Rafał Wojasiński: Stara
I
Pracuję na drodze przez całe życie. Nie wiem ile tego życia mam. Nie policzę tego. Noszę narzędzia. Odwalam łopatą ziemię albo pilnuję barakowozu – zostaję wtedy na noc sam. I to kocham najbardziej, to jest najlepsze na świecie.
Czasami mi się śni śmierć, przychodzi do zimnego barakowozu i się śni.
Mam żonę i dwie córki, które mają mężów. Żona moja jest stara, ale chyba ciężko pracuje, jak ja jestem na drodze. Mówię na nią „Stara”.
Los jest dla mnie dobry. Nigdy nie musiałem uczyć się czytać i pisać, a żyję mam pracę i śni mi się wiele rzeczy, na przykład, że latam samolotem.
Nie znam nikogo, kto tak jak ja, nie umie czytać i pisać. Nie ma takich. Moim sąsiadem jest nauczyciel. Twardy człowiek, który po południu godzinami łazi po polach. Pieszo chodzi do swojego brata, który mieszka piętnaście kilometrów od niego. Zimą też do niego chodzi. Cieszy się ze śniegu, bo zimą chodzi częściej.
Przed snem zdejmuję ubranie. Śpię w barakowozie w kalesonach i koszuli. Trzy dni wolności. Nie będę pracował. Mogę znowu spać przez te dni. Mam być w środku i pilnować.
Pojechali wszyscy o czwartej. Robiliśmy na drodze do szóstej i nic mi się już nie chciało. Usiadłem na schodach barakowozu, żeby trochę odpocząć. Było mi coraz lepiej z każda godziną. Miałem w baraku światło, piecyk, stół, łóżko i trochę jedzenia. Kiedy nadchodził wieczór, przez chwilę pomyślałem, bez czułości, o mojej Starej. Musiałem chwilę o niej pomyśleć, żeby wszystko było we mnie w porządku. Robiła obiad, najadała się i szła spać na godzinę albo dwie. A ja wracałem pieszo przez kilka kilometrów z pracy i znajdowałem dwa kartofle w garnku. Wziąłem raz garnek i poszedłem te kartofle pokazać mojemu sąsiadowi, nauczycielowi. Potem je zjadłem i zrobiłem sobie herbaty.
Barakowóz ostatnio stoi ciągle w tym samym miejscu. Czasami wydaje mi się, że robota już dawno się skończyła, ludzie poszli, a ja zostałem sam. Barakowóz sąsiaduje z domem, w którym mieszka morderca. Wrócił do domu po wyroku, ale czasami, gdy wpada w jakiś strach, ucieka przez okno i kryje się w polu kukurydzy albo w dołach po stawach. Zabił piękną dziewczynę, która umiała cudownie tańczyć. Nie można było od niej oczu oderwać, od cycków, od dupy, od piękności, którą miała w sobie.
Wieczór się zaczął i mogę myśleć o wielu rzeczach, o jeszcze bardzo wielu sprawach. Morderca, Michał wyszedł poprzedniego dnia ze swojego domu i ciągle go nie było. Mógł przyjść do każdego i różne rzeczy zrobić. Mógł zrobić, co chce, bo tacy ludzie nie myślą, że można czego nie zrobić, bo nie wolno, bo kara będzie. To jest jakaś paskudna wolność. Mogę jeszcze przypominać sobie to, co lubię, jeść, pić albo myśleć. Stara i moje córki mnie wykańczają, nie potrafię się im postawić, wykończą mnie na dobre i będę musiał wcześniej umrzeć. Stara ma zwyczaj budzenia mnie o piątej i każe mi pracować w polu. Robię to, co normalnie robi koń, kopię kartofle, ciągnę wózek, bronuję. I nic na to nie mogę poradzić, bo Bóg kocha takich, więc muszę tak trwać. Barakowóz jest moim ulubionym miejscem na świecie, bo nie należy do mnie, a mnie chroni. Zacząłem być szczęśliwy. Nie żal mi psów, ludzi, telewizora, słońca, niczego mi nie żal, bo mam barakowóz. Był jeszcze wieczór. Wyszedłem znowu na schodki.
Następnego dnia musiałem już wrócić do Starej, do mojego domu i będę brał leki, na których napisów nie umiem odczytać. Tabletki, które biorę nic dla mnie nie znaczą, biorę leki na wiarę, mogę ich brać dużo. Czuję się zwykle tak samo.
Jestem tak drobny i mały, że mieszczę się w psiej budzie. Ale dzieje się ze mną coś niezwykłego, tak jak z drzewami, psem, świniami i Starą.
Już widzę moją Starą. Myślę o niej i boję się, że nie da mi jeść. Boję się, że umrę. Jestem robotnikiem na drodze i znaczy to dla mnie bardzo dużo, bo bez tego nie mógłbym być taki spokojny i z taką radością znajdować się w barakowozie. Robota to też mój bóg, który jest zawsze przy mnie, pilnuje mojej duszy.
