Wojciech Chmielewski: Pracownik morza
Andrzej Braun, Syzyf oceanu, Oficyna Wydawnicza „Agawa”, Warszawa 2009
„Syzyf oceanu” — ostatnia książka Andrzeja Brauna, wydana już po śmierci pisarza (zm. 2008), jest opowieścią o ludziach morza, którzy — biorąc na swe barki ciężar obowiązku — w camusowski sposób są do końca wierni swemu powołaniu. Przywołałem Camusa, choć na pewno bliższy Braunowi był Joseph Conrad. Autorowi „Szaleństwa Almayera” poświęcił wszak książkę „Śladami Conrada”, był prezesem Polskiego Klubu Conradowskiego. Wybór tematu nie zaskakuje, główny bohater, Polak, kapitan Janusz Kornikowski daje się namówić koledze z branży Wojtkowi Dubielakowi na ryzykowne przepłynięcie Atlantyku z niezwykłym ładunkiem. Mają oni holować stary pływający dok portowy przez cały ocean, bo kontrahent oferuje sporą sumkę za tak niecodzienną usługę. W Nowym Orleanie, gdzie zacumowany jest dok, obaj kapitanowie zbierają międzynarodową załogę i po podczepieniu stalowego stwora do szybkiego holownika „Samson”, wyprawa wyrusza do Europy.
Największym atutem książki Brauna jest umiejętność opisu człowieka zrośniętego z morskim żywiołem. Poszczególne czynności wszystkich marynarzy na „Samsonie”, ich automatyczne i precyzyjne ruchy, wysiłek bezustannych wacht, zalewająca pokład woda oraz ryzykowna konieczność przemieszczania się szalupą na rozbujanym morzu pomiędzy holownikiem a płynącym za nim dokiem — wszystko to kształtuje wizerunek cichego męstwa, o którym nie przeczytamy na co dzień w kolorowych tygodnikach, nie odnajdziemy go wśród postaci z popularnych telewizyjnych seriali. Jeszcze jedno uderza w zachowaniu kilkuosobowej załogi holownika — równość wobec niebezpieczeństwa, jakie niesie za sobą rejs. Dlatego, gdy kolejny śmiertelnie znużony członek załogi powraca z doku na pokład holownika i nie ma dla niego zmiany — Wojtek proponuje dyżur kapitanowi Kornikowskiemu. Ten nie odmawia, choć oczywiście mógłby to zrobić, a kilka dób spędzonych na zalewanym przez fale oceanu stalowym kolosie są dla niego doświadczeniem granicznym.
Bohater odczuwa lęk przed zerwaniem stalowych lin łączących dok z holownikiem, jednocześnie gorączkowo pracuje, a wysiłek i zmęczenie skłaniają go nawet do negowania celowości całego przedsięwzięcia. Nie na długo jednak. Poznajemy człowieka, którego hart ducha jest tożsamy z pracą, którą od lat wykonuje. Zapewne po raz kolejny przezwycięża lęk przed śmiercią, a my widzimy w nim skromnego i wytrwałego pracownika morza.
Historia powieściowego kapitana Kornikowskiego ma jeszcze jeden, głębszy wątek. To losy jego małżeństwa zawartego jeszcze przed wojną, które wojna przerwała. On był wtedy w rejsie, żonę wywieźli Sowieci. Podczas wojny służył w konwojach do Murmańska, bezustannie atakowanych przez „wilcze stada” u–bootów. Niemal codziennie ryzykował życie. Po wojnie małżonkowie nawiązali kontakt, ale nie było to łatwe. Kornikowski wyczuł jakiś nowy element w listach od żony, całkowicie mu obcy. Bała się? Najprawdopodobniej. Przecież listy „stamtąd” w PRL–u gorliwie cenzurowano. Żona wzywała go do powrotu, on zwlekał, nie chciał przyjeżdżać do zniewolonego przez Sowiety kraju (może też się bał?), zapraszał żonę do siebie. Wreszcie spotkali się po wielu latach w Wenecji.
Nie zdradzając do końca powieściowych perypetii bohaterów, należy dodać, że historia miłości i małżeństwa kapitana Kornikowskiego pokazuje nam jeszcze jeden, tym razem tragiczny rys jego osobowości. Nie dowiemy się z kart książki, czy pocieszał się jakoś po stracie, czy w jego życiu były inne kobiety. Na pewno sytuacja była dla niego niepojęta: „A może ja nie znałem jej wcale? Co ona przeżyła, co ją tak odmieniło? Chciał zrozumieć i poznać jej losy. Jednakże nie był w stanie, było to zbyt niezrozumiałe i obce. Toć czuł się normalnym, uczciwym człowiekiem. Lecz to,co uznawał za normalne, czyżby normalnym nie było? Stanowiło to zagadkę nie do rozwiązania”. Być może jedynym dlań rozwiązaniem splotu wypadków była służba na morzu. Uciekał w kolejne rejsy, by zapomnieć o tamtym spotkaniu w Wenecji, gdzie w kawiarni na Placu św. Marka rozpoczął zupełnie nową wyprawę, wiodącą go gdzieś na niezbadane jeszcze morza.
Wreszcie dotarł wraz z dokiem do Kadyksu. Widzimy go jak chodzi uliczkami starego miasta pamiętającego jeszcze najsłynniejszą wyprawę Krzysztofa Kolumba. I setki innych, mniej słynnych, które wyruszały z tego portu. Wchodzi do kawiarenki, siada przy stoliku. Normalny człowiek, mistrzowsko sportretowany przez Andrzeja Brauna.