Wojciech Chmielewski: Roman i dziewczyna
Roman Ostrowski zaklął po cichu, bo ogumowane kółko wózka, którym wiózł na sklep zgrzewki z napojami, zjechało z metalowej pochylni i chłopak musiał namęczyć się, by znowu zacząć miarowo pchać swój ciężar. Szybko jednak zapomniał o wszystkim, ponieważ pomyślał o celu, dla którego teraz wykonywał pracę. Cel. Odkąd zabrakło Renaty, Roman bardzo często zastanawiał się nad celem wszystkich swoich działań, nawet tych najdrobniejszych. Czy on istniał, a może w ogóle go nie było, a jeśli teraz go nie ma, to może w przyszłości, ale czy na pewno. Nie wiedział.
W jasno oświetlonym wnętrzu towary leżą na półkach. Przestrzeń podzielona długimi regałami, na których poutykano kolorowe opakowania. W powstałych w ten sposób korytarzach błądzą ludzie robiący zakupy. Od czasu do czasu natykają się na kogoś z obsługi, zazwyczaj na dziewczyny poubierane w czerwone fartuchy, uczennice szkoły handlowej odbywające tu praktyki.
Dobry widok na cały interes ma staruszka sprzedająca gazety i książki za specjalnym przepierzeniem. Pomarszczona twarz, siwe włosy związane w kok i okulary o grubych szkłach, zza których spoglądają zniekształcone oczy. Umysł za to sprawny – szybko liczy pieniądze, wydaje resztę, często (zwłaszcza rankiem, tuż po otwarciu hali targowej) biega do kas i rozmienia banknoty na drobne. Wdaje się wtedy w pogawędki z kasjerkami, nawet przekomarza. Na sztuczną szczękę pada jarzeniowe światło.
Czas w hali targowej codziennie płynie tak samo. Najpierw personel, potem pierwsi klienci, handel, pod koniec dnia liczenie kasy. Fajrant. Pod beczkowym sklepieniem czasem widać gołębie i wróble. Siedzą na stalowych prętach i srają w dół. Ekspedientki i kasjerki narzekają na ptactwo, ale jedynym jak dotąd rozwiązaniem jest jak najszybszy rozładunek towaru z samochodów, tak, aby wielkie żelazne drzwi magazynu hali (gdzie ukryty jest także agregat) pozostawały jak najkrócej otwarte i ptaki nie mogły wlatywać.
To wszystko zależy więc od okoliczności, których klient robiący tu zakupy nie jest w stanie przewidzieć ani ogarnąć. Chyba, że jest tak zwanym stałym klientem i z wolna zaznajamia się z atmosferą miejsca: zapachem świeżego pieczywa na stoisku obok babci gazeciarki, chłodem regałów z rzędami butelek piwa, widokiem podświetlanych chłodni z wędlinami i serami. Sekcja mrożonek, zaciszny kącik z żarciem dla psów i kotów. Stojaki upchane paczkami herbaty i kawy. Dzisiaj promocja herbatników i majonezu. Najmniej ciekawa część z napojami. Tylko ustawione na paletach zgrzewki. Plastyk niemile odbija światło padające z góry.
Właśnie w tym miejscu można było natknąć się na dziewczynę z uczuleniem na twarzy. Obrzęk był tak duży, że zniekształcał rysy ekspedientki i nie wiadomo było, czy bez niego byłaby ładna czy brzydka. Czerwony fartuch jeszcze potęgował niemiłe wrażenie. Ukrywała się pomiędzy przezroczystymi sześcianami z gazowaną i niegazowaną wodą, a kiedy zapuścił się tu klient, witała go grymasem wywołanym nienaturalnym wyglądem całej twarzy. Renata Jaworska, uczennica, napisane było na plakietce przypiętej nad piersią.
– Musi zażywać masę antybiotyków! – tak pomyślał Roman Ostrowski, kiedy podczas poszukiwania sprzątaczki pierwszy raz natknął się na Renatę. Na dziale z przetworami ktoś rozbił słoik z koncentratem pomidorowym. Trzeba było użyć mopa.
Roman był w hali targowej kimś w rodzaju człowieka od wszystkiego. Pracował jako kasjer, każdą transakcję kończąc formułą: „Dziękuję, życzę miłego dnia”. Zaangażowany był również w odbiór towaru, sprawował pieczę nad dziewczynami z handlówki. Woził wózkiem towar z magazynu i ustawiał go na półkach. Wysoki. Blond włosy obcięte „na pieczarkę” i zepsuty ząb na przedzie. Zresztą może była to tylko wielka ołowiana plomba, bardzo widoczna, bo Roman często się uśmiechał.
Babunia od gazet lubiła go. Dobrotliwie żartowała, by wreszcie znalazł sobie żonę, dobrą żonę, bo przecież tyle dobrych dziewczyn, przyszłych żon, pracowało w targowej hali.
– Ty ciągle na kawalerskim – gderała. – Romek, Romuś, a zobacz, że dziewczyny tylko patrzą na ciebie.