Stara wstaje ze swojego łóżka – tak ją widzę. I szybko chodzi. Nosi grube okulary. Jest lekko zgarbiona. Ciągle mam ją przed oczami. Ona panuje nad wszystkim – krowa, koń, pies, ziemia i ja – wszystko jest jej. Klnie tak strasznie, że nie mogę tego wytrzymać. Nagle robi się cieplej, a Stara zmienia się w moich myślach, staje się inna i prowadzi mnie w inne miejsce, które jest za drzwiami od stodoły. Ale wiem dobrze, że Stara nie daje mi żyć i chce mnie zabić.
Obudziłem się około dziewiątej. Pospałem sobie. Zostawiłem barakowóz zmiennikowi i poszedłem do domu. Nikt nie wie, co to za cierpienie i radość – razem. Niecałe trzy kilometry. Niezwykle piękny dzień. Byłem zawsze przyzwyczajony do kija, nie wiem, skąd się to wzięło. Złapałem kij i poszedłem. Stukałem nim o szosę. Topole rosły wzdłuż drogi. Wydaje mi się, że wszystko jest na świecie zrobione, żebym był szczęśliwy, żeby było dobrze. Jeżeli Stara mnie zabija, to nie będę miał nic przeciwko temu.
Gdyby nie Stara, trudno byłoby mi żyć, lubię wolność, radość, ale może nie są mi potrzebne. Muszę żyć, a najlepiej to robić przy niej.
Stara nosi te same ubrania od lat. Jest silna, ale może się wydawać , że łatwo ją złamać. Dawno nie widziałem jej włosów, bo zawsze chodzi w chustce, a zasypiam przed nią i wstaję po niej. Zawsze panuje. Czasami się cieszę, gdy po tygodniach roboty ją zobaczę. To radość, która nie ma żadnego sensu.
Doszedłem do domu, a Stara dawała kurom jeść przy nowym kurniku.
Poszedłem do kuchni, ale w garnkach były resztki, które się nawet dla mnie nie nadawały. Wyjadłem to i chciałem pospać, ale Stara przyszła i mi nie pozwoliła. Kazała mi wynieść ze stodoły worki z pszenicą, żeby nie zatęchły, bo dach zaczynał przeciekać. Nie było deszczu, a ja nosiłem.
Próbowałem sobie przypomnieć, co dobrego było w moim życiu, kiedyś, gdy byłem dzieckiem. Niewiele pamiętam z tego czasu. Tęskniłem za barakowozem. Byłem stworzony do życia w samotności, w nicości, ale dostałem Starą, której się boję. Nie wiem, w takim razie, co oznacza miłość do świata, którą ma taki człowiek jak ja. I dlatego ta miłość tak niewiele może i różni się od miłości ludzi, którzy żyją w lepszych miejscach. Barakowóz to wspaniała rzecz, nie umiałbym powiedzieć o czymś innym, że jest najcudowniejsze, bo reszta jest równa, zupełnie równa.
II
Matka szła drogą, która była z żużlu. Światło, jak mówiła, padało z kiosku i dawało cień, drzewo, kamień i zboża. Widziała obok siebie kobietę, która w gumowcach szła po drugiej stronie drogi. Mówiła, że wtedy pomyślała – umiera się, umiera się.
Przypomniałem ją sobie, bo gdy siedzę w barakowozie, jestem innym człowiekiem. Chcę to dokończyć, chcę dalej o tym myśleć.
Nie rozumiałem matki, a ona nie rozumiała mnie. I tak żyliśmy, dzięki sobie przecież, nierozerwalni.
Z okienka barakowozu widać wspaniały obraz – niekończące się pole kukurydzy i niebo, wszystko rozmyte deszczem i wiatrem jesieni. To jest obraz mojego życia, moich rąk, mojej twarzy, ale i moich butów czy spodni. Nie mogę dojść do tego, na czym polega moja niezwykłość – bo jest na pewno – widać to wszędzie, gdzie patrzę.
Nie wiem, dlaczego ludzie przestali bać się Boga. To się może skończyć źle, ale nie musi. Nie mam z kim o tym pogadać. Ze Starą nie mogę, bo się jej boję. Ten strach dał mi ból głowy, który mam co kilka dni. Trwa kilka albo kilkanaście godzin. Wieczorem, kiedy jeszcze było widać niebo, ledwo, ledwo odznaczały się drzewa. Zapukał ktoś w drzwi barakowozu. Coś się skończyło. Dobrze wiedziałem, a było to jak sygnał od Boga, których wiele otrzymuję. Otworzyłem drzwi. Weszła Stara. Usiadła przy małym stoliku pod oknem, które tak bardzo lubię.
