30 paź

Weronika Mliczewska: Byczy kac

Każdego roku Pamplona, jak cała północno-wschodnia Hiszpania, tonie przez tydzień w hektolitrach alkoholu. Ulice lepią się od cierpkiego wina, ludzie leżą nieprzytomni na chodnikach, a wszystko to — w rytmie tętentu byków — miesza się z zapachem krwi, unoszącym się nad areną.
Pamplona to małe miasteczko u podnóży Pirenejów. Przez cały rok można napawać się tu spokojem i prowincjonalnym życiem, wolnym od turystycznych atrakcji. Podczas jednego tygodnia w roku, kiedy Pamplona świętuje Wielkie Dionizja, wszystko zmienia się diametralnie.
San Fermin — na hasło to uśmiecha się każdy Hiszpan. Od razu cofa pytanie: „Jak było?”, zakłada bowiem, że przebiegu tej fiesty nikt nie pamięta. Za dużo wina, a może za dużo atrakcji?

08:00’00’’
Start! Rakieta wystrzeliła w powietrze. Podnoszą się krzyki. Otwierają się grube, drewniane wrota i wybiega dziesięć byków. Każdy z nich waży ponad 500 kg, każdy ma swoje imię. Za nimi unosi się tylko kurz. Przed nimi — kolumna ludzi. Policja odgradza ich od byków, aby nie wybiegł im nikt naprzeciw. Policja stoi przed rogami bestii do ostatnich sekund. I już, już ich nie ma, odskoczyli w bok, a byki celują prosto w ludzi.

08:00’20’’
Biegnący są zaledwie dwa metry przed rogami. Może metr… Pół metra… I już, uciekli na boki. Przed nimi następni. Biegną szybko, ale nie dotrzymują kroku rozwścieczonym zwierzętom. Wybór — nadziać się na róg lub odskoczyć —odkładają do ostatniej chwili. Każdy chce bowiem udowodnić, że może biec jak najdłużej tuż przed bykiem. Każdy chce być rozpoznany przez świat, gdy ludzie piją spokojnie poranną kawę i śmieją się przed telewizorem. Śmiałkowie tymczasem ryzykują życie właśnie dla tego śmiechu. Ci o zdrowych zmysłach wiedzą, kiedy przestać. Jeden się wywrócił. Zasłania głowę rękami, nie rusza się. Jest tłok. Wszyscy kolejni po nim przebiegają, byki też. Został w tyle. I nikt już na niego nie patrzy, nie obchodzi nikogo. Cały korowód jest daleko przed nim. Tam właśnie są kamery, krzyki, tam również epicentrum.

08:00’30’’
Byki rozdzielają się. To najbardziej niebezpieczne. Pierwsze cztery są wykastrowane, one właśnie — zazwyczaj w jasnym kolorze — prowadza resztę, nie są groźne. Te śmiertelnie niebezpieczne są czarne. Ale uwaga! Czasem kolor jest złudny. Wtedy ludzie zaczepiają jasne byki i okazuje się, że są to te niosące śmierć. Jeden z biegnących znalazł się miedzy rogami. Biegnie, przyspiesza. Każdy z korowodu marzy o takim położeniu. Jest najbardziej niebezpieczne, ale najbardziej ekscytujące. Być bohaterem przez parę sekund. Słabnie… Jak się wydostanie spomiędzy rogów? Jeżeli zwolni, to go dosięgną.
Rogi! Zaostrzone u końców, są z obydwu stron. Są na wysokości serca. Zbliża się zakręt. Śmierć w oczach. Zebrać ostatnie siły, by wyprzedzić byka i uciec w bok — to jedyny ratunek, teraz. Adrenalina pomaga dać z siebie wszystko. Udało się!

08:00’45’’
Zawrotne tempo. Byki tratują ludzi, ludzie depczą się nawzajem. W amoku, w tłumie nie czuć bólu, ból dopiero przyjdzie. Nie słychać też jęków poturbowanych biegaczy. Tłok, duszny tłok. Tylu ludzi, że nie da się biec. Jedynym sposobem jest torowanie sobie drogi, przepchnąć więc innych. To ja, ja jestem tu najważniejszy. Muszę biec. Ja muszę przeżyć. Ci najsilniejsi nie upadną. Inni upadają prosto pod nogi następnych. I zostaną w tyle. Na pastwę losu, z rękoma na głowie, czekając, czy ktoś po nich przebiegnie. Nie wolno się ruszyć, wtedy można się stać ofiarą byków. Wybierają więc bycie zdeptanym.

