Tomasz Rowiński: Radocyna
Napisano, że wiatr hula kędy chce. Tak napisano i nie sposób zaprzeczyć temu, że tak właśnie napisano. To zaś, co napisano, wdziera się w przestrzeń życia i stanowi prawdę. Nie możemy o niej jednak powiedzieć, pokazując palcem: „To prawda”, ponieważ ta prawda jest milcząca, ujawniająca się w samym fakcie istnienia. Podobnie do wiatru, który wieje kędy chce i trudno temu zaprzeczyć.
I razem z tym świszczącym wiatrem po Radocynie hulają dusze jej mieszkańców, których dawno już koleje zdarzeń wymieszały z przeszłością. Jednak właśnie w Radocynie najbardziej namacalnego sensu nabierają lekko traktowane intuicje, jakie wiatr zachował we własnym wnętrzu. Ta obecność, to obcowanie dusz świętych, których codzienne życie odbija się w szeleście traw porastających łagodne zbocze. A zbocze to połyskuje różnymi barwami przetykanymi złotem.
Ale drogi, które prowadzą przez świat, prowadzą jednak kędy chcą.
Tak właśnie napisałem i natychmiast stanąłem wobec tysięcy dróg, nieprzebranych liter i słów, kamieni, ostów i pokrzyw. Stanąłem wobec wiecznych rozstajów, w których drogę wybieramy wciąż na nowo, a wybór nie jest wyborem, gdyż stoimy wciąż u tych samych rozstajów. I jeśli wybrałem, którąś z dróg na rozstaju, to złudzeniem tylko jest moim, że dokądś dotarłem. Złudzenie to jest podobne do snucia planów, marzeń i zmartwień; dalekich wariacji na temat rzeczywistości. Pierwsza refleksja stawia mnie na powrót u rozstajów dróg. Rozstajów wiecznych jak napisałem, zawsze teraźniejszych.
Gdy jednak skuszę się planom, zmartwieniom, marzeniom, mam zawsze wybór dwojaki, zgodny dróg rozstajom.
Wybierając drogę, która prowadzi w stronę Nieznajowej i jej opuszczonego cmentarza, który po wysiłkach ludzi dobrej woli otrzymał swego czasu trochę światła, by znowu ostatecznie zatonąć w głębinach naturalnego porządku, oddać się trzeba we władzę rytmicznych przyzwyczajeń wędrowca. Nóg posuwających się jedna za drugą w obojętnym poczuciu konieczności ruchu, działań Syzyfa. Ruchu przebiegającego wobec obcych niejasności i nieujarzmionej przestrzeni świata nieśmiało jedynie oznaczanej przez zniszczone przydrożne krzyże, które z bolesnym przekonaniem, tuż przy samej ziemi, gdzie zarośla, jeżyny i pesz biorą wszystko w swoje posiadanie, odkrywają daty z epoki, w której zamiast drzew w około stały domy i tętniło życie.
Tak jest wszędzie, zawsze i teraz, jeśli weźmie się drogę na Nieznajową, jeśli narzuci się samemu sobie szlak gubiący się wśród krzyży nie mających sensu dla porastających je zielonych odnóg, kłączy wiecznych rozstajów, nieustających pogoni za planem, marzeniem i zmartwieniami o drogę. Jak byśmy wiecznie nie stali u tych samych rozstajów i to niezależnie od wybranej drogi.
Zgodna rozstajom jest też druga droga, gdzie wiatr kędy chce rozbudza szelest.
Ale szelest jaki niesie się po dolinie, w której Radocyna odnalazła swoje życie, to szelest radosnych i smutnych świętości, świętości, które przetrwały wszelką opresję, pijanego męża, nieprzychylnego sąsiada, które przetrwały wszelkie szaleństwa, pijaństwo, chęć sponiewierania drugiego. Wystarczy wśród planów, marzeń i zmartwień nie brać drogi na Nieznajową, tylko tyle. Wystarczy odwrócić się na pięcie i postąpić kilka kroków w przeciwnym kierunku. Potem jeszcze tylko konieczne jest przełamanie tego przedziwnego uczucia jakie może człowieka ogarnąć, gdy wchodzi na cmentarz, a oczy jego duszy widzą mogiły przegniłe i upiory ocierające się swoimi eterycznymi postaciami o ciała żyjących. Jeśli jednak idąc ku Nieznajowej i dalej jeszcze możemy znaleźć odwagę w sobie, by grzebać dłońmi w kłączach jeżyn wyrastających z wilgotnej ziemi pod krzyżami dla odnalezienia odległych dat, jeśli w krzyżach budzących grozę znajdujemy głębsze oparcie niż w ścianach lasu napierających ze wszech stron, to wiatr w Radocynie będzie dla nas Domem Świętych Obcowania. Nie możemy tam myśleć, że jesteśmy sami, nie może też nam się wydać dziwne, że ktoś stoi za naszymi plecami i przygląda się nam z ciekawością.
We wsi, którą jej mieszkańcy nazywali Radocyna, czasem można spotkać ludzi, o których się mawia, że ufają zjawom. Nie ma tam też drogi, a w rzeczywistości kończy się ona niewiadomo gdzie wśród łąk przetykanych złotem. Nie trzeba też więc martwić się o rozstaje, bo kto zastanawiałby się poważnie, z której strony ominąć tą, a nie inną zarośl. Tam nie trzeba poświęcać swych planów, marzeń i zmartwień, ponieważ i tak stoimy wobec wiecznych rozstajów.
Kiedy wchodziliśmy do Radocyny, przełamując tę dziwną bezwietrzną niepewność otaczającego nas świata, wszystkie przeszłe i teraźniejsze spojrzenia zostały zwrócone ku nam, ku nam podniosły się oczy postaci, oczy tajemnic, odkryć i zaskoczeń. I podobne one były wszystkie do oczu podnoszących się od ziemi, którą uprawiają dłonie, ku twarzom wędrowców, kwestarzy, włóczęgów, których nieznane imiona boskości prowadziły ku chatom wyłaniającym się z gmatwaniny lasu. I nic nie odnalazłem dziwnego czy niepokojącego w tym, że obecność obcych ludzi hałaśliwie biorących w posiadanie przestrzeń wywołała sporo zamętu i szelestu w okolicy, a jednak z każdą chwilą moje ruchy stawały się ostrożniejsze i łagodniejsze. Garnki z posiłkiem nie uderzały jeden o drugi, rozmowy biegły umiarkowanym tonem, stopy jakby złagodniały, czyniąc każdy krok po trawie krokiem po podłodze pokrytej dywanem, jakby zaraz mogło zbudzić się jakieś dziecko zmęczone chorobą, kobieta czy mężczyzna zmęczeni pracą.
Tak właśnie życie w Radocynie nabierało swojego rytmu, swojej treści, swoich natężeń i spokojów, a wszystko to regulowane zegarem ciszy, która nic sobie z czasu nie robi, która przestrzeń i czas unicestwia, obejmując rzeczywistość teraźniejszością. Nawet idąc w poszukiwaniu odległego o kilkaset metrów i zagubionego w skarlałym sadzie kamiennego krzyża, nikt nie szedłby z obojętnością wędrowca, ale raczej z pokorą mieszkańca drugiego końca wsi, który rzadko przychodzi z gościną i który nie jest po prostu gościem pożądanym.
Las i kłącza nie mają tu dostępu. Wszystko tu jest ludzkie prócz krzyży i ogarnia mnie wzruszenie, że pozwolono zajrzeć w te strony obcym, którzy tak skorzy są do przeklinania rozdroży i podążania szlakiem wędrowca.
Jesień 2003