– Przyszłam ci powiedzieć, że skończyły się pieniądze – powiedziała.
– Nie mam żadnych – powiedziałem.
– Jak ci dadzą jutro pieniądze – mówi do mnie,- to zaraz przynieś.
– Przyniosę, jak tylko będę je miał – powiedziałem jej.
– Wydaje mi się, że niedługo zaczniesz umierać – powiedziała mi.
– Dobrze się czuję – ja do niej.
– Ale ja się modlę, żebyś umarł – ona na to. – Tak będzie dla nas lepiej.
Patrzyłem na nią i byłem szczęśliwy. Pokochałem ją jeszcze bardziej, za to, że mnie nie oszukała, byłem w stanie służyć tym babom swoim za łyk wody. Wstała i poszła. Tylko ją słyszałem, bo była już noc. Odchodziła, ale nie zostawałem, ciągle silnie czułem jej obecność.
Skończy się robota za trzy dni. Tyle mi tym razem zostało mieszkania w barakowozie. Poszedłem rano drogą, która idzie wzdłuż torów. Ludzie idą po chleb do kiosku. Wydaje mi się, że mam lepsze życie od nich, często myślę, że nikomu tak się nie wiedzie, jak mnie. Rozpiera mnie szczęście, że mam najwspanialej na świecie, że jestem najlepszy, że dostaję, czego zapragnę i o nic nie muszę się starać. Nie wiem, dlaczego tak czuję, bo przecież Stara panuje nade mną, nie daje mi odpocząć, głodzi mnie. Nie powinienem tak czuć, każdy to powie. Wydaje mi się, że nie ma już nigdzie takich wspaniałych ludzi na świecie, jak ja. Takie myśli mam od dzieciństwa.
Około południa zrobiło się bardzo ładnie. Poszedłem do barakowozu i położyłem się na łóżku. Kukurydza szeleściła, bo przechodzili ludzie. Nie muszę myśleć o sobie źle. Bóg stworzył mnie lepszego, innego i co do tego nie mam wątpliwości. Myślałem czasami, że jest inaczej, ale teraz nie mam powodu. To, że to wiem, sprawia mi radość. Nigdy bieda czy poniżenie nie były w stanie mi zaszkodzić w myśleniu, że jestem najlepszy, że Bóg mnie wyróżnił. Nikt nic na to nie poradzi. Ojciec w dzieciństwie moim przeczytał mi setki książek, które zapamiętałem. Ale sam nie musiałem uczyć się czytać, zawsze wiedziałem, że jestem na tyle wspaniały, że nie muszę poznawać liter, że nie muszę opanować tej wiedzy, danej dla słabych, przeciętnych i gorszych.
Moja śmierć mnie nie przeraża. Śmieszą mnie problemy ludzi, których krzywdzi los. Ohyda mnie śmieszy, bo to jest małe.
Skończyło się siedzenie w barakowozie. Skończyły się sezonowe roboty na drodze. Trzeba wracać do domu. Zabrałem resztę chleba, która mi została. W domu nie było Starej. Pojechały z córką na rynek. Usiadłem w kuchni przy stole i patrzyłem przez okno na podwórze. Musiałem poczekać, aż Stara przyjdzie i powie mi, co mam robić. Nie mogę robić tego, co chcę, bo potem będę miał kłopoty i wyrzuty sumienia. Ona mi coś wymyśli, zmusi mnie do harowania przez wiele godzin. Nie mam pojęcia, co to może być tego dnia, jaka robota. Może już coś wymyśliła i trzeba tylko spokojnie poczekać, żeby się dowiedzieć. Dzięki Starej żyję i dzięki niej umrę. Ktoś mógłby powiedzieć, że takiego życia jak moje nie ma. Łatwo to pomyśleć, bo każdy bardzo mało wie o życiu i dlatego nie wierzy w prawdę. Jestem taki drobny i mały, gdy siedzę na krześle skulony, to wyglądam jak duże dziecko, tylko, że od dawna mam starą twarz.
Światło odbija się jakoś na brudnej szybie, lubię takie widoki. Wszystko mnie przyciąga, każe mi patrzeć, trzyma mnie na ziemi tyle rzeczy, że myślenie o Bogu jako stwórcy wydaje się nudne i niepotrzebne. Bóg dał nam umysł do wielbienia Go, ale stworzył też tak człowieka, że czasami czujemy się lepiej, gdy nie chwalimy Boga.
Przewrócić się i umrzeć. To zawsze mówiło do mnie. Więcej w umieraniu nie trzeba.
Wczoraj doszła do mnie ta rzecz o Magdusi. Matka była w kuchni, a jej mąż za granicą w pracy. Matka siedziała z sąsiadem i wtedy Magdusia, która miała sześć miesięcy, spadła głową w dół, pomiędzy łóżko i ścianę. Wisiała tak długo i się udusiła. Chwalę siebie więc, a nie Boga. Prosta sprawa, bo nie ma sprawiedliwości. Sprawiedliwość jest niepotrzebna, póki świat istnieje.
