Wojciech Kaliszewski: Wyprawa do Wenecji
Krzysztof Karasek, Gry weneckie, Bibiloteka „Toposu”, t.35, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2007, s. 64.
„Gry weneckie” Krzysztofa Karaska otwierają przed czytelnikiem obszar bardzo osobistej i zarazem bardzo poetyckiej wyobraźni. Ale dodam od razu: wyobraźni ujarzmionej. To znaczy poddanej woli poety, podmiotu, osoby. Bo to on jest najważniejszy i najważniejsze jest rozpoznawanie przez niego sytuacji, w której jest. Karasek dawno
już przestał być tym poetą, który pytał: „co ja tu robię?”. To pytanie kiedyś musiało się pojawić, było konieczne dla oddzielenia tego, co złudne, od tego, co rzeczywiste. I to się dokonało. A bez ujarzmienia wyobraźni to postawione dawno temu pytanie, teraz brzmiałoby tylko swoim własnym echem. Dzisiaj ma wartość cytatu – przewodnika wskazującego na odpowiedzi w kolejnych wierszach, w kolejnych tomikach. W wierszach Karaska retoryka pytania ustąpiła ostatecznie miejsca głębokiemu poznaniu. I tak oto „Gry weneckie” są
zbiorem wierszy metafizycznych, badających istnienie świata, a Karasek ze swoją skłonnością do stosowania paradoksu – w całkiem konkretnym sensie uczeń Naborowskiego – jest poetą metafizycznym. To określenie jest z jednej strony kuszące przez swą znaczeniową pojemność, z drugiej wymaga przecież doprecyzowania. Otóż metafizyk musi dostrzegać ten podstawowy ruch przenoszący to, co konkretne, ku temu, co bezpośredniemu doświadczeniu niedostępne. W „Grach weneckich” to, co obecne graniczy z tym, co nieobecne. Wyobraźnia poety ogarnia tę styczność bezbłędnie. Te dwie przestrzenie wciąż się kontaktują, wpływają na siebie, są sobie potrzebne. Można się o tym przekonać, decydując się na wyprawę w świat, który wymyka się codziennemu poznaniu. Karasek w taką wyprawę wyruszył. Dlatego w jego wierszach napięcie wynika z odkrywania tego, co było do tej pory szczelnie zakryte. Dotyczy to także samopoznania:
Ta część tarczy księżyca, która jest
moją twarzą (czy to jeszcze moja twarz,
czy może talerz
latający, biały,
przemykający za oknem,
emitujący fale – pi pi, pi pi, pi pi)
dotychczas umykała. Jakie mgły
nie pozwalały podać mi jej ręki,
pojednać się z nią, wydać się sobie
za trzydzieści srebrników
bez reszty.
Spiętrzenie odwołań zarówno do tradycji religijnej, jak i do swoiście naiwnego wizerunku „innych” – fantastycznych kosmitów? – tworzy mapę wyrysowaną na ludzkiej twarzy. Poruszamy się w takim właśnie świecie, o takich konturach kulturowych. Ale poeta zderzając w ten sposób różne treści, doprowadza do ich zwarcia i wyzwolenia energii. Ta z kolei potrzebna jest do przesunięcia się ku innym poziomom, ku innym stopniom wrażliwości, pozwalającym na przywrócenie pełnego poznania. A to staje się najważniejsze, nawet kiedy uświadamia patrzącemu, że stoi na krawędzi nicości. Wraz z pogłębieniem poznania rośnie odwaga do poznania prawdy. Samo doświadczanie teraźniejszości już nie wystarcza. Bohater Karaska sięga dalej, chce niejako „wychylić się” poza dany mu i zmysłowo dostępny świat. Chce uchwycić to, co najistotniejsze:
Stanąć przed i ponad,
jak postać co ukryła się w głowie,
wyłonić z mgły interpretacji tę jedną,
najdoskonalszą i najczystszą metaforę.
Pragnienie doskonałości, tak jasno tutaj wypowiedziane, kryje w sobie odniesienie do czasu. To, co najdoskonalsze nie ulega już przecież żadnym przemianom, stoi poza i ponad zmiennością, poza i ponad czasowością. Tak wyrażone pragnienie określa przede wszystkim wartość tej poezji. Wiersz może przecież chwytać rzecz w migotliwych odbiciach, w powieleniach i lustrzanych metamorfozach. Ale wówczas jest tylko katalogiem, który:
wszelkie drobiazgi codzienności
zmyślenia i początki zbiera
jak powieść
Poezja, jeśli nie chce utożsamić się z powieściowym opisem świata, musi udźwignąć znacznie więcej, musi wyśpiewać do końca los człowieka. A każde takie przeznaczenie, a więc sens indywidualnego życia, jest czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Nie ma jakiejś jednej formuły ludzkiego losu. Aby go naprawdę zrozumieć, trzeba się uważnie wsłuchać w głosy, które jeszcze dźwięczą, ale także i w te, które już przeminęły. Dlatego nierzadko najwymowniejszą formą poezji staje się milczenie. W nim łatwiej wyrazić wszystkie sytuacje najtrudniejsze i ostateczne. Inną stroną poetyckiego równania może być także cząstka krajobrazu trafiająca w stan uczuć bohatera. Karasek częściej jednak sięga po ten pierwszy ekwiwalent. Jest poetą, powiedziałbym, bardziej wyczulonym na znaczenie czasu, niż przestrzeni, bliższa jest mu zmienność słowa w czasie, niż obraz wypełniający przestrzeń.
