13 wrz

Urszula M. Benka: Echolalie

Eda Ostrowska, Echolalie. Wydawnictwo Episteme, Lublin 2012.

1.

Taki muzyczny tytuł nadała Eda Ostrowska poematowi-rzece, który jest spowiedzią życia, ale i zarazem wyczuwalnym delektowaniem się każdym wydarzeniem, szczęśliwym czy nie. I, po prawdzie, to bodaj najwspanialsze jej dzieło dotąd i jeden z najbardziej mnie poruszających klejnocików poezji polskiej. Autorka ma za sobą wiele już tomików – ja o niej usłyszałam w Nowym Jorku, od lubelskiego aktora-emigranta, niestety również złodzieja, wierzę tym niemniej, że wszelkie złe uczynki zostaną mu wybaczone za to jedno, że napomknął o imieniu wariackiej poetki, powtórzę za Remigiuszem Grzelą, bezwstydnie genialnej.

Po kilku latach poznałam ją na Warszawskiej Jesieni Poetyckiej. Jasne włosy do bioder, szczupła zgrabna sylwetka, namiętna, dzika, półśpiewna recytacja cholernie długiego wiersza, która najpierw krępowała mocno już zmęczone referatami, dyskusjami, wreszcie własnymi występami towarzystwo, ze mną włącznie, by w pewnej chwili te mieszane, cokolwiek sprzeczne wrażenia ustąpiły miejsca głębokiemu, hipnotycznemu zachwytowi. Dlaczego? Bo na temat siebie i kobiecości padają w jej poezji określenia nie wyhamowane, nie wyciszone żadnym apriorycznym poglądem. Kształtowane są wyłącznie jakimś „serce nie sługa”. Dla mnie, zaznaczę to od razu, było to niemałym zaskoczeniem, ponieważ kobiety piszące, świadomie albo nie, przyjmowały formy ogólnie uznane, aby uniemożliwić bagatelizującą konkluzję, że ich twórczość jest „kobieca” i dlatego „emocjonalna”, szły w zaparte w intelektualizm. Przynajmniej te cenione. Wzorem była Wisława Szymborska, wyciszona filozofka, oddająca się raczej benedyktyńskiemu iście cyzelowaniu każdego, na domiar zwięzłego utworu.

Otóż Eda Ostrowska bez wahania staje na przeciwnym biegunie takiej postawy. Owszem, cyzeluje, ale forma słowna i przywołania kulturowe lub sytuacyjne zdają się być dopiero dalekim i w gruncie rzeczy mało istotnym następstwem totalnego skowytu. Co więcej, dokonując zapisów jakichś mrocznych, a nie tylko jasnych i stabilnych, emocji, Ostrowska włamywała się w pośpiesznie wówczas ideologizowane kanony myślenia.

2.

Bo mój powrót w pierwszej połowie lat 90-tych był powrotem do kraju „wartości”. Kraj, korny czciciel Kościoła i polskości, z papieżem-Polakiem na czele, tracił zainteresowanie drobnymi nurtami niszowymi w sztuce, naszym własnym i zagranicznym undergroundem, w szczególności zaś obecne tu często wątki ekstatyczne podobnie jak techniki ekstazy, zaczęto coraz powszechniej postrzegać wyłącznie przez pryzmat zagrożenia narkomanią i immoralnością. Ekstatyczność jednak (wyraz „ekstaza” pierwotnie oznaczał przestąpienie progu, wyjście z zatoczonego kręgu; zawsze miał w sobie sporo z przestępstwa i występku), jako coś uwolnionego, jako coś bezwarunkowego, jako – powiedziałabym – stan świętości bezwarunkowej, świętości wymykającej się kryteriom etyków oraz teologów, a tym bardziej socjologów i polityków, to obszar doświadczany rzadko. Przeraźliwie rzadko. Obszar dający się opisać sztuką, ale nie intelektem. Erosem, lecz nie logosem.

