Włodzimierz Odojewski: Spotkanie w Dubrowniku
Więc w końcu, gdy ich milczenie zbyt się przedłużało, nie odwracając w stronę Piotra głowy, powiedział: „Tak, kiedyś byłem aresztowany, zdaje się w pięćdziesiątym pierwszym, potem wypuszczony, zdaje się w pięćdziesiątym czwartym, potem znowu aresztowany, zdaje się w pięćdziesiątym siódmym i znowu wypuszczony. Wszystko zdarzyło się tak dawno, że nie warto do tego wracać”. Wciąż patrzył na morze kotłujące się u przybrzeżnych skał, dalej spokojniejsze aż ku stokom Lokrum, unoszącej się z delikatnej mgiełki ku górze zalesionym piniami masywem, tej wyspy, o której krążyły między miejscowymi rybakami opowieści, że przynosi śmierć śmiałkowi, który odważy się wśród jej skał zanocować i myślał, że skoro to wszystko zdarzyło się tak dawno, to nie tylko nie warto było do tego wracać, ale może nawet nie zdarzyło się w ogóle, więc nie ma wracać do czego. Wiedział, że gdyby spojrzał Piotrowi prosto w oczy, ten zrozumiałby to jako zachętę, zacząłby mówić i poczułby się uspokojony swym wyznaniem.
Oderwał wzrok od morza. Powietrze zrobiło się nieco chłodniejsze, ale wciąż było duszne bardzo. Jeszcze świeciło słońce bez blasku, a już księżyc wschodził na niebie matowy. Gdzieś daleko zadudnił grzmot. „Jesteście dziwnymi ludźmi, wy przybysze z kraju” powiedział do Piotra trochę zaczepnie. „Wtrącacie się w sprawy, w które nie należy się wtrącać, odgrzebujecie to, co nie należy odgrzebywać, żyjecie dniem wczorajszym”, „Przepraszam, ale nie wiem, o czym mówisz” powiedział na to Piotr, „Och, drobiazg. Wracam zawsze do rozmowy w punkcie, w którym została kiedyś przerwana. Wymówki nie adresowałem specjalnie do ciebie. U ciebie zresztą to skłonność zawodowa, zrozumiała. To rozgrzebywanie. Ale u innych. Pomyśl, czym wy w kraju żyjecie? Przetrawiacie po raz setny własne klęski i zdrady sprzymierzeńców, pomyłki przywódców, konsekwencje fatalnego położenia geograficznego, żarłoczności sąsiadów, narodowej niemożności i słomianych zrywów. I tak dalej, i tak dalej. A świat idzie swoją drogą i nic go to nie obchodzi. Umierają narody, giną cywilizacje, kultury są wypalane żelazem. Historia zawsze była pobojowiskiem i nigdy nie znała litości. Wszystko przemieszcza się z miejsca na miejsce, a wy zapatrzeni w przeszłość wciąż przetrawiacie to, co byłoby gdyby było…”.
Umilkł. Piotr przypatrywał mu się w lekkim rozbawionym zdziwieniu: „Ty tak wcale nie myślisz. Nie wierzę. Nie mogłeś się aż tak zmienić…”. A on myślał: „Rzeczywiście, co ja mówię! Przecież nie mówię wcale tego, co chcę”. Bo w istocie zawsze myślał, że skoro się było świadkiem, to żeby nie zatracić człowieczeństwa trzeba świadczyć dalej, obojętnie czy jest się słuchanym przez innych czy nie, nic nie usprawiedliwia milczenia. Teraz jednak myślał przede wszystkim o Katarzynie, właśnie o Katarzynie, i o tym, że nie myślał o niej tak dawno już, iż w końcu wydawało mu się, że umarła, wystarczyło natomiast jedno zdanie, jedno słowo Piotra, aby znowu ożyła, ucieleśniła się (przyodziała się w ciało), aby znowu tamte lata, jak hałda zmarzniętej ziemi, odtajały, poruszyły się i poczęły obsuwać się po stromym stoku, grożąc mu przygnieceniem i zmiażdżeniem. Nagle zapragnął wziąć ją w ramiona. Jak nigdy dotąd zapragnął usłyszeć jej głos, pogrążyć wzrok w jej oczach, zobaczyć w nich ten znajomy błysk, który go zawsze fascynował, nawet gdyby to miał być teraz błysk nienawiści, otrzymać od niej przebaczenie i przebaczyć samemu sobie, ale gdzie miał się zwrócić? Piotr wciąż milczał i mu się przypatrywał, coś było w jego wzroku, jakaś szczególna myśl i wahanie, czy mu coś może zawierzyć. W dali po raz drugi przetoczył się grzmot, wpierw huk jakby samolot przekroczył barierę dźwięku, potem przeciągłe dudnienie. I powietrze tężało. Na pobladłym, zmatowiałym niebie znowu strzeliła błyskawica. Na ukos przeciął je elektryczny błysk, srebrny a może złoty. I wtedy na moment zobaczył z bliska twarz podobną do twarzy Katarzyny. Tak mu się