W „Grach weneckich” uwaga poety skupia się przede wszystkim na związanej z czasem deformacji struktury świata. Zarówno natura, jak i kultura narażone są na działanie sił wrogich, niszczących i burzących. Karasek sięga tutaj do porównań geologicznych, mówi o „ruchach tektonicznych”, o przemieszczeniach i erozji niszczącej świat. Jesteśmy bezradnymi świadkami tych zmian. Nikt i nic nie może zatrzymać tego marszu ku ostatecznej katastrofie. Jej cień, niczym mrok kosmiczny, powoli pochłania rzeczywistość.
Bohater Karaska przypomina w tych wierszach trochę zabłąkanego przechodnia, przemierzającego obce miasto. Jest przypadkowym świadkiem zdarzeń, uczestnikiem spotkań i sytuacji, które często go zaskakują, ale także wywołują skojarzenia i poruszają jego pamięć. Bohater Karaska jest obserwatorem, ale za ten dar widzenia płaci niespokojnym poruszeniem swojej wyobraźni, jest poetą, który ostatecznie sięga po pióro:
Zawiła składnia jest podstawą jasnego widzenia,
ten kto patrzy w ciemną źrenicę studni,
w której odbija się jasna ciemność nieba
widzi, jak z niewyczerpanej przepaści
wzbija się ptak
i gubi pióro. Podnosisz je
i już upierzony, wydeptujesz swą pajęczą ścieżkę
ku sobie.
Poeta musi być zwrócony do siebie, jest źrodłem, które poezji nadaje kształt, łącząc wolne słowa w związki i relacje. Poeta bez jasnego i wyraźnego rozpoznania własnej tożsamości nie istnieje, po prostu nie ma go. Ale poeta jest także kimś, kto nie może pominąć całej poprzedzającej go tradycji twórczej. Przedstawiony w tym wierszu gest podjęcia pióra otwiera nas na klasyczną, horacjańską drogę, która poecie wyznaczyła bardzo wysokie i niezależne miejsce wśród żyjących stworzeń. Przemiana w ptaka jest – bo zawsze była – następstwem wyboru wolności, ale także losu samotnego, losu człowieka odrzuconego, czyli poety. Bohater Karaska jest więc poetą w pełnym tego słowa znaczeniu. Był nim zresztą i w poprzednich tomach. Tutaj sam o sobie mówi tak:
Nie karmię się jaskółkami,
poruszam tylko ustami
kamień mając na języku.
Ni smaku w tym,
ni dotyku.
To bardzo smutne słowa. Prowadzą one wprost do obrazów znieruchomiałego powietrza, martwych miast i pustych, opuszczonych przez ludzi miejsc. Ale mimo wszystko te słowa nie kończą ostatecznie misji poety. Karasek na przekór doświadczeniu, wbrew zmysłom, nie traci wiary w moc sztuki. I chociaż jej kształt staje się coraz bardziej chwiejny, to jej przesłanie pozostaje nienaruszone, jest jakby zawieszone ponad czasem i przestrzenią, mówi o zagładach, ale mówi także o narodzinach.
W „Grach weneckich” poeta nie liczy na odnalezienie miejsca bezpiecznego, nie udaje, że wiersz jest stałą formą, zdolną oprzeć się niszczycielskim burzom. Te wiersze biorą się ze świadomości przechodzenia od tego świata do świata „bezobłocznego”.
Oznacza to przesunięcie ku zupełnie innym wartościom, niż te, które dotychczas stanowiły nasze prawa. Rzecz dotyczy tutaj zarówno etyki, jak i estetyki. W obliczu niepoznawalnego najważniejsze staje się bowiem to, co człowiek nosi we sobie, co w nim jest ukryte najgłębiej i co nie podlega – jak wszystko, co zewnętrzne i kosmiczne – rozpadowi w czasie.
Karasek jako obserwator, jako świadek i jako ten, który się dziwi, a więc nie pozostaje wobec świata obojętny, dotarł do granicy budowanego na rozumie poznania. Tutaj nie da się już uchwycić indywidualnych rytmów poszczególnych rzeczy. Bohater Karaska rozpoczyna więc nową wędrówkę:
Tak, to mogło być w Wenecji,
wiał wiatr, staliśmy nad pulsującą
laguną, nie widzieliśmy swoich twarzy.
Ale to pulsowanie, to pulsowanie,
które było w gwiazdach
i w nas wypełniało sobą przestrzeń.