15 wrz

Robert Mielhorski: Miasto

Pamięci Adolfa Rudnickiego

Mam taką swoją małą teorię. Kiedy w dzieciństwie mieszkało się tak wysoko, całe życie potem widzi się jak z lotu ptaka. To taka mała teoria, na własny użytek. Nie dla potomności. Dobrze jednak, że mam teorię; że mam jakąkolwiek teorię, którą mogę zapisać i cieszyć się, że pośród tego całego przepływu ludzi i zjawisk, rzeczy i materii, substancji duchowej i nie, jest jakaś teoria, choćby była największym złudzeniem. Ma ona swe podstawy w czasie najpierwszym. A więc balkon wysoko nad ulicą, za oknem piękne obłoki – stąd może obłoczność całego życia. Dalej las, lotnisko, hangary samolotów, wiadukt i koniec świata. Tak, koniec świata, bo dalej nie można chodzić samemu, a i nawet nie ma po co. Tu jest wszystko. Książki, obrazy, płyty ojca, czytanie pod kołdrą z latarką, noce, kiedy nie chce się spać i dnie, kiedy śni się, śni niewiarygodnie. Bo tu jest cała niewiarygodna oniriada, lekkość, nawet kiedy boli, lekkość. Telewizor zawsze wyłączony, nawet nie wiadomo, czemu służy, a książki ciekawią, choć niektóre tylko do połowy, albo i nieco wcześniej.
Na podwórku jest zawsze cień. Słońca prawie wcale. Lato pachnie, piasek, ulice pachną, i drzewa, i nawet śmierdzące klatki schodowe, gdzie oddają mocz. I kał, a niektórzy spółkują, kwicząc jak zwierzaki. Widzę to czasem, jednak bez ciekawości. Zegary chodzą inaczej. Ulice pachną inaczej. W piwnicy jest Ereb. Wysoko, na dachu, anioły.
Anioły są uskrzydlone i latają pojedynczo. Nie mówią i wbrew pozorom nie śpiewają jak syreny. Właściwie tylko można odczuć ich obecność. Są gdzieś obok. A nawet przenikają do środka.

    Tańczą, kołyszą się, cudownie.
Wcale nie ukrywają.
Mam taką swoją małą teorię.

Przychodzi dziadek. Ma cebulę, srebrną. I twarz anioła. Rysy tak bardzo regularne, jakby nie z tego świata. Mam gorączkę, trochę podnoszę się na łokciach. Dziadek siada koło mnie, zapach lawendy i drapiące policzki. Z ojcem piją herbatę, a ja szybuję, jestem aniołem, płynę. Potem będę do tego wielokrotnie wracał i w wierszach obracał tę scenę na setki sposobów. Ale na razie ma ona tylko swą neutralną treść. Nie ma w niej śmierci, zła, całej reszty świata, który, mimo że będę go próbował lekceważyć, jest przecież i nic z tym nie możemy począć.
Przychodzi ciotka. Czyta baśnie Andersena. Z jej ust wylewa się całe to okrucieństwo. Raptem wylewa szklankę kakao. Jak ja się cieszę, to zemsta na Andersenie. Książka ma odtąd brzegi i strony zachlapane kakao. Kiedy jestem sam w domu, czytam o Nemeczku.
Moja wyobraźnia obsesyjnie krąży wokół tego. Dopiero teraz uwyraźnia się symbolika każdych drobin tych zdarzeń. Pomiędzy Erebem i światem aniołów.
Kiedy wróciłem na tę ulicę, do obcego mi teraz prawdę mówiąc miasta, poczułem smutek, smutek zagłady. Ale tak, jakbym sam tej zagłady dokonał. Jakby w gruncie rzeczy wszystko zależało ode mnie. I pojawiła się wątpliwość, że może właśnie wszystko zależy ode mnie. To znaczy od kogo? Kim jestem? Skąd się tu wziąłem? Pytam jak dziecko. Bo też nie potrafię w tym miejscu pytać inaczej. Otwieram drzwi, wskakuję po kilku stopniach i już jestem w windzie. Teraz wyżej, na ostatnie piętro. Teraz po drabince i to już koniec. Wyżej już nic nie ma. Nie ma aniołów, obłoki pozbawione są obłoczności, wyzute z tego piękna, które postrzega się nic nie rozumiejąc.