zdawało. To była dziewczyna, która nie wiadomo kiedy usiadła z chłopcem przy stoliku obok, na którym stały nie sprzątnięte jeszcze naczynia po winie po poprzednich gościach i spoglądała w ich stronę nieuważnie, ale jednak na niego; może było to zwykłe przywidzenie, a może jego oczy wyostrzone podnieceniem wspomnienia patrzyły gdzieś w głąb czasu i wydzierały z posępnej ciemności to, co zdawało się starte już na zawsze i ostatecznie z pamięci. Błyskawica znowu oświetliła na krótko jej twarz. I zaraz, jakby na przekór, zamiast Katarzyny, ukazała się Róża. I ściany pokoiku, który zajmował po wyjściu z więzienia. Białe, surowe i zimne. Widoczek Tatr na jednej, stara mapa kraju na drugiej, nic więcej. Budził się na łóżku w zmiętym ubraniu, słysząc martwą ciszę w przedpokoju, potem szelest kroków, przekręcanie klucza w zamku, skrzyp przykry drzwi wwiercający się w mózg i jak Róża mówiła, pochylając się nad łóżkiem nisko: „Znowu wróciłeś o świcie. Musisz się z tego dźwignąć. Rozmawiałam z ojcem. Daje nam mieszkanie i trochę pieniędzy. Najlepiej – mówi – żebyśmy się jak najprędzej pobrali. Musisz się doprowadzić do porządku. Tak nie wolno. Nie jesteś jedynym w podobnej sytuacji. Nie można ciągle żyć w cieniu własnej martyrologii. Nie ty jeden siedziałeś, nie tobie jednemu prali mózg i miałeś przerwę w życiorysie. Teraz partia się oczyszcza, wszystko się zmieni na lepsze, zobaczysz” i zamykał jej usta ustami, bo tylko jej zręczne ciało miało jakieś znaczenie, reszta była niepotrzebna, nawet wroga, jej pewności siebie, zdecydowania i rezonerstwa już wtedy nie mógł znieść, więc przyciągnął ją z pragnieniem, które nie było pragnieniem, a rozpaczą. I znowu zaczynało się to zapadanie w miękkiej udręce, w milczeniu, z ciężarem wyrzutów sumienia i nienawistnych zarzutów, z przeszywającym uczuciem strachu i wstrętu do samego siebie, zapadanie w głąb tej żywej gorącej materii, która była obca, przenikanie aż do końca głębi, aż do uczucia przesilenia, nawet posiadania, jednakże bez wzajemnego oddania.
Ale właśnie upił wina ze szklanki, wydało się skwaśniałe, może to sprawiła nagła zmiana ciśnienia i nadciągająca burza, a może miał już dość. Skrzywił się, wylał resztę na żwir i skinął na kelnera. Ten bez pytania przyniósł nową butelkę i postawił na stole. To była już trzecia albo czwarta tego dnia, a może piąta. Piotr mówił teraz o emigracji i celach, jakie stają przed ludźmi, którzy zdecydowali się nie wracać do kraju. Miał w oczach zamyślenie, pewność swoich racji i poczucie jakiejś ważnej misji. „Stara emigracja – przerwał Piotrowi dość ostro – żyła, kiedy miała jeszcze jakieś zadanie polityczne do spełnienia, czy też resztki tych zadań. Ratowania tego, co jeszcze się dało ratować, kiedy alianci nas sprzedali bez inkasowania za to zapłaty, Sowietom. Swego najwierniejszego i najbardziej wykrwawionego alianta. Myślę o ratowaniu ludzi, którzy w zmienionej sytuacji nie mogli, lub nie chcieli, powrócić. Nieraz trzeba było ratować po prostu od śmierci. Ratować ludzkie dokumenty najstraszliwszego współcześnie przestępstwa na narodach. Ale potem dawna emigracja się skończyła. Świat pogodził się z gwałtem, kiedy tak zwane wolne rządy, ten gwałt przystemplowały. Niewolę narodów, bo nie tylko naszego, uznano za stan normalny. Tak, zestarzała się, skończyła się. Pozostała przy swoich pretensjach, niezmienionych żądaniach, utopijnych celach. Ich instytucje nie umiały się przystosować do czasów cynizmu. A emigranci późniejsi, to najczęściej ludzie, którzy w komunistycznym oszustwie sami brali w ten czy inny sposób udział. Spoczywa na nich część winy. I są przez tamtych odtrącani albo sami usuwają się gdzieś na boczny tor. Zresztą, mówią sobie, skoro Zachód dla wygody swego pełnego brzucha zgodził się na niewolę połowy Europy, dlaczego właśnie oni mają budzić sumienia, które tak obrosły w tłuszcz, że ich nie poruszysz inaczej, niż wybuchem atomowym. Pomyśl… Wypadki berlińskie, poznańskie, nasz październik, potem Węgry”.
