Tomasz Piątek: Węzeł Kolejowy
Winownik wdrapał się na drugie piętro i zapukał do ogromnych, ciężkich drzwi, na których jeszcze widać było ślad starej, fabrycznej płaskorzeźby, przedstawiającej długie, wąskie twarze. W okresie OO tym twarzom wydłubano oczy, zostawiając wielkie otwory wyglądające właśnie jak litery: OO. Najwyraźniej uznano, że to twarze Świetlistych. „Ale że nikt nie miał pewności, bo coraz mniej ludzi miało choćby mgliste wspomnienie o tym, jak wyglądali Świetliści, to wyrwano im tylko oczy – pomyślał Jakub. – A może uznano, że Świetliści, jako Świetliści, mieli świetliste oczy i tym się odróżniali, więc wyrwano to, co świetliste i zachowano to, co ludzkie”.
– O, pan Kuba – ucieszył się pan Grzesio. – Zapraszam, zapraszam! Niestety, u mnie, wie pan, nie bardzo jest co, a może przyniósł pan coś? Coś?
Pan Grzesio był jak zwykle pijany.
– A nie dość panu, panie Grzesiu?
– Mnie? – zdziwił się pan Grzesio, wprowadzając Jakuba do klitki z jednym stołem, jednym łóżkiem i jednym migającym telewizorkiem. Dodatkową ozdobą mieszkania były wielkie fantazyjne kompozycje wymalowane na ścianach przez szarobrązowego grzyba. Jakub szedł ostrożnie, brodząc wśród puszek po rybach, wodorostach, mięczakach i fluorescencyjnym czy też fosforescencyjnym planktonie. Rzeczy importowane stały się nagle najtańsze.
– O panu myślałem, żeby pan się napił, biedaku – ciągnął pan Grzesio. – Mnie już nic nie potrzeba i nic mi nie przeszkadza, nawet to, że sąsiadka charcha na moje drzwi i krzyczy: „ty świetlaku ty, naślę na ciebie ludzką mafię”… – chwila przerwy, pan Grzesio zainkasował banknoty. – Dziękuję. A wie pan, dlaczego mi nic nie przeszkadza.
– Bo płacimy.
– Nie. Bo ta komisja stwierdziła, że ja mam taki gruczoł, który sam wytwarza w mózgu wódkę i będę wiecznie pijany.
– To niezupełnie tak – pan Grzesio stanął przed Komisją Psychologiczno-Psychiatryczną, która stwierdziła, że jego alkoholizm jest endogenno-inkubacyjny, czy też wrodzony, a więc nie jest jego winą. Jakub nie był pewien, czy ten wyrok był słuszny. Jeśli już trzymać się zasad, to o winie nie powinni decydować lekarze, tylko Urząd Winy. Chociaż pewnie to było tak, że właśnie ze względu na interes Urzędu Winy, decyzja Komisji Psychologiczno-Psychiatrycznej nie została poddana weryfikacji kryształkiem. Prawdopodobnie postanowiono nie narażać na trzeźwięzienie osoby pana Grzesia, świadczącego cenne usługi Urzędowi.
– No i jak pomyślałem, że nie muszę pić, bo i tak nigdy nie wytrzeźwieję, to się przestałem bać, że wytrzeźwieję i z tej radości się tak napiłem…
– Możemy wyłączyć telewizor? Odblaski będą mi migotały w kryształku, a ja chcę od razu widzieć, jaki jest odczyt.
– Pewnie, że możemy! No bo co oni pokazują w tej telewizji. Samych świetlaków. Kiedyś to przynajmniej WW pokazywali.
– No to też samych świetlaków.
– Ale wtedy oni nie machali do nas rączkami! A jeśli już machnęli, to domy latały! Jakie oni rzeczy wyprawiali, panie Kuba… Kubu… panie Kubo. Kubo – tu się zatkał na chwilę – Kubo bo. Bo. Bo co oni wyprawiali. Był taki serial, dwie nasze dziewczyny z konspiracji, siedzą na strychu schowane, a tu nagle pociągi zajeżdżają, bo wtedy jeszcze pociągi jeździły, to było przed WK…
WK znaczyło Wielka Klątwa.
