Lech Budrecki: Nad ranem
Przewróciłem się na bok i ręką zasłoniłem oczy. Najpierw było ciemno. Potem błysnęły nieforemne pasma świateł. Były żółte, może nawet pomarańczowe, nie potrafię ich określić. Pomyślałem, że trzeba by głowę wtulić w siennik. Ale bałem się, że wówczas zabraknie mi powietrza i będę się dusił tak, jak bywało to kiedyś, jeszcze w dzieciństwie.
Usłyszałem szelest tuż obok siebie. Stefan poruszył się, a może nawet przewrócił na drugi bok. Zacząłem myśleć o brudnej stacyjce, przez którą przejeżdżałem w trzydziestym dziewiątym, wracając z harcerskiego obozu. Nazywała się jakoś dziwnie – Turgiele, Turkosty…
Stefan dotknął moich pleców. Szepnął:
– Śpisz?
Potrząsnąłem głową.
– Ja też nie mogę. Jarzeniówki przeszkadzają, czy co?
Milczałem. Czułem, jak powoli drętwieje mi ręka. Ktoś ziewnął długo i donośnie. Od razu wiedziałem, że to Franciszek. Nikt z nas nie potrafił ziewać tak hałaśliwie, z takim rozmachem. Po chwili usłyszałem:
– Nie śpicie, panowie?
– Nie.
– Szkoda, sen to zdrowie. Trzeba spać. W czasie snu regeneruje się organizm.
– Kiedy, wie pan, jakoś się nie chce.
– Bzdura, bzdura, szanowni panowie. Grunt to sen. Mocny, zdrowy, smaczny…
Ucichliśmy. Potem Stefan zapytał:
– Śniło się coś panu?
– A jak pan sądzi? Ja co noc miewam sny. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym nie miał.
Stefan westchnął
– A może pan powiedzieć, co się panu śniło?
– Pewnie, że mogę. Ja nie miewam takich snów, jak pan myśli. Intymnych…
– Ja nie myślałem…
– No, no… Znamy się nie od dziś, panie Stefanie. Ja wiem, co pan myślał. Ale niech się pan nie cieszy. Nic z tego. To tylko wasze pokolenie miewa takie sny. Co przyłoży głowę do poduszki, to od razu nagie kobiety albo alkohol. Ja, mój panie, jestem człowiek starej daty. Niejedno się przeżyło. Ale takie sny? O, nigdy! To, proszę pana, nie zdarzało się w mojej generacji.
Przez chwilę słyszałem miarowe brzęczenie jarzeniówek. Potem Franciszek odezwał się znowu:
– Wie pan, co mi się śniło? Nie uwierzy pan! Paryż.
Stefan poruszył się niespokojnie. Nic nie powiedział.
– Zupełnie taki sam. Ach, panie Stefanie! Ja bym teraz dał pół życia za wyjazd do Paryża. Pan sobie nawet nie wyobraża, co to jest Paryż. Mój Boże! Wie pan, czasem myślę, że już nigdy tam nie pojadę. Z jednej strony to pociecha. Kości złożę na rodzinnej ziemi. A z drugiej… Panie Stefanie. Nie ma jak Paryż!
Posunąłem się w bok. Ręka zwisała mi teraz z siennika. Końcami palców dotykałem betonu. Nagle Stefan powiedział:
– A ja słyszałem, że Włochy…
– Włochy? Wstydziłby się pan. Panie Stefanie, co to są Włochy? Kompletnie nic. Nul, zero. Niech pan posłucha mojej rady. Tylko Paryż.
Prychnął. Doleciał mnie szelest siennika. Próbowałem sobie przypomnieć tamtą brudną stacyjkę, peron na którym leżały podarte torebki z papieru, zmięte opakowania cukierków, jakieś skrawki gazet. Kilka kilometrów od łotewskiej granicy. Po drugiej stronie Zemgale, a może Zemgale było już po tej… I zaraz Dynaburg.
Robiło się chłodno. Podkurczyłem nogi i wsunąłem ramiona pod coś, co kiedyś było kocem. Wciąż nie otwierałem oczu. Stefan zapytał:
– O czym myślisz?