Czuł, że wypite wino poszło już mu mocno do głowy, mówił chaotycznie, znowu zresztą wcale nie to, co chciał. Burza gdzieś za horyzontem rozszalała się na dobre, tworząc widowisko pełne rozkładających się na niebie szerokim wachlarzem zapalających się i gasnących to tu, to tam świateł, horyzont podnosił się i opadał, a pobliska wyspa Lokrum, na wprost miejskiego brzegu, obrysowywana co chwila łuną, stawała jakby cała w płomieniach. Tylko w samym mieście było jeszcze cicho. Palmy, wielkie agawy i figowce po przeciwnej stronie ulicy nawet nie drgnęły. Zielone ptaki przemykały między liśćmi prawie bezszelestnie, siadały wśród żółtych kwiatów przypominających chryzantemy połyskliwe w mroku jak gwiazdy i chowały się w zakamarkach obronnych murów. Czuło się chłodny zapach kurzu wciąż dominujący nad zapachem uciszonego nagle morza. Nad jezdnią zapaliły się lampy na drutach, wisiały nieruchomo, a chodnikiem ku promenadzie prowadzącej ku nowej części miasta szli ludzie parami, trójkami, rzadziej w pojedynkę i wpatrywali się w znieruchomiałe morze, w elektryczną feerię błyskawic w dali i blask, który emanował od brzegu. Gdzieś na południowym zachodzie dalej panowała absolutna pogoda, a nad ich głowami księżyc, już w pełni, przygotowywał się do drogi śladem słońca, dawno ukrytego za horyzontem.
Piotr wciąż coś mówił, ale do niego docierały tylko pojedyncze jego słowa, lub zdania, oderwane od reszty, że trzeba dać świadectwo prawdzie, chociażby dla przyszłych pokoleń stworzyć dokument tych czasów pogardy, albo ostrzeżenie dla współczesnych, coś w każdym razie w tym rodzaju: „To, co przeżyliśmy, powinno odstraszyć innych od wielu pozornie kuszących teorii, głoszących, że cel uświęca środki, że wszystko wolno, kiedy działa się dla dobra przyszłych pokoleń, dla wcielenia w życie wizji szczęśliwego jutra i tym podobne. Widzieliśmy jakimi to drogami zapuszcza korzenie w społeczeństwie zło. Sprawdziliśmy na własnej skórze. Czy nie słyszysz coraz silniej i liczniej odzywających się głosów, mówiących o sumieniu i dobru? Wydaje mi się, że stoimy na progu nowych czasów, jakkolwiek może nas od nich dzielić jeszcze dziesięciolecie lub dwa. Ale łowię coraz częściej uchem szmer nowych głosów, widzę coraz liczniejsze symptomy nowego stosunku do świata. A myślę nie tylko o naszym kraju. Bo u nas nigdy nie zamilkło do końca sumienie, nie zniknęły poczucie honoru, prawości i dobra. Były w stłamszeniu tylko, w niedosłyszeniu. Myślę także o Sowietach, gdzie jeździłem parokrotnie w ostatnich latach. Tam się budzi jakiś ferment, bunt i to będzie miało i dla nas znaczenie…”, właśnie coś w tym rodzaju Piotr mówił, a on, choć twarz miał poważną i zasłuchaną, śmiał się, „pękał” z wewnętrznego śmiechu, myśląc: „Kaznodzieja! Nie przypuszczałem, że zrobią z niego kaznodzieję” i żeby nie wybuchnąć śmiechem naprawdę, odwrócił twarz, a ta dziewczyna przy stoliku obok już nie siedziała z tym młodym chłopakiem, zresztą może to nie był wcale chłopak, lecz dojrzały mężczyzna, może nawet dziewczyna nie była dziewczyną, bo siedząca tam razem para nie miała