– …pociągi zajeżdżają, cały tor kolejowy zamykają, kamienica otoczona, dziewczyny już wiedzą, że będzie przeszukiwana od kamienic, aż po strych. I jedna z nich patrzy ostrożnie przez okno, taka przyciśnięta do framugi, pan wie, panie Jakubie, jak to tak ludzie się przyciskają do framugi, pan niejedno widział, pan śledczy jest. A tam na dole takie straszne świetlaki, pan wie, że oni tak naprawdę mają te no, jak to się nazywa, no, te mordy kościotrupów, bo wtedy masek nie nosili, nie kryli się przed nami. Mieli w swojej historii taki krótki okres szczerości. No i one zobaczyły te straszne mordy i zobaczyły, co jest na nich wypisane i jedna piszczy do drugiej: Zjedzą nas żywcem! Bo oni pożerali swoje ofiary żywcem, ludzie mówili, że gazowali, ale oni pożerali, a że oni nie srają tak, jak my, tylko mają odchody gazowe, to je wypierdywali, razem ze swoimi gazami, to były te ich komory gazowe, ich własne żołądki, dlatego się mówi, że nasi poszli do gazu. I one, jak to zobaczyły, to jedna piszczy do drugiej: Zjedzą nas żywcem! I zaczęły się gryźć po rękach ze strachu i to tak, że same się żywcem zjadły, jak kościotrupy weszły na strych, żeby je obgryźć, to znalazły tylko obgryzione kościotrupy. I to tu się wydarzyło, na tej klatce schodowej, na tym strychu, na którym teraz kociara pojebana trzyma swoje zgniłe szmaty.
– Ale co pan mówi, panie Grzesiu, przecież pan mówił, że to był serial.
– Jaki serial?! Prawda najprawdziwsza. Tu się to działo. A trzecia dziewczyna schowała się w tym mieszkaniu, gdzie teraz Moniszewscy mieszkają, ci, co to złapali kiedyś tego pytona, jak uciekł stąd od sąsiadki i coś z nim zrobili, wszyscy mówią, że go po cichu sprzedali, bo są różni przecież zboczeńcy, jak ten były mąż sąsiadki, co grubą kasę na gady wydają, kolekcjonerzy, proszę pana, ale proszę pana, ci Moniszewscy, oni go po mojemu zjedli. Usmażyli. Bo pamiętam, oni wtedy coś tak długo smażyli, smażyli, a że wąż jest długi, to się pewnie długo smaży. I ta dziewczyna się schowała u tych Moniszczaków pod łóżkiem. I wpadli kościani szukać jej, gospodarzy pod ścianę i jeden z nich zajrzał pod łóżko i zobaczył śliczną, wąską, ludzką stópkę, całą w ciele, w mięsie znaczy. I wie pan co? I zakochał się. W tej stópce. I nie powiedział, że ona tam jest i w ten sposób małej teściowej tych Moniszczaków życie uratował, bo jak była mała, to ona tam mieszkała. Ale niech pan pomyśli, no, w samej stópce się zakochać. To trzeba kościakiem-świetlakiem być. Bo oni są świetliści, tak się mówi, tylko dlatego, że białe kości świecą w ciemności. Ale stary Moniszewski, jak tak się upił, że rzygał, to mi mówił, nie zrozumiałem, bo on tak chrypiał, ale teraz, jak sobie przypominam, jakoś rozumiem i słowa mi się w głowie od nowa układają, że ten kościak to ją widział całą, pod tym łóżkiem, ona ze strachu tuliła do siebie takiego pajacyka, bo to dziewczyna młoda była, a ten pajacyk drewniany to w półmroku jak mały kościotrupek wyglądał i ten kościak się wzruszył…
– Dobrze, panie Grzesiu – powiedział Jakub. – Ja teraz muszę kryształkiem poszukać, gdzie tam za ścianą pani Beata może być. Muszę być jak najbliżej i dokładnie ją szpicem wskazać, tak że muszę się skupić i…
– Jasne, jasne. Po mojemu, to ona była mózgiem tego całego gangu. Tylko dlatego panu pomagam, nie dla pieniędzy. Bo to zła kobieta jest. Mąż siedzi, a ona rozwiedziona, jej połowa majątku nietknięta, mieszkanie, tylko nikt jej nie skazał, nie podejrzewał nawet, bo to kobieta. Miło sobie żyje, grzecznie.
– To miło, czy grzecznie? – Jakub zapytał zupełnie poważnie, na chwilę przerywając obracanie igiełki w lewo i w prawo. – To zasadnicza różnica. I zasadnicze pytanie.