– Wiesz… Chyba o niczym.
Umilkł, a potem, dotykając mojego ramienia, powiedział:
– Słuchaj, co robić z Kaśką?
– A rób, co chcesz.
– Kiedy, widzisz, to nie takie proste. Ona ma krzywe nogi. A ty pewnie wiesz, że ja nie znoszę krzywych nóg. Organicznie nie znoszę. Jeszcze, żeby były jakoś inaczej krzywe, a to w iks.
Ucichł.
– Ja w ogóle z nią nie żyję. Wiesz? Próbowałem, nawet szło, ale teraz. Jak pomyślę…
– Rozwiedź się.
– Ty wiesz, ile to kosztuje! A jeszcze mam dziecko. Chłopca. Tłuściutki taki. I w ogóle… – Stęknął tak, jakby chciał coś dodać, ale nie wiedział co. – Dzień w dzień patrzę mu na nogi. Ty tego nie zrozumiesz. Raz widzę – krzywe, a raz – proste. Naprawdę to już nie wiem, jakie ma. Jak zobaczę krzywe, to od razu za pasek i biję. Wyobrażasz sobie, moje dziecko i krzywe nogi? Żonę też biję. Ale tylko czasami. – Westchnął. – Ona jest silna.
– To na cholerę się żeniłeś?
– Teraz to ja też mądry jestem. A wtedy? Wszyscy się żenią, to i ja się ożeniłem. Dalej to już wiesz… Żona w domu, na miejscu. Biegać nie trzeba. Weźmiesz, szturchniesz, raz, drugi, a potem dziecko. I wiesz, żebym rżnął dla przyjemności. Gdzie tam! Tylko że kobieta w łóżku, a ty nic… Jakoś nieładnie.
Po chwili trącając mnie łokciem dodał:
– A na nogi, to prawdę mówiąc, przedtem nie spojrzałem. Wracam ja z tego ślubu, patrzę, a tu nogi w iksa. Myślałem, że ją zatłukę. – Cmoknął żałośnie i podrapał się w kolano. Znowu była cisza.
Nagle Franciszek powiedział:
– Krzywe nogi, panie Stefanie… To nie jest wada. Wie pan co? Powiedziałbym nawet, że zaleta. A już zwłaszcza nogi w iks. Prawdziwa rzadkość. No, niech pan powie, ile kobiet ma takie nogi. Chodzi pan przecież ulicami, patrzy pan, tak? Czasem gdzieś się trafi. Ale to, proszę pana, wielkie święto. Wielkie święto! Panie Stefanie, pan się jeszcze przekona. Pan jest młody. Z biegiem lat pan oceni. Bo nogi w iks nie są dla młodzieży. To może pociągać kogoś doświadczonego, jakiegoś gourmanda. Dla gourmandów, proszę pana, tylko takie nogi.
– Ja nie mówię, że nie. Ale ja nie mogę.
– Panie Stefanie, pan jeszcze dojrzeje. Przed panem są długie lata. Ale niech pan nie robi głupstwa. Na miłość boską, pan ma skarb. Skarb u siebie w domu!
– Kiedy nie mogę…
– Nie mogę, nie mogę! To, proszę pana, łatwo powiedzieć. Pan nie lubi wysiłku. Pan chce, żeby wszystko samo przyszło. Ach, to młode pokolenie! Ładna młodzież! Co ja się tutaj napatrzę…
Urwał i zaraz potem powiedział ojcowskim tonem:
– Panie Stefanie, pan nie ma silnej woli. Trzeba móc. Niech pan sobie powie – mogę! Sugestia, proszę pana, to połowa powodzenia. Niech pan mi nie przerywa. Może to nudne, to, co mówię, ale obowiązują jeszcze jakieś zasady dobrego wychowania. I prosiłbym pana, żeby pan się do nich stosował. Bądź co bądź, jest pan w moim towarzystwie. A ja na chamstwo, tak, właśnie chamstwo, nie pozwolę. Niech pan sobie poszuka innego towarzystwa. Proszę bardzo. Wie pan, powiem szczerze – byłbym z tego bardzo zadowolony. Ostatecznie nie w takich serklach się obracałem. I nie widzę powodu, dla którego musiałbym dłużej tolerować pańskie humory. – Zakrztusił się, zakasłał. – Właściwie, prosiłbym pana, żeby pan do mnie się nie odzywał. Może się pan narazić na przykrą odpowiedź. – Znowu zaczął sapać. – To jest nie do wytrzymania. Ja go zabawiam rozmową, a on… On fanaberie będzie tu urządzał.