08:00’55’’
Ulice izolują podwójne ogrodzenia. Pierwsze z drewna, drugie — ze stali. Na nich, gdzie to tylko możliwe, siedzą ludzie, oparci o słupki. Usta same otwierają się im z wrażenia. Krzywią się, gdy ktoś właśnie ukłuty został rogiem. Czują ten ból, ale nie mogą nic zrobić. Inni śmieją się, wiwatują po hiszpańsku, po baskijsku. Są czerwoni z emocji. Czerwienią się jak chusty i szale przewiązane przez ich biodra. Tak, tłum ubrany jest na biało-czerwono. To tradycja, to flaga Pampolny. Pod ogrodzeniami jest dziura. Można się tam wślizgnąć i uniknąć zadeptania. Nierówność ta niejednemu ratuje życie.

08:01’05’’
W korowodzie dużo turystów. Pijanych śmiałków, którzy widzieli byki tylko przez telewizor, a teraz otrzeźwieli przerażeni ich rozmiarem. Ludzie ci zagrażają biegnącym bardziej od byków. Ich zachowanie może spowodować śmierć, ich samych, innych również. Nie znają własnych limitów, ryzykują do ostatnich sekund, nie doceniają byka.
Miejscowi zawodnicy trenują cały rok. Pojawiają się zawsze na tym samym odcinku, daje się ich rozpoznać. Bo bieg z bykiem oznacza tylko kilkadziesiąt metrów, ale nikt nie da rady przetrwać całości.

08:01’30’’
Chaos. Chaos jak podczas całego święta, przez noc i dzień. I tutaj też. Przede wszystkim tutaj. Życie popchnięte do granic ekstremum, a dla przeciwwagi śmierć. Też ekstremalna. Możliwość śmierci z każdym następnym krokiem, za kolejnym zakrętem. Jest ślisko. I jest też zakręt. Byki przewracają się, jeden na drugiego. Hamują na sobie. Dobrze, że nie ma tam człowieka. Byłby zmiażdżony, a przecież mógł go tam rzucić tłum, mógł tam wylądować przypadkiem, nawet o to nie prosząc. Byki biegną jeszcze bardziej rozwścieczone.

08:01’45’’
Jeden został w tyle. Wierzga. Może ugryźć. Każdy biegacz ma w ręku gazetę. Ten przemoczony od potu świstek papieru może uratować życie. Biegacz wystawia go bykowi przed nos i odwraca jego uwagę. I tak jest za blisko? Więc rzuca ją w bok, a byk — zamiast za tłumem — podąża za gazetą. Ale z boku jest drugi człowiek i druga gazeta. Za bykami profesjonaliści z długimi kijami, zmieniają się na rożnych odcinakach. Po co?

08:02’10’’
Byk odłączył się od pozostałych i stanął. Nie chce dalej biec. Mądry? Za nim przecież tłum ludzi. Wystarczy się odwrócić i nawet nie trzeba nikogo gonić. Spada na niego grad kijów od owych profesjonalistów. Mają oni zapewniać względne bezpieczeństwo. Do przodu, do przodu! Byk biegnie kawałek. Zawraca, przewraca się! Ludzie droczą go. Leży bezwładnie. Ciągną za ogon. Wstaje, celuje w człowieka opodal. Ten szybko chowa się za jego zadem. Szybkie manewry to jedyny ratunek. Byk upada ponownie. Ulica jest mokra od wody. Inaczej śmierdziałaby winem i brudem po nocnym świętowaniu. Teraz jeden doświadczony biegacz robi za przynętę. Widać: wie, co robi. Widać, że zna zachowanie byka. Zwierzę biegnie w dobrym kierunku. Rozpędza się. Znowu na dobrej drodze — przez ciała i miedzy ciałami.

08:02’20’’
Arena. Widać prześwit. To właśnie tu prowadzi droga i właśnie to miejsce jest najbardziej niebezpieczne. Droga zwęża się z dziewięciu do trzech metrów. Przewrócić się tutaj, to spowodować katastrofę. Ale to częste. Najgorzej, gdy jeden przewraca się na drugiego, tłum napiera i potyka się o tych pierwszych. Po tej piramidzie ciał ostatnie przebiegają byki.