– Grzecznie. A że grzecznie, to spokojnie. A że spokojnie, to miło. A mąż siedzi. A wie pan, co się robi z więźniami? Chorują, umierają i są przerabiani na mączkę świecącą! Znowu się obżerają Kościani Kuchcikowie!
Wreszcie pan Grzesio zamknął usta, a zaraz potem oczy i zachrapał potwornie, głośno, z jakąś rozpaczą, która wcześniej tylko niekiedy przezierała z jego gadaniny. Jakub przestraszył się. Nie miał odczytu. Pani Beaty nie było w domu. Albo…
Jedną z przeszkód we właściwym odczytaniu krysztalitu była witalność osoby odczytywanej. Jeśli ten poziom zbliżał się do zera, w przypadku silnej depresji, katatonii, śpiączki, śmierci klinicznej – ten odczyt mógł być zerowy. Również w przypadku agonii.
– Panie Grzesiu!
– Uaaa!!! – zawył budzony Grzesio. – Zabrakło sosu cmentarniłło?!!!
– Cicho! Ona jest w domu?
– Wróciła pół godziny temu. Do pana przyjścia nie wychodziła! Jak bum cyk cyk.
– Chyba jak chrap chrap.
– Do pana przyjścia oka nie zmrużyłem – bełkotał Grzesio zasypiając, podczas kiedy Jakub otwierał okno.
Za oknem było jednolicie. Fioletowe niebo i bordowo-brązowe cegły domów wyglądały niemal tak samo, w deszczu i zmierzchu. Dzięki temu wąwóz ulicy wydawał się nieco mniej groźny. Jak gdyby w dole, przed oczyma był tylko miękki, ciemnopurpurowy plusz, a nie siedem metrów powietrza, zakończone ostrymi, nierównymi kamieniami bruku i sterczącymi wszędzie pokrzywionymi resztkami zardzewiałych szyn. Jakub przeskoczył parapet i już był na zewnątrz, na budynku, na gzymsie. Na szczęście szerokim, na półtorej stopy. „Świetliści budowali porządnie” – uspokoił się Jakub, przywarł do mokrych, gładkich cegieł muru i zaczął przesuwać się w stronę ziejącego światłością okna pani Beaty. Musiała być w domu.
Była. Właśnie stała na środku kuchni. Otoczona mgiełką, w świetle małej ściennej lampki, ale całkowicie widoczna. I całkowicie naga.
Była niewiarygodnie chuda. W chłopięcym ciele kobiecy był tylko mały, ale przyjemnie wypukły tyłeczek. I piersi, sterczące, chociaż malutkie, nie owoce, nie kwiaty, zaledwie pączki. Krótko ostrzyżona blondynka. Taka blondynka-chyba blondynka, o włosach nie tyle złotych, co jasnych, złoto-szarych, na ile światło i mgiełka pozwalały zobaczyć.
– Kurwa!!! – zakrzyczała kobieta. Jakub wzdrygnął się, przycisnął mocniej do muru. Dopiero po bardzo długim ułamku sekundy zorientował się, że to głos z ulicy, a nie z kuchni Beaty. Pani Beaty.
– Człowiek Pająk! – darło się coś na dole. Jakub wiedział, że w bramie przeciwległego budynku drzemie zwykle stara pijaczka. Liczył na to, że się nie zbudzi, a jeśli się zbudzi, będzie jak zawsze patrzeć w kałużę. Przeliczył się.
– Szpicer! On tu szpicu… szpiclu… szpicru… – zaplątała się baba i zaczęła chyba wymiotować albo się dusić. „Na szczęście” – pomyślał Jakub i skarcił się w myślach, przesuwając się najszybciej jak mógł w stronę okna pana Grzesia. Skarcił się w myślach, a zaraz potem poleciał w dół.
Obluzowana cegła. Pod stopą. Ześlizgujące się palce. Ból. I ulga, bo ból w palcach. Dłoń – dobra dłoń! – zdążyła uchwycić, zawiesić się na parapecie pana Grzesia. Udo i bark piekły, otarły się, obtłukły. Druga ręka, w dole, podtrzymywała się na gzymsie, niepewnym, jak już wiedział. Nogi w powietrzu, zwisały, rozpaczliwie stopami-butami drapały ścianę, próbując się o coś zaczepić.
