wielkiej sile wyrazu.
Wiktor Tołkin. Szczupły, siwowłosy, o pociągłej, zaskakująco młodej twarzy. Ile też lat miał t a m? Padają rytualne miedzy byłymi więźniami pytania: ilu cyfrowy numer, Auschwitz główny czy Birkenau, który bok, jakie komando? I wreszcie ostatnie: o medalik. Podając mu go opowiadam, jak do mnie trafił. Gdy słyszy nazwisko ofiarodawcy, nieruchomieje. „Lisowski? Paolone? Od niego pani dostała?” Jest zelektryzowany. „To by się zgadzało” mówi raczej do siebie, ledwo dosłyszalnie. Podnosi medalik do oczu, ręce mu drżą, drży głos” „Paolone… To przecież on umożliwił mi… Byłem w kartoflarni, on był zastępca kapo. Sprawnie mi szło obieranie, to sobie czasami pozwalałem na jakąś przyjemność – raz i drugi wyrzezałem w brukwi figurkę. Zobaczył to, powiedział ‘masz zdolności’ i spowodował, że dostałem się do takiej grupy plastyków…” Milknie, bardzo wzruszony. „Nieodżałowany człowiek…” W drżących palcach obraca medalik, znów go podnosi do oczu. „Jeszcze jeden podobny wykonałem z Matką Boską. Też dla niego”.
Nagłe rozwarcie w pamięci luku: stolik z buchalteryjną księgą, wyciągnięta nad nią dłoń, a na niej… tak, na niej dwa medaliki. „Wybierz, który wolisz”. Teraz i mnie drży głos: „Wiem, widziałam ten medalik. Otrzymała go koleżanka o imieniu Ellen.”.
Wiktor Tołkin. To jego palce, jak „rylec pisarza biegłego” wyrysowały w srebrnej blaszce bolesną twarz Chrystusa. Chrystusa Oświęcimskiego.
„Nie zapalaj mi lampy,
tam śnieg z deszczem
nad ziemią niczyją.
Nie zapalaj mi lampy,
tam zbiegł wiersz mój
z powrozem na szyi.
Nie zapalaj
tam głos czyjś i pięść
z nagiego powietrza
nad wodą.
I nie mów nikomu, że część
tam serca mojego
i młodość”
Ten wiersz napisał Arnold Słucki. W latach tuż powojennych. Zapamiętałam go – wyrażał obolała duszę każdego byłego więźnia. Towarzyszył mi i teraz, przy spisywaniu tej historii. Jednej z wielu kacetowych historii, nie spisanych.