Wacław Holewiński: W poczekalni do śmierci
Jacek Dehnel, Lala, WAB, Warszawa 2006
“Już teraz dom w Oliwie wygląda inaczej. A kiedy babcia umrze, a umrze niebawem, i mogę to napisać zupełnie spokojnie, bo po pierwsze, dawno wszyscy pogodziliśmy się z tą myślą, a po drugie, ona i tak nigdy tego nie przeczyta, bo w ogóle już nie czyta, wszystko się zmieni nie do poznania.” Tak rozpoczyna swoją pierwszą powieść Jacek Dehnel. I w gruncie rzeczy już te pierwsze zdania mówią o książce wszystko.
Oswajanie ze śmiercią nie jest w sztuce niczym nowym, wręcz odwrotnie, spowszedniała nadzwyczaj. Mamy z nim do czynienia w kinie, na teatralnych deskach, we wszechobecnej telewizji. Nie ucieka od niej, bo i uciec nie może, literatura. Ale Dehnel robi to w sposób szczególny. Oswaja nas ze śmiercią jako zdarzeniem pewnym choć rozciągniętym w czasie. Ze śmiercią dla bohatera osoby szalenie bliskiej, osoby nad którą sam sprawuje pieczę, z którą wiążą go emocje i budowana przez lata więź oparta na dziwnych, na wpół baśniowych, choć zapewne prawdziwych, opowieściach.
Tytułowa Lala to babka bohatera. Rada szczególna dla czytelników tej książki: czytajcie ją bez próby ułożenia koligacji rodzinnych. Jakoś dziwnie jestem przekonany, że i autor nie do końca je uchwycił. Bo i nie one są w tej książce ważne. Ważny jest natłok zdarzeń, osób, przedziwnych zbiegów okoliczności. Niby umierająca ale wciąż trzeźwa Lala snuje te swoje opowieści, czegoś zapomina, Dehnel, jak archeolog sklejający pogruchotane skorupy, dopytuje o szczegóły matkę, sam coś przypomina, podpuszcza babkę, nierzadko jej przerywa i znów nawiązuje do tego, co już było. Czasami w jej głowie powstaje mętlik, mieszają się zdarzenia, fakty, daty, czasami oszukuje, zmyśla, dygresja goni dygresję, z pasją broni swego zdania. Czasami to Dehmel opowiada innym historie babci, która w ich oczach urosła do postaci żyjącej legendy. Więc czegóż tam nie ma: japoński szpieg, rakiety V1, V2, Żydzi, szach perski, getto, Julian Rogoziński, rodzina carska, ambasada w Belgii, trójkąty miłosne, prezydent Mościcki, dwór w Lisowie, dwór w Morawicy, Kielce, Warszawa, Łódź, Ukraina, Oliwa, jacyś obwiesie, zbuntowani chłopi, księża. „Narracja babcina wije się jak zielony groszek, wypuszczając coraz to nowe niespodziewane pędy chwytne”. I tymi pędami nas oplata, oswaja, wprowadza w klimat świata przeszłego, zastygłych gdzieś w głowie zdarzeń, niespodziewanych tragedii i radosnych początków.
Dehnel opiekuje się babcią, karmi, namawia do uczesania, spaceru, założenia pampersa, toczy z nią spory, szuka jej, gdy bez wiedzy kogokolwiek postanawia wyjść w miasto. Toczy z nią spory na dziwnym poziomie. Czasami zdumiewające przesadą /jak wtedy, gdy dowiadujemy się, że dwunastolatek nie czytał „Pożegnania jesieni”/, czasami żartobliwe, czasami całkiem odwrotnie, nad miarę poważne. Ale ta książka – na szczęście – nie będzie funkcjonować w naszej świadomości wyłącznie na poziomie opisu zdarzeń. Jest w niej coś znacznie więcej. I to właśnie jest w niej najbardziej zadziwiające. Jeśli wierzyć datom, Dehnel napisał ją mając dwadzieścia dwa lata. To wiek znakomity dla poetów, gorzej z prozą. Z reguły wiąże się ona z dyscypliną pozwalającą zapisać to, co przeżyte, doświadczone. A „Lala” jest w pewnym sensie metaforą polskich losów: tragicznych, śmiesznych, rozbuchanych, zaściankowych. Losów na poziomie mordu i bohaterstwa, komunistycznej brzydoty i tego, co wzniosłe, piękne w człowieku. Pełno tu typów charakterystycznych, jednoznacznych, pełno postaci zdumiewająco odważnych ale i konformistów.
Co więcej można tę książkę odczytać na wiele sposobów. Wcale nie będzie błędem czytanie jej jak romansidła /choć, jak rozumiem, autor wzdragałby się przed takim jej odebraniem/, można jak sagę rodzinną, można wreszcie jak zapis dojrzewania.
Widząc pozy, jakie Dehnel przyjmuje w telewizyjnym “Łossskocie”, z jaką łatwością feruje wyroki, powiem uczciwie, aż chciałoby się przyłożyć autorowi „Lali”. Ale… z dwoma wyjątkiem, które w żaden sposób nie deprecjonują jej wartości, bo książka to piękna, nie ma za co. Pierwszy to dziwne rozchwianie kompozycyjne. Mniej więcej trzydzieści stron przed końcem, powieść zamienia się w reportaż. Tak jakby autor nie bardzo wiedział jak ją skończyć, jak wybrnąć z tego, co uczynił jej motywem. Drugi wyjątek: „Autor pragnie podziękować pani Mariannie Sokołowskiej za wyjątkowo uważną redakcję książki…” No i tu jest kłopot. Nie chcę się pastwić, warto może jednak czasami sięgnąć po słownik /str. 72, odmiana czasownika pielić/. Wstyd! I dla autora, i przede wszystkim dla redaktora.
Votum separatum
Redaktor naczelny nie powinien się wtrącać do ocen swoich autorów nawet jeśli się z nimi nie zgadza. Tym razem jednak nie mogę wytrzymać i to z przyczyn osobistych oraz całkowicie partykularnych. Pani Marianna Sokołowska redagował cztery z pięciu moich książek. Uważam, że jest to redaktor, o którym może marzyć każdy pisarz. A że nawet pani Mariannie zdarzył się błąd – cóż ludzkie istnienie jest naznaczone grzechem. Czasem się zgrzeszy w kwestii czasownika „pielić”. W imieniu licznych, wdzięcznych autorów, proszę o udzielenie rozgrzeszenia pani redaktor Sokołowskiej.
Marek Ławrynowicz