Jakub był lodowaty. Jak wszystko wokół. Zdusił ból w obitej, obtłuczonej nodze. Uniósł ją, drętwą i piekącą, oparł na tym niepewnym gzymsie, napiął i z jękiem-sykiem podparł się na niej, podciągnął ręką, złapał drugą ręką za parapet, opierając ją na pierwszej ręce, bo inaczej nie sięgał. Na palcach. Zabolało. O mało nie odpadł. Ale tylko syknął. Drugą nogę postawił na gzymsie. Stanął. I już miał skoczyć w okno, kiedy zobaczył, że jest zamknięte.
Zaczął stukać, cicho, starając nie narobić hałasu. „Obudź się, pijaku”. Nic. „Obudź się, skurwysynu”.
– Dzięcioł – coś zagdakało na dole. Pijaczka znowu go widziała. Na szczęście, od razu przypomniała jej się piosenka o dzięciole – co stukał w korę, nie przejmując się płakaniem dziewczęcia – i zajęła się śpiewaniem, zamiast dalej nagłaśniać obecność winownika na murze. Jakub łomotnął we framugę, teraz już zupełnie głośno. Bez skutku.
Ostrożnie przesunął się po gzymsie do starej rynny. Zjechał po niej w dół, na ulicę. To niby było łatwe, standardowe ćwiczenie w treningu winowników. Ale nie wtedy, kiedy palce bolą i biodro i udo.
Oddychał na dole głęboko. „Nie trzeba było… tego wszystkiego… robić. Można się było… zabić. I ryzyko dekonspiracji jak skurwysyn. To znaczy duże. Nie przeklinać, jeśli nie trzeba. Ale teraz trzeba, kurwa, kurwa, kurwa! Nie trzeba było tego wszystkiego robić”. Pokuśtykał przez ulicę, ostrożnie omijając zardzewiałe szyny i podkłady kolejowe, które ktoś próbował wkomponować w bruk i nie bardzo mu się to udało.
Podszedł do staruszki, skulonej w mętnym świetle latarni nad bramą. Popatrzyła na niego. W jej oczkach nie było widać nic, ani strachu, ani smutku. Tylko czarne źrenice, czerwone białka i biała ropa.
Jakub wyjął wisiorek. Szpic, skierowany w stronę babci, zaróżowił się oskarżycielsko.
– Zobacz, co zrobiłaś ze swoim życiem – zaczął. – Prawie mógłbym cię wysłać do trzeźwięzienia. I tak się na pewno stanie, jeśli powiększysz swoją winę i zaczniesz kłamać, że chodził tu ktoś po murze.
– Do trzespierdzenia – odpowiedziała staruszka, niesamowity skulony człowieczek złożony ze szmat i zmarszczek. – Możesz mnie wysłać, gdzie chcesz, gówniarzu, a ja i tak każdemu powiem, że tu chodził po ścianie Człowiek Pająk. Bo do mnie chodził przez okno. Bo mnie kochał.
Wdrapując się po schodach z obolałą nogą, Jakub nie mógł nie wyobrażać sobie, że leży na ulicy ze złamanym kręgosłupem. Załomotał do drzwi, teraz już zupełnie wściekle.
– Cicho! – pan Grzesio był blady i trzeźwy ze strachu. – Teraz to wszyscy na pewno się domyślą, że pan do mnie chodzi! To pan nie wie, jak tu jest? Tu w kamienicy każdy każdego podgląda, jak jeszcze na oczy widzi.
„Czyli rzadko” – pomyślał Jakub, ale powiedział zupełnie coś innego:
– Ty glizdo – i pochylił się nad twarzą pana Grzesia, trzęsącą się, miękką, wręcz rzadką ze strachu jak gówno. – Ty glizdo. Dlaczego zamknąłeś okno?
– Dla wymogów konspiiiiracjiii… – zajęczał cichuteńko Grzesio, cofając się przed Jakubem.
– Chyba zrobię to – Jakub uniósł w dłoni wisiorek, powoli przekręcając igłę w stronę pana Grzesia.
Pana Grzesia już nie było w przedpokoju. Siedział w brodziku, pod zardzewiałym prysznicem, rozpaczliwie próbując puścić na siebie wodę. Prysznic zachrypiał i zamilkł.