08.02’25’’
Arena, jej środek. Tu wylewają się ludzie. Radośni, szczęśliwi. Tylko nieliczni z nich są prawdziwymi biegaczami, tylko nieliczni dotknęli byka i rzeczywiście z nim biegli. Reszta dołączyła podczas drogi, albo za, albo przed korowodem dzikich bestii. Ale też biegli. Też tam byli, ryzykowali. Dla tej chwili, dla tych oklasków i krzyków. Są — i co dalej?

Krwista rozrywka
Wybiega mały byczek (około 150kg) i celuje prosto w tłum. Ludzie uciekają, prowokując byka. Poklepują go, ciągną za ogon. Sami proszą się o kłopoty. Ten byk jest szybki, zwrotny, wie jak zranić. Każdy mały byk krąży między rożnymi arenami podczas fiest, dzięki temu bardzo szybko uczy się, że jedynym celem na arenie jest atakować człowieka. Te byki nie są zabijane, gdyż służą do zabawy, właśnie takiej jak ta.
Areny ryczą ze śmiechu. Zwłaszcza, gdy ktoś jest ranny, gdy kogoś wynoszą sanitariusze albo właśnie gdy byk stara się rozszarpać człowieka na arenie. Trybuny krzyczą: „Skurwysyny!!!”, skandują bardzo wyraźnie. Nasuwa się pytanie, dlaczego? Ludzie na arenie ryzykują życie, a nawet nie zyskują respektu publiczności. Dlaczego? Odpowiada mi mężczyzna, który biegał od najmłodszych lat: „To są małe byki, dla dzieci. Ludzie, którzy tam są, pewnie nie zdają sobie sprawy, jak wygląda prawdziwy byk albo są pijani. Często to ludzie zza granicy. Może potrzebują zastrzyku adrenaliny? Respekt przynosi bieg z bykiem.
To, co się tutaj dzieje, to tylko rozrywka” — tłumaczy. Istotnie, rozrywka. Ludzie na arenie dobrowolnie narażają się na r o z e r w a n i e. Prawdziwa corrida z matadorami odbywa się wieczorem. Wtedy byki, które biegły rano, są zabijane. Ludzie na arenach piją, jedzą, palą. Amfiteatr to prawdziwa fiesta, podczas gdy piasek areny przesiąknięty jest krwią byków i ludzi.

Szał uniesień
Jeżeli bieg z bykami dostarcza zbyt mało emocji, to można wziąć udział w innym ekstremalnym wydarzeniu… Skoki z fontanny Navarreria na ręce upitych kolegów stały się nową tradycją zapoczątkowaną przez Australijczyków. Niestety, zdarzały się twarde lądowania na bruku. I znowu krew. Przeciwwagą do zabijania byków jest parada w obronie zwierząt, PETA, która odbywa się piątego lipca. Jest to tłum nagich ludzi, paradujący ulicami Pamplony. Tradycji tej nie brak zwolenników i zapewne wpisze się ona w oficjalny przebieg całego święta. Oprócz biegu z bykami, corrid, San Fermin to tygodniowa pijatyka. Młodzi ludzie piją tu najczęściej kalimotxo- coke, tanie wino zmieszane z Colą. Efekty tego widać najlepiej o 5:00 nad ranem, kiedy całe miasto zasypane jest śmieciami, ulice lepią się od wina, śmierdzą moczem. Ludzie zasypiają na chodnikach, leżą nieprzytomni obok rozbitego szkła. Jest już cicho. Słońce niedługo oświetli to wszystko, sprawi, że cała natura święta wyjdzie na światło dzienne. Za dwie godziny po tym bałaganie nie będzie śladu. Ulice będą czyste, a miasto gotowe do kolejnego dnia świętowania. I tak przez tydzień. Mieszkańcy Pamplony czekają na to święto przez cały rok. Odliczanie zaczyna się już w styczniu. Każdego miesiąca jest jeden dzień zaprawiający w piciu. W styczniu — pierwszego, w lutym — drugiego, w marcu — trzeciego, i tak dalej, i dalej, aż szóstego lipca wystrzeli pierwsza rakieta, a po niej tysiące szampanów. „Pamploneses, Pamplonesas, Viva San Fermin! Gora San Fermin!” — tłum, szczęśliwy, że nadszedł wyczekiwany moment, nie przestaje wiwatować.