Więc schodzę; schodzę do Erebu. Ulic nie poznaję; i ludzi. Nic w ogóle. Odpoznać nic tu się nie da.
Jadę tramwajem przez to miasto, którego nie widziałem może z dziesięć lat. Niby znam widoki zza okna, ale tak, jakbym ich znać wcale nie chciał. Wieczorem mam tu czytać wiersze. Mam je w teczce, poukładane tak, żeby spotkanie miało właściwą dramaturgię; bez tej dzisiejszej nonszalancji pomieszanej z improwizacją.
Wysiadam, dalej przez park. Siadam na ławce i palę papierosa. Do spotkania jeszcze blisko dwie i pół godziny. Więc mogę sobie pozwolić, by coś mnie cofnęło, poprowadziło wstecz. Byłem przecież tu i tam. Można powiedzieć, że kawałek świata widziałem. I dziwiłem się, jak należy. Potem opowiadałem, przywoziłem prezenty. Drobiazgi, ale o wszystkich pamiętałem. Tak, ale teraz nie pamiętam. Gdzieś to uleciało. Miałem nadzieję, godząc się na to czytanie wierszy, w tym dawnym mieście, że może tu coś zostało, jakiś drobiazg, rzecz, myśl. Ale nie. Nic pomiędzy aniołami i Erebem.
Co powiedzieć. Do jakiej epoki należę, do jakiego pokolenia? Do którego z tylu światów, z którymi się nie utożsamiam? Do której z dróg? Chodzę nimi uważnie, jakbym miał się za chwilę potknąć. Odmierzam uważnie kroki. To miasto powinno być we mnie, a nie jest. Jest miastem, jakich wiele. Mniej tu może zabytków. Mniej muzeów, pięknych kamienic. To miasto jest brzydkie. A było piękne. Rozsłonecznione. I tajemnicze w tej perspektywie, którą niegdyś dysponowałem. Szybowce, lotnicze hangary, bunkry w lesie. Pył złoty w koronach drzew. Kiedyś płacz Marka, kiedy wszyscy otoczyliśmy go, całą zgrają, a on zmoczył się w spodnie, śmiech wokół, najokrutniejszy, jaki znam. Podobno Marek jest znanym prawnikiem, jest majętny, kupuje drogie obrazy na aukcjach, odbywa dalekie podróże, nic już stamtąd nie pamięta zapewne, a jeśli pamięta, to może zapominać.
Jest jeszcze Ania. Lekka sukienka; jej dziewczęce piersi, ramiona, biodra, pośladki. Wróży i każe zamknąć oczy. Całuje prosto w usta, pierwszy raz. To wszystko bliżej aniołów niż Erebu. Idziemy za rękę na ostatnie piętro jej kamienicy. Tam znajdują się drzwi, których nigdy nie przekroczyła. Podobno tam już nic nie ma. Kres świata. Odczuwam nieoczekiwany lęk, ona to czuje; postanawiamy wrócić skrzypiącymi schodami. Schodzimy w dół. I ta scena też powraca. Dopiero z czasem zyskuje właściwą treść. Schodzenie po skrzypiących schodach w dół, z Anią, jej ciepła dłoń. W dół i w dół.
Te schody zaczęły z czasem znaczyć coraz więcej. Anię zapomniałem. Właściwie zapomniałem ją całą, może został tylko zapach jej skóry. Zostały natomiast schody, skrzypiące, w ciemnym, wilgotnym korytarzu.