– Aha – powiedział Jakub. – Czyli wiesz i o tym, jak działa prysznic. Ale teraz nie działa, bo nie działa! Jeśli wskażę cię kryształkiem, a on pokaże czerwień, to nie będę miał wyjścia, będę cię musiał wysłać do trzeźwięzienia.
– Nie wolno… Komisja powiedziała… Mam gruczoł… Zlituj się… To przez gruczoł…
– Komisja komisją, a jej opinia może zostać zweryfikowana na podstawie wyrywkowych kontroli.
„No, nie tak do końca to jest prawda. Czyli – które to już kłamstwo dzisiaj?”. Nieważne, zadecydował Jakub, powoli kierując igłę w prawo, w stronę Grzesia.
I dopiero w ostatniej chwili odwrócił ją nagle w lewo, w ścianę działową.
Zapach moczu. Grzesio posikał się, a zaraz potem prysznic chrypnął i oblał go ze swojej strony. Splunął kilkoma strużkami brązowej wody, a właściwie szlamu, kurzu i rdzy.
Igła natomiast zaróżowiła się na szpicu.
– Bandytka! – kwiknął Grzesio. – To ją do więzienia!
– Przecież to różowy.
– Czerwony!
Jakub zdjął naszyjnik z szyi i pokazał mu igłę z bliska. Pan Grzesio skulił się ze strachu, ale gdy dotarło do niego, że szpic wciąż nie jest skierowany w jego stronę, skwapliwie się wgapił w kryształ. Nawet jego zapijaczone oczka musiały uznać prawdę.
– Faktycznie, różowy – mruknął niechętnie. – Jak ona to robi, taka bandytka.
– Jak jeszcze raz tak powiesz, to ci przyłożę.
Pan Grzesio cofnął się w głąb brodzika.
– Nie wolno bić – powiedział, chyba nie bardzo wierząc w to, co mówi. – I w ogóle, żeby winiarz bronił bandytki… Przepraszam, przepraszam! – dodał na widok wzniesionej ręki winownika – ale żeby winiarz bronił bandytki… To znaczy Beatki… To znaczy pani Beaty…
– Nie jej, tylko Urzędu – odpowiedział Jakub i znowu zdjęła go złość, taka, że musiał złapać się bolącą ręką za zdrową, żeby nie bić tego ludzkiego strzępa. „Mówić, mówić, spokojnie mówić, nieważne co, byle jak najdłużej”, pomyślał. – Urząd… człowieku, Urząd nie popełnia błędów. – „Teraz… Tak, teraz to chyba jednak było kłamstwo. Tylko ciekawe, czy głowica je pokaże?”. – Kryształ wykazał, że Bea… pani Beata ma poziom winy nie odpowiadający średniej moralnej winie przestępcy. Gdy zaaresztowano męża, ona była…
– Różowa – dopowiedział Grzesio, słuchając chciwie. Najwyraźniej lubił rozmawiać o sąsiadce.
– Właśnie. Gdyby była winna jakiegokolwiek współudziału w jego przestępstwach, byłaby czerwona. To był rozbój, kradzież, próba wymuszenia – tu blady stopień winy moralnej praktycznie nie występuje, tylko przestępczy. Nawet jeśli ktoś tylko wie o takich przestępstwach i nie doniesie, to już jest czerwień. Kryształek pokazał róż. A dochodzenie prawno-policyjne, które jest w takich przypadkach tylko formalnością, jedynie odczyt kryształka potwierdziło.
– To dlaczego ją śledzicie?
– My nie śledzimy. Policja śledzi, my szpicujemy. Jeśli chodzi o męża pani Beaty, to był bezrobotny, zresztą jak większość mężczyzn w Węźle, chociaż to nie stanowi żadnego usprawiedliwienia. I do tego jeszcze hodował węże, co w naszych warunkach nie jest szczególnie tanim hobby, nawet przy względnie dobrych dochodach pani Beaty…
– No pewnie. Ciągle im gołębie łapał, no bo królika im kupować to przecież ile forsy na to by szło… A ja się założę, że łapał i koty, bo ciągle podrapany chodził. No chyba że to pani Beata go tak drapała…
– Śledztwo policyjne ustaliło, że pani Beata nie wywierała nacisku fizycznego na męża. Ale…
– Suszyła mu głowę? No, przez ściany tu nie słychać, bo na pół metra grube, ale czasem na klatce kurwy inne takie latały. I tego pytona to pewnie mu ona wyrzuciła, co on niby uciekł i poszedł na karmę dla Moniszczaków. Pyton na karmę Moniszczaków, a mąż na karmę dla kościaków.