Pierwotnie ekstazę dopuszczano tylko podczas świąt. Eda Ostrowska, mając za sobą przeszłość hippiski, przeżyła nawrócenie do… „Jezusa-wisusa”. Oczywiście, próbowała w miarę swoich sił sprostać Katechizmowi, była, w swoim pojęciu, żarliwą fundamentalistą. Stąd podniosłe a pobożne tytuły kolejnych tomików: Krew proroków (na twoich rękach) (Lublin, Norbertinum 1994) lub późniejsze, bo wydane w tej samej oficynie, ale w 2003 roku Nie znałam Chrysta. Odsuwało ją to, delikatnie rzecz ujmując, od środowisk ciągłe jeszcze próbujących dyskutować same podstawy „ethosu” (w praktyce kult nowych elit) i uprawiających niezależną historiozofię. Nawet jednak w tych kręgach trzeba było przyznać, że wersety, jak choćby ten, z Krwi proroków na rękach twoich

Szanuj pieniądz Córko karm
pieniądz piersią wąchaj kupki
pierworodnego jego męskość
całuj pieszczotliwie 
(…)
A gdy dorośnie byczek i jaja
mu zmężnieją warknie Suko
ja nie prosiłem się na świat 

– znamionuje lwi pazur. Przy nieskrywanym prostactwie środków artystycznych, a może właśnie celowo „nie certoląc” się z odbiorcą, Ostrowska ratowała resztki własnej subtelności. W masowym kulcie ocalała resztki indywidualności. Na kolanach resztki godności. Może trzeba było podjąć ryzyko i napisać ileś kiepskich wierszy, z tezą, na krótkim oddechu, zrobić psychiczną kupę, pisać o moczeniu sumienia w wódzie, o małżeńskim, sakramentalnym rachowaniu sobie kości, o – wsi spokojna, wsi wesoła! – bezlitosnym wycinaniu ślicznych, młodziutkich świerczków na choinkę, przy czym większość z tego powstała we Włodawie nad Bugiem. Lecz w Lublinie, nocą Niepokalanego Poczęcia (zawsze zaznaczone mamy, jakie święto religijne przyświecało tworzeniu), drobiazg dedykowany Jackowi P.:

Przyjacielu pomówmy chwila jest sposobna Czy Ty sądzisz
po ludzku że wraz z grzechem
cierpieniem a w konsekwencji
śmiercią weszła na świat Poezja

Bo czystość przeżycia i czystość artyzmu są, w intuicjach Ostrowskiej, stronami jednego medalu, a materią medalu byłby kruszec wiary. Z czym trudno się nie zgodzić, jakkolwiek z innych jeszcze pozycji, i zastrzegając, że nieznośna chwilami pretensjonalność moralitetów niszczyła wtedy te przeraźliwie jasne prawdy. Tak bywa z żarliwcami. Nie oceniam jednak owego okresu inaczej niż jako psychicznej konieczności. Dodam wręcz, że właśnie obszar ostentacyjnej a tragicznej dewocji, wstydliwy z elitarnego punktu widzenia, istna skaza kultury Polski współczesnej, fascynuje mnie o wiele silniej niż zakresy, które są udanym naśladownictwem standardów, jak to przymilnie nazywamy, zachodnich.

3.

W oczach undergroundowców była więc Ostrowska jakimś ewentualnym, lekko koszmarnym Rafałem Wojaczkiem w spódnicy przenicowanej na habit albo sutannę. Miała wiele zalet Rafała, lecz nie wszystkie, i sporo niedostatków, które spychały ją w bolesny klincz. Najwygodniej było o niej zapomnieć, zaszufladkować jako twórczość słabą na umyśle. Przeczekała to. Ukazały się zimą zeszłego roku Echolalie, gdzie odpowie:

Moja korona
z czystego łyka
nie dotykaj
jej zygzak cyka
i zgrzyta

W sanktuarium
nocy chłodnym

jak kryształ
wystawię członki
na pośmiewisko
gwiazd miliard

Kim więc jest, chciałoby się zapytać. Może kimś niezbędnym, aby ten miliard gwiazd miał sens? Jeszcze jedną kroplą wody w wodach prastworzenia, jeszcze jednym piórkiem świetlistej gołębicy ulatującej nad prawdami?

Eda święta
w dziewczętach
i chłopcach
czciła erosa
do obłędu

przytulana
przez narwaną

psychiatrę
w parku
saganie

Poemat ciągnie się jako spowiedź dziecięcia wieku, jako strumień świadomości, perlisty, lekuchny, rymuje się chustkowo, pełen odkrywczych, migotliwych perełek – język Ostrowskiej jest bowiem cudownie świeży, ze swoimi neologizmami i paralelizmami, z beztroską swobodą skojarzeń i wniosków. Przeczysta liryka nad epokami, stylistykami, źródłami natchnień. Powiem więcej, to liryka kosmiczna, a nie cywilizacyjna, ponieważ tylko ta udźwignąć może w tych paru słowach, że

Sypią się
srebrne

łuski
z wielkiej ryby
nieba
deszcz zwierza

Jakby ktoś skrobał niebo i jakby niebo wyglądało jak stara mapa astrologiczna, pełna bestii i mitologii, a więc żywa, upostaciowiona kraina, tragiczna i zarazem komiczna, koźlonoga, tryskająca namiętnościami oraz przeraźliwym krzykiem Pana – wszak po grecku „pan” znaczy: wszystko.

