Lech Budrecki: Powrót
Oddziałowy prowadził mnie szerokim korytarzem. Zatrzymał się przed drzwiami. Nacisnął klamkę. Zaraz za progiem zaczynała się drewniana barierka taka, jaką nie raz widziałem w wielu urzędach. Dalej były stoły, jeden obok drugiego, leżały na nich przybory do pisania i długie, szare pudła ustawione w dwa szeregi. Oddziałowy podszedł do barierki. Uśmiechnął się i powiedział:
– Dużo roboty, co?
Urzędniczka odwróciła głowę. Zawadiacko potrząsnęła lokami.
– Pewnie. A co myślicie? – Wydęła wargi. – Znowu macie interes?
– Nie. Ja tylko tak… Obejrzeć was przyszedłem. Ale też ładnie wyglądacie! Mówię wam, każdy za wami poleci. A ja pierwszy.
– Wy, chłopy, to bajcować umiecie. Macie melodie do tego bajcowania.
– Kiedy prawdę mówię. Macie coś takiego, że człowiekiem aż rusza.
Urzędniczka pisnęła, zachichotała. Oddziałowy oparł się łokciami o barierkę. Nagle powiedział:
– Żeby nie skłamać, to interes też mam. Przyprowadziłem wam jednego. Wypiszcie mu…
Urzędniczka spojrzała na mnie.
– Co, wychodzi?
– Aha.
– Patrzcie, patrzcie! I chcecie, żeby zwolnienie od ręki wypisać?
– No, gdybyście mogli…
– Co ja z wami mam. Urzędniczka pokręciła głową. Potem zapytała, jak się nazywam. Zajrzała do pudła, wyjęła stamtąd kartę i co chwila spoglądając na nią, zaczęła wypełniać blankiet. Wreszcie wstała, podeszła do innej urzędniczki.
– Naczelnik jest?
Tamta kiwnęła głową. Urzędniczka ruszyła w stronę drzwi. Patrzyłem na jej nogi – długie, smukłe. Po chwili wróciła. Położyła na barierce zwolnienie.
– Macie – prychnęła.
Oddziałowy wziął je do ręki, obejrzał raz, drugi.
– Pismo to u was… – zastanowił się – ładne. Nie można powiedzieć. I akuratnieście wszystko wypisali. – Spojrzał na mnie z rozżaleniem. – Dawajcie – mruknął.
Wyszliśmy na korytarz i stamtąd na podwórze okolone kamiennym murem. Oddziałowy bez słowa oddał mi zwolnienie i zawrócił.
Zmrużyłem oczy. Światło było zbyt jaskrawe. Podszedłem do żelaznej furtki. Stał tam wartownik z pepeszą przewieszoną przez ramię. Podałem mu zwolnienie. Pochylił się nad nim.
– Nazwisko? – zapytał.
Powiedziałem.
– Imię?
Powiedziałem.
– Dokąd się udajecie?
Powiedziałem.
Obejrzał mnie starannie.
– Wychodźcie.
Po tej stronie jezdni jest pusto. Skręcam w lewo. Idę wzdłuż muru. Zaraz się zacznie. Kroki przechodniów, odgłos jadących aut i trolejbusów, dzwoni tramwaj. Dolatują strzępy rozmów to stąd, to stamtąd. Trudno się w tym połapać. Na całe szczęście to tylko sen. Za chwilę obudzę się i znowu zobaczę szary sufit celi.
Stoję na rogu Rakowieckiej i Alei Niepodległości. Właściwie powinienem pójść do fryzjera. Jestem nieogolony. I warto by kupić gazetę. Pięćdziesiąt groszy, mogły podrożeć. – Ja mu mówię kurwa… – Daj spokój, Baśka. – Cześć stary. – Obciągnęli my połóweczkę…. – Trzeba zawrócić.
Przechodzę przez ulicę. Przed wejściem do Biblioteki Narodowej spotykam pana Augusta.
Przystaje, jest w marynareczce koloru soli z pieprzem i kusych spodenkach. Ma siwe włosy i twarz jak świeżo wypieczona bułka. Spogląda na mnie z dobrotliwym zrozumieniem, a także z dyskretnym współczuciem. Mówi szeptem:
– Wypuścili pana?
– Jakieś piętnaście minut temu.
Nie wie, co zrobić. Waha się, wreszcie pyta:
– I jak tam jest?
Wzruszam ramionami. Nie mam nic do powiedzenia. Było jak było. Jest jak jest.
Pan August czeka, a potem dodaje:
– Dostojewski?
Ktoś biegnie, ktoś woła: Jasiek, Jasiek – jakaś staruszka prowadzi psa na smyczy.
Zaraz się obudzę, będzie szary sufit celi.
Pan August kiwa głową.
– Dostojewski – powtarza.
Po chwili odchodzi z żałosnym uśmiechem umiarkowanego miłosierdzia. Spoglądam za nim. Widzę siwe włosy, starannie przyklejone do karku, marynarkę koloru soli z pieprzem, przygarbione plecy. Niknie mi z oczu.
Na Puławskiej wchodzę do fryzjera. Muszę chwilę odczekać. Potem siadam w fotelu. Jest ciepło. Czuję pianę na policzkach. Kiedy się obudzę, powiem, jak było. Rzadko zdarzają się takie sny. W celi będą mnie wypytywali o szczegóły przez tydzień. Trzeba jak najwięcej zapamiętać. I krawężnik, i stukot tramwaju, i migotanie światła odbitego w szybie, i miłosierny uśmiech pana Augusta.