– Śledztwo wykazało, że mąż był pod nieustanną, bardzo silną presją. Psychicznie brutalną i nie do końca słuszną, bo jednak coś do tego małżeństwa wniósł, mianowicie mieszkanie, odziedziczył je po rodzicach. A ona mimo to ciągle okazywała mu, że powinien znaleźć robotę, dołożyć się do utrzymania. I codziennie mu pokazywała, że jest do niczego, skoro nie umie znaleźć roboty. Człowiek pod taką presją, szczególnie mężczyzna, teraz, gdy roboty nie ma, no, to taki człowiek może rzeczywiście… poczuć się zmuszony do tego, żeby zadusić w sobie rozeznanie moralne i dokonać przestępstwa. Oczywiście, wina jest jego. Ale współodpowiedzialność moralna żony pozostaje. I jest ona bardzo niedaleka od współudziału w przestępstwie. Dlatego pani Beata jest przez cały czas mocno różowa i jeszcze długo będzie. Dopóki czegoś naprawdę dobrego ze swoim życiem nie zrobi, nie chcę sobie nawet wyobrażać tego czegoś, bo to coś dużego musiałoby być. A gdyby wcześniej choć raz pomyślała była sobie: „może mocno go męczę, może on pójdzie na ulicę kraść, ale to nieważne – najważniejsze, żeby kasę do domu przyniósł!” – to wtedy kryształek byłby czerwony. Nie był, więc tak nie pomyślała.
– No to znowu: dlaczego ją śledzicie?
– My nie śledzimy, my szpicujemy. A szpicujemy tylko po to, żeby odczytać. Mąż poszedł siedzieć, a ona rzeczywiście na tym wszystkim raczej dobrze wyszła. Uwolniła się ze złego związku, łatwo dostała rozwód, z orzeczeniem majątkowym na jej korzyść, a więc wszystko przeszło na nią, i nic nie można było skonfiskować za winy męża, chociaż przed ślubem to było mieszkanie męża. W skrócie: uwolniła się od męża i przejęła jego mieszkanie, i to w takim punkcie miasta, który ma być dobrym punktem, jeśli wrócą Świetliści i znowu będą w mieście dobre punkty…
– E, panie Kubo – pan Grzesio był już zupełnie uspokojony, wylazł z brodzika i trzeźwość chyba też zaczęła mu już przechodzić. – Co pan myśli, że jak oni wrócą, to się nie upomną o swoje kamienice? Dobry punkt będzie, ale dla kościaków. Tu pół kamienicy już się do przeprowadzki pod wiadukt szykuje! A drugie pół farbuje włosy na świecąco i świecących przodków, jak to się mówi, szukają, myślą, że to coś pomoże, że niby są wymieszani, bo mieli dziadka kościaka. Kobiety próbują się malować, żeby wyglądać, jak te niby-ludzkie gumowe machy, które kościaki noszą w telewizji, w tych swoich programach, co je dla nas nadają, to dlatego wszystkie baby wyglądają teraz jak z gumy, oprócz pani Beatki, bo ona maluje się tak wie pan, z klasą, oszczędnie, jakbym kiedyś nie miał żony, to bym myślał, że w ogóle, to muszę jej przyznać, tym bardziej, że pan jej tu broni…
– Co?! – Jakub o mało nie kopnął gnojka, ale obolała noga nie chciała się ruszyć. Grzesio jeszcze raz wskoczył pod prysznic. I jeszcze raz wytrzeźwiał, tak blado, milcząco.
– Ty śmieciu! – „Jest śmieciem, nazwać go tak, to niewielka wina”, pomyślał. – Ty śmieciu! Ja jej ani lubię, ani nie lubię! Ja tu jestem po to, żeby ją sprawdzić! Żeby sprawdzić, czy ona nie za bardzo cieszy się tym wszystkim.
– Słu… Słusznie… – zająknął się Grzesio.
– Słusznie co? Słusznie się cieszy?
– Słusznie pan sprawdza.
– Pewnie, że słusznie. Prawnik ci powie, że ona ma prawo tu mieszkać. Może i ma. Według prawa. Może nawet według moralności, też ma prawo mieszkać. Ale według moralności nie ma prawa się tym cieszyć! Nie ma w ogóle!