Roman szeroko się uśmiechał i jak co rano podawał z wózka spięte taśmą paczki z gazetami. Wreszcie wybrał właśnie Renatę Jaworską, dziewczynę od napojów z szankrem na twarzy. Nazwisko miała takie samo jak była Miss Polonia. Zaczął się dla zakochanych inny czas pod sklepieniem hali targowej.
Widziano Romana jak stoi pochylony na siedzącą przy kasie Renatą. Cierpliwie objaśnia wszystkie posunięcia. Twarz dziewczyny płonie żywym ogniem. Innym razem ktoś zobaczył ich w magazynie, stali objęci pomiędzy paletami z mąką.
Życie w hali targowej toczyło się dalej. Przed klientami otwierały się drzwi sterowane fotokomórką, wypiekano bułki, ten sam bezdomny pijak żebrał przed wejściem o pięćdziesiąt groszy. Miał białą skudloną brodę i czerwoną od świerzbu skórę na nogach. Na obie dłonie nie wiedzieć czemu zakładał plastykowe torebki. Praktykantki kończyły pracę. Roman Ostrowski żartował, że kiedyś wszystkie tu wrócą, bo gdzie im będzie lepiej, jak nie pod jego skrzydłami. W placówce, która z roku na rok zwiększa obroty. Na razie stały angaż dostała tylko Renata Jaworska. Wszyscy wiedzieli, że to za sprawą Romana i przyjęli, jako coś zwyczajnego. Dobra dziewczyna, zakochał się, to i pracę załatwił. Nadal tkwiła w tym samym miejscu przy napojach, ale wieść niosła, że już niedługo usiądzie na kasie za Monikę, która szła na macierzyński.
Miłość Renaty i Romana wydawała się niezagrożona. Planowali nawet wspólne zamieszkanie, co Roman chciał zatrzymać w ukryciu przed częścią pracowników, przede wszystkim przed babcią z kiosku. Na pewno nie pochwaliłaby takiego rozwiązania, wzywała do pójścia przed ołtarz.
Wraz z nadejściem jesieni twarz Renaty trochę pojaśniała, cera stawała się wyraźnie zdrowsza. Nowa pracownica była już wtedy kasjerką.
– Patrz, zachciewajki jej schodzą, Romek się dobrze spisuje – szydziła Agata z mięsnego.
Jednak po Bożym Narodzeniu Renata coraz częściej była na chorobowym. Tydzień, potem trzy tygodnie, wreszcie w ogóle przestała przychodzić do roboty. W niewielkiej społeczności hali targowej było nie do ukrycia, że Renata jest ciężko chora, i że jest to jakaś choroba krwi. Roman Ostrowski jeździł teraz po pracy do szpitala, soki w kartonach kupował dla niej po cenach hurtowych w magazynie, rozliczając się bezpośrednio z dostawcą. Zanim wilgotnymi ulicami dochodził do miejsca, gdzie cierpiała Renata, zatrzymywał się jeszcze w kościele. Jego przybrudzona wieża ostro odcinała się od nieba w tej dzielnicy miasta. Roman siadywał w rzędzie ławek i wpatrywał się w nieokreśloną przestrzeń przed sobą. Zbierał siły.
Budynek szpitala nawet trochę przypominał halę targową, żartował sobie Roman. W szpitalu poznał rodziców Renaty. Rolnicy. Przyjeżdżali odwiedzać córkę i przywozili pieniądze na łapówki dla lekarzy i pielęgniarek. Ich skoda była koloru szpitalnego muru – mieszanka gówna, brudu i rdzy. Ojciec wypalał trzy papierosy „Fajrant” na podwórku, matka chlipała na korytarzu. Roman uczestniczył we wszystkim ze stoickim spokojem, czasem tylko wypalał papierosa z ojcem Renaty i drżały mu przy tym dłonie. Poza tym nic.
Renata już z łóżka nie wstawała, stała się wiotka i wyschnięta. Wyniszczona, coraz bardziej i bardziej, z miesiąca na miesiąc. Cień dawnej kasjerki. Najtrudniej było Romanowi ukrywać to przed personelem hali targowej, ale właściwie nie musiał, bo do Renaty przychodziła jedna koleżanka z pracy, więc kobiety miały informację z pierwszej ręki. Nie odzywał się, one nie pytały.
Dzisiaj od wielu dni po raz pierwszy zaświeciło słońce. Odbijało się w mokrych dachach, woda skapywała z rynien, a świetlne odblaski tańczyły w kałużach. Kąpały się w nich wróble. Renata Jaworska zmarła o dziewiątej rano, Roman dowiedział się o tym już po pracy, od siostry oddziałowej. Jeszcze mógł Renatę obejrzeć w pokoiku do przechowywania zwłok, pozwolił mu na to lekarz. Rodzice byli, przywitał się z nimi serdecznie. Siedzieli na krzesłach w korytarzu. Matka zawodziła. Wyszedł ze starym na podwórko. Ojciec oczy miał czerwone. Zapalili.
– Musiało widzi tak być – usłyszał Roman. Potem już nie rozmawiali.