4.

Czymś takim są jednak Echolalie, zilustrowane starą, czarno-białą (w tekście i na obwolucie) fotografią poetki siedzącej niedbale na wysypisku śmieci. W pierwszej chwili zresztą wygląda ten krajobraz na kamienistą przełęcz z jakimś głuchym grzbietem w tle. Eda ma na twarzy grymas – ni to uśmiech, ni to niechęć – obok niej niepotrzebna opona samochodu. Śmietnik w przestrzeni symbolu jest zawsze skarbcem, warto dodać. Ale życie przeważnie też bywa śmietnikiem. Zbiorowiskiem do niczego niepotrzebnych uczynków, myśli, rozmów, poglądów, świństw, drzemek i kłótni, obrzydliwych zaniechań, zbiorowiskiem niemytych dusz w naszym otoczeniu realnym i medialnym. Co nie zmienia tego, że uszczknięcie choćby ostatniej durnej chwili życia, nawet nasyconej cierpieniem i nawet przejmująco nieznośnej, byłoby zbrodnią. Prawda? Sami jesteśmy jak kolaże poskładane w konwencji carbage-art’u. Ostrowska w Echolaliach, rozbawiona nieważkością wydarzeń, łączy sobie ogień i wodę, Boga zaś traktuje swobodnie – jak, powtórzę, wisusa. Bo co ma wisieć, nie utonie.

Ściskaj Pana
kolana

wejdzie
do twojego
łona

– i tyle. Jest jakiś synek w tle, wilkiem patrzy, Bóg robi figle, pasą się krowy z atłasu, a nad tym wszystkim łopocze piętą różową Theotokos.

5.

Ostatnia już rzecz: macierzyństwo. Jeden ze śmieci w śmietniku? Jedna z błyskotek na jarmarcznym kramiku? – można by trawestować, można by poddać się mimowiednym skojarzeniom tego bezkresnego semantycznego pola, włącznie z główną, betlejemską ikoną Stajenki, gdzie „Fajnie Bóg w stajni / gdzie łajno zwyczajno”. Nie wydaje się, by pedantyczny opis defloracji-krwotoku ze Szklanego klosza Sylwii Plath, czy też aby feministyczna odraza do fizjologii poczynania i rodzenia miały większą siłę od zwykłego wczucia się i wwąchania w cichą, nagrzaną przez zwierzęce oddechy szopę. Nasza wyobraźnia, ukształtowana obrazami wielkich mistrzów Renesansu, ukazujących Theotokos już łacińskich a nie greckich terminach, wytarła, do „czysta” w swoim pojęciu, całą tę chustkowość, smrodliwość, bzyki i łaskotanie pajączka. Widzimy Theotokos z książką do nabożeństwa, książką bezcenna, iluminowaną, w tłoczonej skórze ze złoceniami i sportretowanych, klęczących przed nią a małpujących pasterzy, miejskich rajców i innych sponsorów w bufiastych kaftanach, z licznymi oznakami społecznego statusu. Tymczasem to chyba Tym w felietonie pozwolił sobie na uwagę, że gdyby dzisiaj znaleziono w stodółce za miastem nieletnia panienkę z noworodkiem, tak uboga, że nie ma nawet na pampersy, otulającą dziecię sianem, mamy jak dwa dodać dwa, sąd rodzinny i ograniczone prawa rodzicielskie. A niemłody mężczyzna towarzyszący matce nastoletniej? Czyżby naprawdę tak niewinny? Gdyby twierdził, że widział przed chwilą chór anielski? Że we śnie polecono mu dotrzymywać tej nastolatce towarzystwa? Otóż Eda Ostrowska muska sobie te potencjalności, ponieważ ma odwagę utożsamić się z sacrum aż do granic groteski. Nieważne, czy jest tego świadoma, czy tak rozpaczliwie sama siebie usprawiedliwia. Theotokos, słowo jak w poezji konkretnej Drożdża czy Białoszewskiego, jest wybite mocniejszą czcionką i jest puentą.