w sobie nic młodzieńczego, on był zatuczonym turystą o bawarskim wyglądzie z brzuchem rozepchanym piwem, ona zaś wyglądała na miejscową kurewkę z paroletnim stażem, i ręce mu w pośpiechu drżały, gdy obmacywał jej rozpychające stanik piersi, a Piotr tymczasem mówił: „A sztuka! A nauka! A wiara!”, a on mówił na to, wpadając mimo woli w jego podniosły ton: „Nie zbawisz tym świata! Twoje książki niczego nie załatwią. Tak wyobrażali sobie swe zadania i zadania intelektu wielcy romantycy. Wtedy sztuka tworzyła mody Wertherów i Lermontowskich »bohaterów naszych czasów«, Obłomowów, naszych powstańców i wygnańców, szwoleżerów spod Samosierry, rewolucjonistów, utrwalała pamięć klęsk i zwycięstw, w najgorszym razie uczyła pracy organicznej od podstaw. Te czasy jednak minęły bezpowrotnie!”, lecz może tylko zdawało mu się, że mówi, przyjmując podniosły ton Piotra. Bo nagle uświadomił sobie, że jednocześnie ze spojrzeniem na sąsiedni stolik, pojawia się w jego mózgu obraz kobiety szarpiącej na jego piersi koszulę i jej paznokcie poczuł na skórze, ostre, zadające ból. Ale to nie płonęły jego rany, a płonęła jego dusza, jego marzenia, resztki marzeń, że Róża kiedykolwiek go zrozumie, że zdoła zająć to bezpowrotnie opustoszałe miejsce w jego sercu po Katarzynie, jak łudził się jeszcze, kiedy pisywała doń do więzienia. I przypomniał sobie, jak w dali paliła się stacja benzynowa Urzędu Bezpieczeństwa, na jezdni wybuchały granaty i żołnierze, którzy przeszli na stronę mieszkańców miasta, klęczeli za blaszanymi beczkami po smarach i benzynie, strzelając w stronę ubeckiego gmachu. A kule trzaskały po zakratowanych oknach, po założonych workami z piaskiem drzwiach i po murach. Ludzie nacierający od bram i z bocznych ulic skandowali: „Gestapo! Gestapo! Gestapo!”, albo: „Chleba i wolności”. Róża zaś mówiła, wciąż mówiła, jak w jakiejś furii, i najcięższe to były te słowa: „To kontrrewolucja! Czy ty tego nie potrafisz pojąć? To tylko przeszkodzi w ewolucyjnym procesie przemian. I te porównania z gestapo, z faszystami. Wiadomo, kto za tym stoi. Skandal, zbrodnia, to kontrrewolucja!”, aż wreszcie oswobodził rękę, żeby ją odepchnąć. Potem zmieszał się z tłumem i nie widział jej cały dzień. Gdy płonęły budynki sądów i więzienie, gdy demolowano gmach partii, a pod murami domów leżeli już nowi zabici i strzelano do karetek pogotowia. Wracając musiał przedzierać się przez blokadę samochodów pancernych, które pruły z broni maszynowej ponad domy i ulice, ażeby zastraszyć i rozproszyć tłum. Już młody księżyc stał na niebie i nastała godzina policyjna. A wtedy: „Czy Róża zawsze musi mieć rację?” pomyślał, „Czy zawsze musi być po stronie tych, co są silniejsi?”, równocześnie zastanawiając się skąd biorą się teraz, po latach takie myśli bez kształtu, pozbawione logiki, oderwane od swojego czasu. Bo ten przy sąsiednim stoliku pchał kolano między uda swej towarzyszki, ona uwiesiła się u jego ramienia, coś do niego mówiła łamaną niemczyzną, jednocześnie spoglądając w ich stronę ciekawie i zaczepnie, a właśnie burza zbliżyła się na sam skraj miasta.