W hali targowej załoga zrzuciła się na wieniec. Kupiono go nieopodal na bazarku. Poza Romanem na pogrzeb nie pojechał nikt, bo miał się odbyć w rodzinnej wsi, sam więc zabrał wieniec i na miejsce przyjechał pekaesem. Potem szedł drogą, omijał doły ze stojącą wodą, patrzył na kryte papą domy, syf na podwórkach i grzebiące w nim kury. Pod kościołem parkowało kilka samochodów i stali żałobnicy. Do domu Renaty, tam, gdzie trwało całonocne czuwanie przy zwłokach, przezornie nie poszedł. Nie mógłby na nią patrzeć. Już w szpitalu, po śmierci, wydała mu się obca, jakaś bardzo odległa od jego Renaty z zaognioną twarzą, ekspedientki w fartuchu. Inna osoba po prostu.
Rzucił garść ziemi na wieko trumny, ułożył wieniec. Na tradycyjne chlanie wódki do chałupy też nie poszedł, powlókł się od razu na pekaes.
– Pierwszą podstawową zasadą jest, że jak kierownik leci ci w chuja, to ty też masz go za chuja. Ja na ten przykład pracowałem bardzo ciężko i co z tego mam? Mówię ci jak jest. Skąd jesteś? Skąd? Aaaaa… No, to przynajmniej nie musisz się w gównie babrać jak my. A mój syn też jest wózkowym, w tym wielkim, no jak się nazywa, no tym magazynie… Napijesz się? Pierdolnij grzdyla, a co się będziesz… Młody taki. Wisienka trzyma mocno. Ja codziennie dwie wypijam, kocham ją bardzo, to jest moja żona. Ciężko ma mój synek, o ciężko, pracować musi, pensji nie dają mu dużej. A ty z tego pogrzebu? Ja wiem, ja ich znam, ja ich tu, kurwa, wszystkich znam, gospodarze, dom po domu, mogę ci książkę o nich napisać, a ciekawa by była, samo życie, gruba na tysiąc stron. Znałem Renatkę, a jakże. A ty kto jesteś dla niej? Mąż? Nie mąż? Widać inteligentny chłopak jesteś, a ty szwagier odejdź, proszę cię grzecznie, odejdź, kurwa jasna, daj porozmawiać z inteligentnym panem, spierdalaj, mówię ci! Masz, winka łyknij! Ta Renata to ładna była dziewucha, ja pamiętam wszystko, gąski pasała nad rzeką, z chłopcami tam chodziła na seks, a co pan myślisz, szuwary gęste, tylko się ruszają. One wszystkie są teraz takie, pieprzą się jak kotki. Jak byłem młody, to było inaczej. A potem jak już wyjechała do miasta, to nie wiem co robiła, nie wiadomo panie. Wszystkie są takie same. Ekspedientka? Może i ekspedientka, jak pan ją znałeś, to pewnie prawda. I tego… A jej ojciec to jest, panie, bandos, biedak czyli, nędzarz jak my tu wszyscy, ale kiedyś silny był, mocnego na niego nie było. I siedział w więzieniu za morderstwo. Historia taka, była u niego baba w obejściu, a potem jej już nie było. Nieżywa. I co? Dowiesz się co od takiego? Przesiedział kilka lat na planecie Wenus, a potem wrócił i wziął sobie nową babę. I tak żyją, stare pudła, Jaworskie. Ty mi szwagier tu nie pierdol, że się pan obrazi, bo widzę, że inteligentny chłopak jest, a ja szczerą prawdę mówię. Tylko teraz wybacz. Łyczek. Autobus będzie za parę minut, ale ja nie jadę, nie mam gdzie. Jak masz na imię? Roman? Znałem jednego Romana w wojsku, a byłem w wojsku, byłem, krew za was wszystkich przelewałem. Widzisz? Paluchów trzech tu brak, granat wyrwał i co? Żyje dalej, a jak nie mam co jeść, to wiesz co robię? Kurę se zabijam, oskubię elegancko, do garka włożę i mi styka. Wiesz Roman, przepraszam, że ci tak mówię po imieniu, nie gniewasz się? Ale nie gniewasz się? Na pewno? Mówię ci Romek, kurwa jasna, tak się teraz porobiło, że nie jest dobrze, ale co ci będę gadał, sam wiesz, w mieście żyjesz, nie jest dobrze, gorzej jest niż kiedyś było, no nie? Grzdyla wezmę… I jeszcze tyle ci powiem, że nie żałuj, niczego nie żałuj, nie płacz, kurwa, Roman nic, ja tam niczego nie żałuje, żyje sobie. Ta twoja Renatka też by niczego nie żałowała, bo z niej dobra dziewczyna była, ja ją kiedyś znałem, o tu nad staw przychodziła. Jedzie już, wkurwejebany. Wsiadaj Roman, szerokiej drogi ci życzę, przyjedź kiedyś, my tu ze szwagrem zawsze jesteśmy i na ciebie czekamy, bo jesteś inteligentny chłopak.