To wszystko, o czym teraz opowiadam nie narodziło się tu, w tym mieście, po którym krążę. Narodziło się dopiero wówczas, gdy zaczęła mi się krystalizować moja wewnętrzna przestrzeń. Zacząłem w niej lokalizować wszystko, co minęło, a co decyduje o moim teraz. Więc te schody znalazły w niej swoje miejsce. I cebula dziadka, która – teraz wiem – odmierza inny czas. W tej przestrzeni czas odmierzają inne zegary. Wszyscy, jak ja z Anią niegdyś, wchodzimy po schodach na ostatnie piętro, stajemy przed drzwiami, wahamy się, czy przekroczyć próg, gdy drzwi puszczą. Ja, dziadek, Ania, Marek i tylu innych. W zapachu lawendy dziadka i stęchliźnie tej kamienicy, w zapachu skóry Ani, która pachnie słońcem i dziewczęctwem. Nigdy już nic tak nie pachniało, żadna wiosna i żadne krainy, gdzie niebo jest oszałamiająco błękitne, światło jest innym światłem, niemal rajskim światłem; gdzie, zdaje się, ten zapach jest tuż tuż, a jednak nie.
Co jest za tymi drzwiami? To światło, którego lękałem się w dzieciństwie? Światło ostateczne? Wszystko rozgrywa się w linii wertykalnej, ale skąd mam wynosić, że mieszka tam anty-Ereb, jego przeciwieństwo, idylla? Kraina wiecznej szczęśliwości, opiewana przez poetów.
Ile zostało do czytania wierszy? Jeszcze czas. Można wracać. Więc idę i wiem, że nie wolno mi się odwrócić. Nie mam pewności, ale muszę iść. Idę w tę obłoczność i świetlistość nadzwyczajną, którą raptem mam pod powiekami. Nie wiem, jaka epoka, jaki czas. W ogóle niewiele wiem; ale ile można się dowiedzieć, przecież są granice, ostre granice, za którymi tylko nicość, pustka. Potęga aporii. Ci, dla których świat składa się z antynomii, znajdują się w grubym błędzie. Dobro i zło, piękno i brzydota, sens i bezsens, jakież to uproszczenia! Świat składa się w półtonów, półcieni, całej gamy. Jest wielością, różnorodnością, której nie sposób ogarnąć umysłem. Nieskończonym spectrum.
A ponadto słowa. Czy mam mówić, z jakim trudem przychodzi je zapisać? Kiedy potem pada się zmęczonym i zasypia, jak po ciężkiej fizycznej pracy. A to kilka linijek. Garść słów.
Można pisać o tym, co nas otacza; można jednak też walczyć z pamięcią. I to zarówno z pamięcią faktów, jak i pamięcią aur, nastrojów. Fakty gdzieś umykają, nastroje zaś zwodzą. To, co budziło niepokój, powraca w innej formie, czas wszystko koryguje. Wracałem myślami do Miasta wielokrotnie, ale to już było inne Miasto, pozbawione właśnie ówczesnego niepokoju. Ulice utworzyły labirynt. Pojawił się Strażnik Labiryntu, którego twarzy obawiałem się przed dzisiejszym przyjazdem. Strażnik podzwaniający pękiem kluczy, w wysokich podkutych butach. W Mieście wszystkie budynki były niesłychanie wysokie, tak że człowiek czuł się malutki jak pajączek. To miała był przestrzeń zamknięcia. Z tego zapewne powodu tu nie przyjeżdżałem. Dopiero to zaproszenie, dzięki któremu mogę wszystko zrewidować. Tak jak to miejsce, w którym teraz się znajduję. Park.
Za parkiem jest fabryka czekolady. Właściwie nie wiem, czy jest; kiedyś była. Widać tylko mur. A potem mostek i woda. Tu już blisko tory kolejowe.