Znowu, przez pewien czas zacichłe fale, zaczęły nabierać rozpędu i silniej bić o brzeg. „Zawsze w coś wierzyłeś i dalej wierzysz” mówił do Piotra, podnosząc głos, i zastanawiał się przez moment, w co teraz Piotr wierzy. Czy w to, że Zachód nie zgodzi się na to upodlenie Wschodu? Że wymusi jakieś ustępstwa na Moskwie? Potem w cudowną siłę ludu, w jego wieczną zdolność do oporu, chociażby milczącego? Potem, zaraz, zaraz, w co potem? W rozkład wewnętrzny Sowietów zapewne. W co jeszcze? W Chińczyków. No oczywiście! Teraz znowu w misję milionów rozproszonych po świecie emigrantów. W ich cierpliwe drążenie kropla po kropli kamienia opinii publicznej Zachodu. W co jeszcze? W dobroczynne, oczyszczające działanie sztuki? W odrodzenie duchowe? W przebudzenie sumień? W to, że człowiek może być dobry? Że nie zje spokojnie swojej kromki chleba z masłem, kiedy inny nawet suchej nie ma? Że nie potrafi rozkoszować się swą wolnością, kiedy drugi chodzi w kajdanach? Że nie będzie stosować dwóch miar, innej dla siebie, innej dla drugich? Bzdura! Wszystko bzdura! Tylko Wschód potrafi jeszcze wychowywać takich szlachetnych głupców, rodem z dziewiętnastowiecznej literatury, co wierzą w duchy! Ja być może jeszcze w pięćdziesiątym szóstym w coś tam wierzyłem. Ale jak się dobrze zastanowię, to chyba i wtedy już nie. Prawda, to było wspaniałe, krzepiące widowisko wtedy, tam w Poznaniu. Jak ci wszyscy butni i zawsze pewni siebie, powtarzający, że wiedzą lepiej od samego ludu czego lud chce, dygnitarze, wiali już od rana swymi limuzynami, gdzie pieprz rośnie. Wspaniale było widzieć jak wojsko, to wojsko, co tyle lat tresowali w wierności i posłuszeństwie, nie zechciało strzelać do robotników, bo poczuło się robotniczym wojskiem. Widzieć, jak oddawało tłumowi broń. Jak do zabijania została tylko ich policyjna banda. Ale chyba przypatrywałem się tylko z ciekawością i żalem. Nic więcej! Bo już wiedziałem, że żadna z tego istotna zmiana nie wyniknie. Gniew ludu, nawet najsprawiedliwszy, przeciwko czołgom, to jednak zbyt mało. A potem po Węgrzech wiedziałem już więcej. Że tak zwane wolne narody palcem w naszą stronę nie kiwną. Zbyt są tchórzliwe i zatroskane o swój własny brzuch. Zachód? Zachód rozkłada się, mój drogi. Komuniści, jeśli w czymkolwiek mają rację, to właśnie w tym, gdy mówią, że się rozkłada, że gnije. Możemy jedynie uśmiechać się cynicznie, że gnije pięknie. Jak pięknie rozkładały się i padały pod ciosami Sparty Ateny. Jak gnił pięknie i rozpadał się pod naporem germańskich barbarzyńców Rzym. Jak rozkładało się bezsilne wyrafinowane w swej sztuce i codziennym życiu Bizancjum, ginąc pod ciosami nawały otomańskiej, przedtem otrzymawszy cios w plecy od swoich z Zachodu. Ale na prawdę to nie mówił nic. Jedynie zdawało mu się przez długą chwilę, że mówi. Może nawet chciał coś powiedzieć, szukając wciąż w myśli tego, w co Piotr jeszcze do dziś na prawdę wierzy, bo przecież nie jest naiwnym człowiekiem. Lecz powiedzieć nie zdążył. Ze stolika nieopodal, spadła szklanka, tłukąc się z trzaskiem o żwir, podziałało to nań otrzeźwiająco i zapytał: „Dopijemy wino, czy zaraz idziemy? Za chwilę wichura się rozszaleje”, a Piotr bez słowa wstał.