Powoli obróciłem głowę. Franciszek siedział na sienniku w koszuli i swetrze. Był mały, zasuszony, żylasty. Gdzieniegdzie kępki siwego zarostu. Wczoraj wieczorem ogolono nas wszystkich. Jak zawsze niedokładnie. Bo czy można dobrze ogolić maszynką do włosów?
– Panie Franciszku, przecież panu nie śnił się Paryż. Po co to gadanie?
Franciszek spojrzał na mnie.
– Ach, więc i pan! To tak! We dwójkę! Uknuliście spisek przeciwko mnie. Chcecie mnie zniszczyć.
– Panu nie śnił się Paryż – powtórzyłem.
– Pan wie najlepiej. Oczywiście! Pan wszystko wie najlepiej! Tacy jak pan wszystko wiedzą.
– Panu nic się nie śniło. Pan w ogóle nie spał.
– Nie spałem? On mówi, że nie spałem!
Zaśmiał się gwałtownie. Nie dokończył, zmrużył oczy i szepnął zduszonym głosem:
– Szuja.
Naraz zgrzytnął wizjer, skrzypnęły drzwi. Zerwałem się na równe nogi. Pośrodku celi stał oddziałowy, a tuż przy nim niski, chuderlawy mężczyzna w okularach.
– No, dziatki… – powiedział. – Wstawać, wstawać! Czas już na was. Na dworze słoneczko świeci.
Wyszedłem po ubrania. Złożone w kostkę leżały pod drzwiami celi. Niski, chuderlawy mężczyzna przyjrzał się nam, zapytał:
– Jak się czujecie? Nic wam nie dolega? Nie? No, widzicie – i wyszedł.
Ubraliśmy się bez słowa. I wtedy, właśnie wtedy, do celi wpadło czterech oddziałowych. Wszyscy mieli broń. Niski, chuderlawy mężczyzna wysunął się do przodu. W ręce trzymał zmiętą kartkę papieru. Pochylił głowę.
– Korczak Franciszek – przeczytał.
– Jest.
– Zaliwko Stefan.
– Jest.
– Majewski Andrzej.
– Jest.
– Dawajcie.
Założyłem ręce na plecy i wyszedłem na korytarz. Był wąski. Metr, może półtora, i dalej poręcz, żelazna, wyślizgana, a powyżej poręczy metalowa siatka. Patrzyłem na nią z wysiłkiem. Chciałem o czymś pomyśleć, coś sobie przypomnieć. Nie bardzo mi się udawało i czułem, że jest zimno, coraz zimniej… Zaraz będę szczękał zębami. Nagle niski, chuderlawy mężczyzna podszedł bliżej. Raz jeszcze zerknął w kartkę.
– To wy jesteście Majewski? – zapytał. Spojrzał na mnie z obrzydzeniem.
– Wyszła pomyłka. Wracajcie.
Po chwili zamknęły się za mną drzwi. Opadłem na betonową podłogę. Stefan klęczał z twarzą ukrytą w dłoniach. Franciszek kiwał się nad kiblem. Z rozchylonych ust sączyła mu się nitka śliny.
Potem wstałem i zacząłem poprawiać sienniki. Właśnie wygładzałem to, czym były przykryte, kiedy doleciał mnie cichutki trzask. Nie wiem, czy go słyszałem, czy mogłem słyszeć. Przecież dawali w czapę na schodach, koło pralni, dość daleko stąd.
Cofnąłem się aż pod same drzwi. Spojrzałem na sienniki. Leżały równo, jeden obok drugiego. Wyglądały tak, jak powinny wyglądać w przyzwoitej celi. Usiadłem przy ścianie i pomyślałem, że mam przed sobą cały dzień życia.