Wyjechałem daleko, tak daleko jak tylko można. Zostałem Odysem, wygnańcem. Bez miejsca, w drodze. I nigdzie nie znalazłem pocieszenia. Ani w murach Koloseum, ani na Capri, ani w Jerozolimie. Ani w pobliżu Scylli i Charybdy. Dostąpiłem, czego dostąpić może człowiek. Nie dostąpiłem tego, czego dostąpić mogą jedynie bogowie na Olimpie. Spotykałem ludzi po to, by rwały się potem między nami więzy. Mężczyźni, kobiety. Wszystko w nurcie czasu, w poczuciu nietrwałości chwili, upływu materii, rzeczy i pojęć. Pośród setek mitologii, które tworzymy, by w nie uwierzyć; setek mitologii, które nas otaczają bądź też wypełniają nasze wnętrze. Porównywałem różne mitologie i jest w nich cecha wspólna: tęsknota, ludzka tęsknota leżąca u podłoża. Kiedy świat zlikwiduje mitologie, pomrą wszystkie tęsknoty, a życie ludzkie straci swój kierunek. A tylko kierunek ludzkiego życia daje podwaliny kulturze i cywilizacji. Dalej: nicość.
Ja także tworzyłem i tworzę mitologie. Może nazbyt wiele i z czasem się w nich pogubiłem. Być może to skutek przemożnej potrzeby podtrzymywania kierunku; kierunku, który nazywam też życiem.
Pierwsze mitologie zaczęły się już bardzo wcześnie. Wówczas wydawało mi się (choć nie nazywałem ich mitologiami), że dzięki znajduję się tak blisko świata, że nie można być już bliżej. Potem zaś zrozumiałem, że mitologie potrzebują substancji, a więc, że wytwarzają się dopiero wskutek upływu czasu. To Miasto też jest cząstką jednej z tych mitologii. Jedną z ulic idzie matka z parasolką w ręku, nadążająca za krokami ojca. Ojciec w białym kapeluszu, wyprostowany, z odpowiednio uniesioną głową. Widzę ich z oddalenia, od tyłu. Odchodzą, ja stoję w oknie i obserwuję ich dłuższą chwilę. Odczuwam nagle, że w tym ich odchodzeniu coś się kończy, jakaś historia, jakieś dzieje moje własne. To jest ten trudno uchwytny moment, kiedy życie przekształca się w mit. Kilka sekund wymagających nieprawdopodobnej uwagi i koncentracji. Przeszywa mnie dreszcz, czuję, że za chwilę zostanę stąd wygnany, że ten świat, w którym nadal się znajduję, straci sens, sam siebie unieważni. Próbuję zatrzymać ich wzrokiem, albo całymi siłami swej woli utrwalić tych kilka sekund w pamięci. Na marne, niestety.
Idę wzdłuż torów kolejowych. Zostawiam za sobą część mitów; jedną z mitologii; zostawiam Miasto. To Miasto powinno było zostać już tylko w mojej pamięci, bez zbędnych rewizji. Powinno zostać już tylko miastem, miastem zwykłym, które może przywołać jedynie sen, albo zmęczenie, kiedy przepływają nam w myślach wspomnienia i obrazy bez większego związku. Na przykład Tomasz, największa przyjaźń w dzieciństwie, który potem obrócił się przeciwko mnie. A właściwie przeciwko nam. Chodziliśmy po gorący chleb do pobliskiej piekarni, łamaliśmy bochenek na pół i drążyliśmy wnętrze, by potem zostawić sobie to, co najlepsze, samą skórkę. Tomasz przychodził podczas tych wielu zmęczeń; powiadał: „zbyt łatwo mnie przekreśliłeś.” Mówił jak mężczyzna, ale wyglądał jak chłopiec. Pochylał się nade mną śpiącym, „to nie jest takie proste”. „Zbyt łatwo…” I podawał mi kromkę pachnącego chleba, którą trzymał w drżącej dłoni, swymi długimi palcami, które umożliwiły mu taką biegłość w grze na pianinie. Wszyscyśmy siedzieli w auli, a Tomasz grając zerkał w naszą stronę, czy podziw wystarczający. To ja zawiniłem; przestałem wierzyć w ciebie, moja wina.
Stoję u szczytu schodów. Tomasz wchodzi powoli ku górze. Zatrzymuje się, jakby się zawahał. Zrezygnuje? Nie, schyla się i zawiązuje sznurowadło. Prostuje się z powrotem. Idzie.
Aniu, promyku. Tomku. Zaklinam na wszystkie światłości, bądźcie zdrowi.