Tej pary obok już nie było. Przechodnie przemykali spiesznie w stronę miejskiej bramy i kelner stał w pobliżu, z niecierpliwością czekając na uregulowanie rachunku. Spadły pierwsze krople deszczu, sycząc na piasku, uderzył wiatr i jęknął natrafiwszy na przeszkodę starych murów miasta. Po dachach poszedł łoskot. Rozdzwoniły się rynny, blaszane koguty i krzyże na wieżach, rozkołysały się ze skrzypieniem szyldy na łańcuchach i cechowe znaki. „Nie masz pojęcia, ile tutaj można by niewielkim wysiłkiem dla kraju zrobić” ciągnął swój wątek Piotr, gdy szli spiesznie ku zwodzonemu pod figurą świętego Blasiusa mostowi i dalej ku bramie miejskiej. Natomiast on myślał ze złością: „Co ten szlachetny skurwiel w ogóle wie o prawdziwej istocie człowieka”. Ale milczał. Skręcili tuż za bramą do lokalu w murach dawnego klasztoru. Pchnęli szklane drzwi i weszli do restauracji jak w rozgrzaną próżnię, w której wirowały bezszelestnie zawieszone u sufitu wentylatory. Weszli jak w inny świat, zostawiając wiatr, grzmoty i chaos przyrody za sobą. Błyskawice za oknami były teraz blade i zimne. „Patrzcie, patrzcie, kogo wreszcie widzimy! Całe popołudnie nasi panowie gdzieś przehulali”, mówiła Marta, zbliżając się w ich stronę. Towarzystwo, jakie zostawiła przy barze, odwróciło ku nim głowy, jak na wojskową komendę. Marta była elegancka, świeża i wystudiowana w każdym ruchu, jej jasne włosy tworzyły coś w rodzaju płomiennej aureoli wokół głowy. „Jakże jest podobna do Katarzyny” pomyślał z nienawiścią, i jej głos, gdy przechyliła się w jego stronę i powiedziała cicho: „Uważaj, co będziesz mówić. Jest tam kilkoro ludzi z warszawskich kół partyjnych”, też był podobny do głosu Katarzyny. Miał brzmienie miękkie i lekko zmącone. „A cóż mnie to może zaszkodzić? Jestem wolnym człowiekiem!” burknął. „Ale nam, mój drogi Pawle, nam”, mówiła uśmiechając się dyskretnie Marta i kiwnęła im obu dłonią. „Nie myślę do was się dołączać” powiedział. A wtedy Marta oderwała się od nich i znowu, jakby płynąc, odeszła do tamtego peerelowskiego towarzystwa. Odprowadzając ją wzrokiem, pomyślał po raz drugi tego wieczoru, że ją nienawidzi. Dawniej, jeszcze w kraju, nie znał przyczyny. Trzeba było dopiero tego spotkania po długiej przerwie w Dubrowniku i tej ilości alkoholu, wlewanego w siebie przez cały dzień, aby pojął. Gdy zajmował wolny stolik przy jednym z okien, Piotr zamienił wpierw z tamtymi parę zdań, potem przysiadł się do niego do stolika. Zamówili koniak. Przeraźliwy grzmot przeniknął przez szyby, zadzwoniły, a Marta, już na powrót siedząca przy barze, uśmiechnęła się w ich stronę, zamknęła oczy, przytknęła dłonie do uszu i przycisnęła je silnie. Siedziała tak z zamkniętymi oczami kilka sekund, aż grzmoty zamarły do końca, a potem oczy otworzyła i rzuciła w ich stronę porozumiewawcze, wesołe spojrzenie. Znowu pomyślał to samo, co przedtem. Że ją nienawidzi. A również, że nienawidzi Piotra.
„Sztuka…” mówił tymczasem Piotr z namysłem. „Wypchaj się z twoją sztuką” myślał on , ale powiedział tylko: „Daj spokój, daj spokój! Sztuka mój drogi na Zachodzie, to sensacja, kryminały, pornografia. Daj spokój. Co tu mówić o prawdziwej sztuce” i tamto uczucie nienawiści nie chciało ustąpić. Patrzył wciąż na Martę i dopiero po wypiciu dwóch koniaków ta nienawiść w nim zgasła, zatopiła go za to fala czułości, która nagle przeniknęła całą jego istotę, fala rozpaczliwej czułości i miłości, której nie zaznał. Po wypiciu trzeciego koniaku zamknął oczy. Było bardzo ciemno i niebo z maleńkim skrawkiem księżyca było bezchmurne. Wiatr wiejący od łąk, przemykający ponad rzeką i zatrzymujący się na skraju lasu na drugim brzegu. Szmer trawy, której zrazu nie widać było wcale, a głęboko w letniej nocy gwiazdy rozsypane w górze, planety i świecący pył mlecznej drogi, zapowiedź pogodnego sierpnia, częstego spadania komet. Mocny, czysty, świeży wiatr od łąk i jej dłoń w jego dłoni, a twarz przy twarzy. Senny prąd łagodnie podnosił łódź i znowu opuszczał na piasek; zgrzytał żwir o drewniane dno łodzi. „Pozwól”. I łódź unosiła się, opadała, zgrzytał żwir. Jej dłoń w jego włosach, elektryczny trzask pod palcami, twarz przy twarzy i nagle wzbierający pełnią księżyc wypłynął nad toń rzeki, ponad przeciwny brzeg za rzeką podpierający ścianę lasu, ponad las i horyzont za lasem. „Już czas powracać” powiedziała. A on znowu: „Pozwól”. I żwir dalej ocierał się o dno, pluskała woda, wiatr wiał od łąk, kołysała się trawa falami długimi, płowymi, nagle w srebrnym świetle widzialna, jak w dzień. A potem w domu przez okno te nieustające fale zapachów ziemi, ziół i trawy z łąk przez całą noc ocierały się o ściany z podłużnym usypiającym szmerem. Całą noc ciało przy ciele, nierozdzieleni nawet snem.