Teraz już idę tylko pustynią, setki mil, słyszę, jak wiatr zaciera ślady moich stóp i zagłusza słowa rozpaczy. Nawet nie wiem, czy ktoś szedł już tędy przede mną. Czy zostawił w tym piasku swój pot i zmęczenie, w którym miejscu zwątpił. Czy mógł nie zwątpić, nie ujrzawszy celu?  Tu nie ma drogi, każde ziarenko piasku podpowiada, że można zmienić trasę wędrówki o kilka stopni, można zawrócić. Pytam ziarnka piasku. Pytam garść, tyle, ile mogę wziąć w dłonie. Klękam. Rośnie poczucie beznadziejności, a może i pokory wobec ziarnka piasku, które nosi w sobie całą pustynię, cały byt potężny. Przeglądam się w nim jak w zwierciadle. Moje oczy, Boże – moje oczy! Nie spękane wargi, nie suchość dłoni, ale właśnie oczy… Można odnieść wrażenie, że za Miastem jest już tylko pustynia. Pustynia pełna samotnie po niej krążących ludzi. Wszyscy się gdzieś na niej pogubili, szukają wyjścia. Ale nikt nie może spotkać się z innym. To paradoks. Ludzie krążący po pustyni, krańcowo samotni i wyczerpani, nie mogący ze sobą się spotkać, natrafić na siebie. Zastanawiam się, kogo chciałbym tu napotkać. Ojca. Matkę. Siostrę, która uciekła z domu z podejrzanym artystą (nikt nawet nie wie, czy to aktor, może malarz?). Może Nelę. Nela grała za ścianą na skrzypcach; ćwiczyła. Przychodziła na głośne czytanie, a potem, już po ciemku, dotykała sekretnie. Ale nie ma Neli. Był krzyk za oknem i już Nela nie ćwiczyła. Zatem kto powinien znaleźć się na tej pustyni naprzeciw mnie?
Tu pojawia się wrażenie, jakby czas i przestrzeń zostały zawieszone. Nie ma miejsca i czasu. Jakieś porażające między. Jak wówczas, gdy obserwuję słomkę światła, złoty pył nad piaszczystą drogą, kwiaty na gałązce jabłoni, pełne niepotrzebnych ruchów, gestów dłonie fryzjerki nad moją głową, albo ręce złodzieja, którym pozwalam czynić doskonałość, oczy Neli, gdy zapadają się w przepaść, fosforyzujące oczy kota, który wie więcej ode mnie, miasto w dole, którekolwiek, mówiące: jesteś obcy, jesteś nie stąd i nie stamtąd, jesteś wygnańcem, bez ziemi i lądu, który wciąż ci się wymyka… Zawsze będziesz poza.
Zawsze będziesz poza, zawsze będziesz samotny także dlatego, że nie posiądziesz żadnej rzeczy. Najwyżej jej zarys, ogląd zewnętrzny. Nie sposób dotrzeć do środka, zgłębić sedno. Jest granica, której nie sposób przekroczyć. Jakże ułomne jest ludzkie poznanie. To ono wyrzuca nas na zewnątrz. Jesteśmy bezbronni wobec granic, które rzecz nam narzuca.
Tę drogę wzdłuż torów kolejowych znam dość dobrze. To były głupie zabawy. Kto ostatni uskoczy. Wydawało się, że był to egzamin z bohaterstwa. Egzamin z głupoty.
Właściwie szkoda, że się z nim nie spotkałem. Ze Strażnikiem Labiryntu. Choć czasem w nocy słyszę jego podzwaniający pęk kluczy. Wyobrażam sobie, że jest to duże koło, do którego przyczepione są stare, duże klucze, jak do furtek czy drzwi piwnicznych. On z pewnością wiele wie o tym Mieście. A może i o mnie samym wie więcej ode mnie. Być może jeden z jego kluczy pasuje do drzwi u szczytu schodów; być może bez niego byśmy z Anią nic nie wskórali, drzwi by nie puściły. Zastanawiam się, czy Strażnik nie jest czasem moim aniołem stróżem, albo przewodnikiem (z wielkiej bądź małej litery). A może w ogóle czuwa nad tym światem, który jest kruchy, jest tak bardzo kruchy, w jednej chwili może zostać zniszczony.
Aniu, skoro o tobie też mowa, zrób tak jak zawsze, to złote pasemko włosów załóż za ucho, pochylając lekko czoło. Zrób to, będę zbawiony. Nelu, spójrz mi prosto w oczy. Powiedz, co tam jest. Co nas czeka? Wielekroć przeżywam to, co już kiedyś wyśniłem. Myślę o różnych czasach. Może da się wrócić w skończone. Lecz czy jest w tym jakiś głębszy sens. Choć nie raz chciałbym ukryć się na swym cienistym podwórku, wypijając połowę oranżady z syfonu, który miałem napełnić w budce na końcu ulicy. Czuję ogromne pragnienie, kosmiczne pragnienie, które ugasić można tylko pijąc oranżadę prosto w syfonu. Suchość w ustach, pękają wargi.
Miasto nas wszystkich wchłonęło; teraz to widzę, pożarło. Nie zasługuje na poemat, nie jest tego warte.
Uparcie szukam wyjścia. Drzwi, schodów, furtki, alei. Błądzę, próbując je zlokalizować. Błądzę zapewne dlatego, że szukam w rzeczywistości odniesień do wytartych symboli. Może nie znajdę ich w tym mieście, może gdzie indziej, na innym kontynencie, na innej życzliwej planecie. Może będzie nią moja dobra gwiazda, która mnie tam zaprowadzi? Pamiętam, jak szukałem jej w dzieciństwie. Wybudzony w nocy, błądzący wzrokiem po niebie. Za ścianą u sąsiadów trzeszczące łóżko, tarło. Dwa pojękujące ciała. Pod drzwiami pasemko światła, za drzwiami kroki ojca, w tę i we w tę, czymś poruszonego. Spokojny oddech siostry. W ciemności zarysy przedmiotów. Pytanie: jaki sens ma to wszystko, jeśli tam, w dali, nic nie ma. Pijany sąsiad na podwórku na całe gardło „Aaalluuu, seeerce – ty – mojeee…” Romeo. Kiedy wszystko cichło, słyszałem tylko dyskretną obecność zwierząt i czasem cichy płacz Neli za cienką ścianą, tak cienką, że moglibyśmy sobie po cichu rozmawiać w nocy. Nie wiem, dlaczego Nela płakała. Za dnia była pogodna. Dobra Gwiazda nie podchodziła do okna.
To nieprawda, że świat w dzieciństwie jest prostszy. Wręcz przeciwnie, jest bardziej złożony, niż nam się wydaje. Pełen przeczuć, niepokojów, zapowiedzi. Dorosłym wydaje się, że wszystko można jakoś poukładać, wytłumaczyć. A jest inaczej; nic nie ma swego miejsca, znajduje się w ruchu, poddaje się nieustannej zmianie. Obroty rzeczy; przemiany zjawisk.
Są miejsca, które nas nawiedzają. Albo i odwiedzają. Być może przez te całe dziesięć lat to Miasto jakoś mnie nawiedzało, tyle, że nie zdawałem sobie z tego sprawy, to tu, to tam, wiecznie w drodze, nie wiadomo dokąd. Brzydota tego miasta, smród ulic i hałas. Wszędzie pozamykane okna, tak, by nikt nie wiedział, co się za nimi dzieje. To nie jest dyskrecja, to jakaś obsesja i obłuda. Wszystko zaniedbane, trawniki, klomby, alejki parkowe. Odpadający tynk, a pod nim jeszcze poniemieckie napisy. Stęchłe bramy. To w dole; bo u góry, w świecie aniołów jasność najświętsza, arkadia niezdobyta. Państwo obłoków, słoneczne pastwiska. Tam skrzypce Neli na tle wielkiej harmonii, orkiestry wszechświata. Tam nie ma żadnej epoki, dziadek nie musi sięgać do kamizelki po srebrną cebulę, bo inne zegary odmierzają inny czas, a usta ciotki Natalii są bezgłośne, pełne ciszy w tej wielkiej świątyni. Obłoki układają się w stopnie, w świetliste Scalla Santa. Schody Ani przemieniają się w Scalla Santa. Więc przechylam się przez poręcz balkonu i patrzę na to dziwowisko w dole. Z okna płynie melodia Wertyńskiego. „Srebrzyste białe chryzante-e-my” Mateusza Święcickiego. Przechylam się przez poręcz balkonu niebezpiecznie, i wtedy ktoś zatrzymuje mnie, łapie za ramię. Odwracam głowę. W oczach ojca nie ma nic karcącego. Spogląda na mnie spokojnie i tak, jakby chciał powiedzieć: „jeszcze zdążysz, chłopcze, jeszcze zdążysz na te pastwiska słoneczne.” Wybudzam się z tego transu. Z dala tramwaj podzwania wesoło.