„Jeszcze jeden koniak?”, zapytał Piotr. Drgnął, powiedział mu, że nie, że ma już dość. Bo już zaczynała się ta zgroza dygotania całego ciała i świadomości, zimna i dojmująca. Kiedy za dużo wypił. Rzeczywiście za dużo wypił. Powiedział, że musi iść, a Piotr, że go odprowadzi, a on na to twardo, że nie, chce być trochę sam. I wstał. Pokiwał dłonią Marcie, odkiwnęła dłonią z uśmiechem. Boże, jakże była podobna, to on szukał Katarzyny w Róży i wielu innych kobietach także, a nie znalazł, Piotr zaś znalazł ją od razu w Marcie, o Boże, i głos Piotra zabrzmiał gdzieś z dołu, spod spodu, jakby z innego świata: „Jeszcze tyle mieliśmy spraw do obgadania. Przecież jutro jedziemy. Nie wiem, kiedy się zobaczymy”, i zaraz: „Odwiozę was na lotnisko” posłyszał swój głos, który był absolutnie trzeźwy, choć głowę miał zupełnie pijaną i nogi, i ręce też, cały był pijany z bólu i rozdygotany tym odkryciem w sobie czegoś, czego by się już nie spodziewał po dwudziestu prawie latach, pamięci, straszliwej nie potrafiącej zamrzeć pamięci dni tak kruchych, że zdawałoby się, rozsypią się pod dotknięciem palców, jednak przetrwałych, a wszystko przez to spotkanie i nagłe uświadomienie sobie podobieństwa Marty do Katarzyny.
Szedł już ku wyjściu krokiem sztywnym, nieswoim, w przedsionku zatoczył się i roztrącił jakąś parę, powiedział „Pardon”, a wtedy dopiero spostrzegł, że to ten tłusty Bawar widziany przedtem w winiarni za bramą miejską nad morzem i chyba ta jakaś Jugosłowianka też była ta sama. Ten Bawar albo nie zrozumiał tego jego „pardon”, albo chciał się przyczepić, bo burknął coś ze zmienioną złością twarzą, a on powiedział jeszcze raz: „Pardon”, tyle że głośniej, lecz tamten, jakby nie słyszał albo nie rozumiał, dalej bełkotał jakieś wyzwiska. Aż nagle coś w piersi mu stężało, po raz trzeci powiedział „Pardon”, lecz natychmiast doskoczył i uderzył tamtego w szczękę. Kobieta krzyknęła, przypatrujący się portier wypadł z garderoby, on jednak złapał kobietę za rękę i pociągnął do drzwi i na ulicę, a ona wówczas zachichotała rozbawiona i jej oczy były pełne ciekawości. Teraz z kolei ona pociągnęła go w boczną uliczkę myląc pogoń. Biegli w rzęsistym deszczu w słabym świetle latarń między domami o barwie szarej soli. Potem było podcienie, schody, sień, znowu schody śmierdzące rybą i długi tunel ciemnego korytarza. Pokój przenikały do głębi zapachy tytoniu, wina i perfum. Nieodparta, zwierzęca ciekawość tej kobiety odrywała go od tamtych myśli, krzyczących rozdzierająco; nie, nie opierał się, bo po co, zresztą nie chciał, tylko oderwać się od zgubnych obmierzłych wrażeń przeszłości, oto czego chce, a ona już rozbierała się nie ustając chichotać i zaraz pociągnęła go na siebie, nie ważne kim była, może nawet śmiercią.