Miałem nadzieję, że poza Miastem nabiorę grubej skóry. Wyjdę ku światu i postaram się odeprzeć całe jego zło. Ale nie. Walka trwa nadal. Jeśli wejdę kilka stopni ku górze, zaraz czuję się strącany w otchłań. Czy o tym mam opowiadać i tak wiersze tłumaczyć? Ale przecież nie z tego się one biorą, a w każdym razie nie wyłącznie z tego. Nie ze spadania, ale z walki; i ze Słowa, które usłyszeć to wielki dar. Wielkie błogosławieństwo i łaska, kiedy rodzi się rytm, brzmienie: to początek, bo zaraz potem twórcza akuszerka. Słowo. Słowo, które sięga głębiej niż zło. Zło jest na powierzchni.
Po wyjeździe z Miasta dochodziły do mnie wieści o jego zagładzie. Najpierw odeszła ciotka Natalia. Ojciec pisał: „Śmierć zawsze przychodzi nie w porę. (Kończę teraz  książkę.) Tak jest też ze śmiercią Natalii. Cierpiała. Ale sam dobrze wiesz, że w cierpieniu każdy i tak zostaje sam.” Potem była śmierć ojca. Też nie w porę i też został sam ze swoim cierpieniem. Potem zburzono lotnisko. To był dla mnie symbol. Wreszcie powoli wszyscy zaczęli wyjeżdżać z Miasta. Zostali tylko bierni, obojętni, zrezygnowani. Z tego, co mi donoszono, Miasto ginęło powoli, lecz nieuchronnie. Dzisiejsza wędrówka dawnymi trasami uprzytomniła mi, że tak było w istocie. Nie byłem świadkiem rozpadu, ale mogę go sobie wyobrazić. Nawet latem, gdy skwar wypełnia ulice, oślepiające światło poszerza przestrzeń przed nami, światło pachnące, chyba można tak powiedzieć. Niewielu przechodniów, chodniki wyludnione, trawniki wypłowiałe, czas upływa wolniej. Lecz gdzieś za tym wszystkim kryje się podstęp, ponieważ wszystko zostało przesądzone; nie ma ratunku.
Świat istnieje, ale już widać jego ruiny. Być może to fascynujące, obserwacja tego momentu, przynosi jednak ból i niepokój. Gdyby ktoś mi powiedział, że na tych ruinach powstanie coś nowego, może bym i zrozumiał. Tu nie było nadziei. Tylko zwierzęta przemykające niezauważalnie, których obecność czujemy. Przychodzą o zmroku, próbują nas przechytrzyć.
W notatkach ojca, które mi przesłano, widać świadectwa zagłady. Pisane drobnym druczkiem, równiutkim pismem, nienaganne stylistycznie, stały się jednym z kluczowych dowodów. Oczywiście, wiele tu westchnień nad sobą, obserwacji przyrody, krótkich charakterystyk znajomych, trochę głos o książkach i filmach (był namiętnym kinomanem). Ale trzeba być ślepcem, by nie zauważyć, że tak naprawdę to Miasto jest głównym bohaterem tych tekstów, jego ostatnie westchnienia, drgawki, próby tuszowania istniejącego stanu rzeczy. Ciekawy jest wątek złotych monet, trzymanych bądź to z kolekcjonerskiej pasji, bądź na wszelki wypadek. Na czarną godzinę. W pewnym miejscu zapisków monety tracą na wartości, stają się bezużyteczne, nie przekładają się na żadną wartość. To, co można by za nie kupić jest bez znaczenia. To, co warto by kupić, jest ponad ich wartość.