Na drugi dzień ocknął się w obcym mieszkaniu i obcym łóżku, prawie nieprzytomny od bólu głowy. Opuścił nogi na podłogę i próbował pochwycić jakąś choć jedną myśl. Bezskutecznie. Nie budząc kobiety śpiącej na łóżku ubrał się w półmroku tworzonym przez drabinkę żaluzji i trzęsącymi się palcami wyjął z portfela dwa papierowe banknoty. Po krótkim wahaniu położył je na etażerce pod lustrem. Potem naciągnął na spocone ciało kobiety skopane prześcieradło i wyszedł bezszelestnie na korytarz. Uderzenie świeżego powietrza na ulicy oszołomiło go, ból głowy zwielokrotniał. Wciąż nie mógł znaleźć w sobie jednej sensownej myśli. Dopiero niedawno przestało chyba padać i słońce poczęło przebłyskiwać zza równomiernie rozłożonych na niebie chmur, liżąc mokre dachy. Spojrzał na uliczny zegar i odczytał w pół do pierwszej. Uświadomił sobie, że o czymś zapomniał. Szedł miękkim, nieswoim krokiem w stronę mieszkania, które odnajmował w pobliżu Piazza, lecz dopiero gdy wchodził na klatkę schodową, przypomniał sobie, że miał Piotra z Martą odwieźć na lotnisko. Prawie biegiem wrócił przez pół miasta, wbiegł do hotelu, potrącając stojących w hallu gości. Portier potwierdził, że istotnie, wyjechali. Nie zostawili nawet kartki. Przed hotelem zatoczył się, musiał oprzeć się o mur, żeby nie upaść. Dziewczyna w mundurku szkolnym podeszła i zapytała szkolną angielszczyzną, czy mu się coś stało i czy potrzebuje pomocy. Uśmiechnął się z przymusem, podziękował. Szedł potem długo gdzieś od starego miasta uliczką wśród willi, aż uliczka zmieniła się w ścieżkę górską i znalazł się ponad miastem, które u stóp parowało z wilgoci nocnego deszczu w zamglonym słońcu i mgiełce idącej od morza spłukującego wezbranymi, mętnymi falami średniowieczne bastiony i mury. Znalazł jakiś opuszczony ogród, wszedł do środka przez występ w zrujnowanym murku i położył się na trawie. Chciał tylko patrzeć na niebo i morze, a zasnął natychmiast, bez żadnych myśli i bez uczuć.
Ostatni tydzień urlopu spędził jak każdy pospolity turysta. Zwiedzał kościoły, klasztor, pałace i fortyfikacje, był w archiwum, w katakumbach, w muzeum, w budynku dawnej rady republiki Raguzy, choć wszystko to widział już parokrotnie w innych latach. Czasem spotykał kogoś z polskiej grupy, którą poznał przez Martę i Piotra, ale schodził mu z drogi. Listy były nienapisane, widokówki z pozdrowieniami do znajomych niewysłane leżały na stoliku nocnym przy łóżku. Do kalendarza z notatkami nie zaglądał. Chodził na długie spacery promenadą nadmorską lub siedział gdzieś na skale skąd miał rozległy widok na okolicę. Obserwował mewy wyławiające z wody ryby i fale wdzierające się na porwany, pełen zatoczek i występów skalnych brzeg, fale kotłujące się, przewalające, roztrącające nawzajem, zawsze takie same i zawsze inne. Zaczął się już jesienny okres wiatrów, zwanych tutaj jugami, mających dąć od morza ku lądowi aż do początku zimy. Na promenadzie łączącej stare miasto z nowym było coraz mniej turystów. W poniedziałek następnego tygodnia przez Zagrzeb i Austrię pojechał do Niemiec Zachodnich. W jakimś miasteczku przygranicznym, już po stronie niemieckiej, kupił gazetę i przeczytał zamieszczoną na dole pierwszej strony notatkę wydrukowaną tłustymi czcionkami, że znany polski intelektualista, wybitny, ceniony historyk z rodziną poprosił w Berlinie o azyl. Dokładniej to było napisane, że „wybrał wolność”.
Wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku autostrady, ale nim do niej dojechał, skręcił na boczną drogę między pola. Długo patrzył bezmyślnie przez szybę na drobny deszcz, monotonną pracę wycieraczek i szary pejzaż. Szaro ubrany, niepozornie, szaro wyglądający człowiek palił nieopodal drogi gałęzie, badyle i liście. Płomień znad ogniska dusił się nisko przy ziemi, dym też ciągnął nisko. W górę strzelały tylko iskry i małe popielatoszare płatki spalenizny, lekkie jak konfetti na balu rzucone w powietrze, znikające gdzieś w mżawce. Myślał, że widzieli się przecież z Piotrem trzy całe dni, a z tego, kiedy Marcie udało się odseparować od nich resztę tego polskiego towarzystwa, na pewno kilkanaście godzin sam na sam. „Piotr nic nie powiedział” myślał. „Może chciał powiedzieć ostatniego dnia? A ja nie zdążyłem go przestrzec”. Potem pomyślał, że pewnie jego przestroga nie na wiele by się przydała, bo Piotr musiał już wcześniej to, co zrobi, postanowić. Płatki konfetti wzbijały się w górę nad ogniskiem, kołysały, uciekały szybko i ginęły. Zobaczył nad sobą krążące bezszelestnie czarne ptaki, przysiadające w pobliżu, czuł zimny podmuch powietrza rozgarnianego ich skrzydłami.
Fragment przygotowywanej do druku „Powieści berlińskiej”.