Wyobrażam sobie ojca stojącego przy oknie, z dłońmi splecionymi za plecami. Zapatrzony przed siebie, zatroskany. Spokojny, jakby to, co obserwuje było do przewidzenia już od lat, jeszcze przed moim narodzeniem, a więc i przed narodzeniem Miasta. Za ścianą Nela gra na skrzypcach, a ja patrzę nieprawdopodobnie przerażonymi oczyma. Dziecko, na którego oczach świat narodził się i zaraz potem gwałtownie zginął.
Teraz zdaję sobie sprawę, że to kwestia wrażliwości. Tomasz na przykład nic nie podejrzewa. Jak inni chłopcy gra w piłkę, biega do lasu „na bunkry”, popala papierosy, podkrada się na lotnisko, i na tym się koncentruje. Wciąga mnie w to, podkręca. Jest trochę zazdrosny o Anię. Podchodzi i mówi, z kim ją widział i że w związku z tym nie mam szans. Wiem, że łże i że musi kłamać, bo jeśli nie, to on pierwszy oberwie, a potem będę się z tamtym bił, i bił, aż mnie zatłucze na śmierć, przecież szans nie mam żadnych, toteż on właśnie musi mnie stłuc. Tak, bym mógł wrócić do siebie samego. Rzeczywiście, Ania jest promienna. I chyba trochę wyładniała w tym krótkim czasie. Dałbym wiele, by przypomnieć sobie jej twarz. Tymczasem zostaje zapach, jej zapach dziewczęctwa. Tomasza jednak w tym czasie zdążyłem stłuc. Widziałem, jak z „kuzynem” zadusił kota. Potem go krajali finką, bez serca, na zimno.
Przychodzi Nela. Nikogo nie ma w domu. Udajemy, że zgasło światło.
Wychodzę z tunelu.
Słyszę trzask zamykanych drzwi. Strażnik Labiryntu, podzwaniając kluczami, odchodzi. Nie wiem jak wygląda, jaki ma głos. Może podobny do głosu mojego sumienia.
Czy Miasto jest uosobieniem mojego sumienia? Może. Nie wiem. W sprawie sumienia mam swoja własną teorię, taką małą teorię, nie dla potomności. Ten głos zawodzi, gdy idzie o rozróżnienie uczynków. Kryterium zła. Interesuje mnie zło głębsze, leżące u podłoża wszystkiego. To nie istotne, że rodzi poczucie krzywdy, niesprawiedliwości; istotne, że jest i jest odpowiedzialne. Obwiniam tego, który je podtrzymuje. Mamy prawo, moc czynić zło powierzchowne, krzywdzić, a potem zastanawiać się, czy wyrzut ma sens, czy to zło jest w istocie złem także poza naszym punktem widzenia. Na zło głębsze nie mamy wpływu. Zło powierzchowne wyrządzają nam inni, boli, boli piekielnie, Tomaszu. Zło głębsze nie przynosi bólu tego rodzaju. To cierpienie myśli.
Wychodzę z tunelu.
Nikt nie zamyka za mną drzwi. I to jest najgorsze. Byle dojść do schodów. Wspinać się stopień po stopniu. Ja, Wiktor Przybysz. Wygnaniec. Syn Antoniego. Bratanek Natalii. Urodzony w Mieście. Zamieszkały nigdzie. Bez znaków szczególnych. Znajomy języków.
Ja, Wiktor Przybysz, świadom nieuchronności zagłady Miasta, rzeczy, świata…

***

Do spotkania godzina, może trochę więcej.
Już zdecydowałem. Siadam wygodnie w przedziale. Jest pusto. Przymykam powieki; śnię.

Parma, sierpień 2004