Bóg może się cieszy, że jestem malutki. Kiedy kończyłem robotę i kończył się dzień, byłem pusty, tak pusty, jak pole po kartoflach. Czekałem na to co będzie i zawsze coś jest – to jest niezwykle ważne. W drodze z pustym wózkiem do domu może się ze mną wszystko stać. Nad drzwiami do domu paliło się światło, dawało kontury piwnicy, szopie i stodółce. Nie mieliśmy ogrodzenia, stały tylko resztki płotu z jednej strony podwórza. Zostawiłem wózek przy kamieniu i poszedłem do Topola i jego drugiej żony. Obiecałem mu, że do niego pójdę. Topol nigdy nie przejmował się tym, co martwi ludzi – przyszłością. Jego przyszłość nie dotyczyła. On jej nie miał i dlatego był tak dla mnie ważny. Nie męczyłem się przy nim, nie nudziłem i wszystko nie musiało mieć ludzkiego sensu – tak jakby naprawdę ludzkiego sensu nie było. Chciałem Topolowi powiedzieć, że będę umierał. Topol był duży, sporo ważył i miał pogodną minę. Kiedy do niego chodziłem, opowiadał mi czasami coś, co kiedyś słyszał albo o czymś, o czym dobrze wiedział. Opowieści i prawdy schodziły na niego, bo to był człowiek bez czasu, więc bez głupoty, z którą inni ludzie nie potrafią sobie dać rady. To, co słyszałem od Topola, często mnie przerażało. Kiedyś powiedział mi ,że Boga nie musi być, żeby Był. I nie rozumiem tego, przeraża mnie wtedy, że zgniję w ziemi bez śladu, chociaż na zdrowy rozum nie powinno mnie to obchodzić.
Tego dnia był uśmiechnięty. Siedział na wersalce i trzymał nogi na krześle. Jego żona, niska i tęgawa, oglądała telewizję i jadła, grzała plecy o piec. Opowiedział mi wtedy:
– Wiesz, powiem ci o Remku. Znalazłem go, rozumiesz w petach, leżał w łóżku, a w koło setki petów. Włosy mu urosły śmiesznie w koło głowy. Matka chciała go z siostrzeńcem utopić. Kilka dni wcześniej, ale umiał się uratować. Wygonił matkę do starej chałupy, a ona wylewała mu mleko od jego krowy w błoto na podwórze. Tłukła jajka, które znosiły jego kury, a potem pozabijała kury i wrzuciła je do bajora ze śmieciami. Remek lubił wino i papierosy. Zobaczyłem go przez okno, jakbym patrzył na obraz. Widziałem bracie wielki obraz, rozumiesz, to Bóg. Tacy ludzie, takie widoki są dane, żeby je oglądać na chwałę świata, żeby je zapamiętywać albo malować, rozumiesz ? Ludzie tacy jak ja, ale przede wszystkim tacy jak ty mogą takie rzeczy malować, chociaż to może wyglądać bez sensu. Bez tych obrazów nie ma świata, kiedyś to zrozumiesz. Nie ma bez nich naszych myśli i jedzenia na śniadanie.
Topol był też człowiekiem, który nie miał dzieciństwa. Mówił, że nic z tego okresu nie pamięta, więc go nie było wtedy na świecie. Zaczął zasypiać. Zasypiał ze starości, która jeszcze nie mogła być śmiercią. Miał za to na razie sen. Mogłem patrzeć jak śpi, był wtedy jednym z tych widoków, bez których nic nie ma. Siedziałem przy nim jeszcze przez jakiś czas, może przez piętnaście minut i mi to zupełnie wystarczało. Byłem napełniony dobrem, wszystkim, czego normalnie w sobie nie mam.
Do domu miałem kilkaset metrów. Po obu stronach drogi puste pole, na których gdzieniegdzie rosły drzewa. Nie widziałem już nieba ani gwiazd. Przyjemnie patrzyło mi się na resztki ziemi, które mogłem jeszcze zobaczyć. Widoki, bez których świat nie ma znaczenia, obrazy gotowe dla malarzy i dla tych, którzy widzą Boga jak Topol.
Nauczyłem się nie być głodny wieczorem. To dzięki Starej, zamiast jedzenia, myślę. Świat, który mnie otacza, to są jednocześnie moje marzenia, te najgłębsze, które dają radość. Wszystko, co się wokół mnie pojawia, jest spełnieniem moich zachcianek. Nigdy nie musiałem żyć w złudzeniach innego życia, prawdziwość dostałem jak na dłoni, dlatego sprawiedliwi i lepsi, czy też gorsi, niewiele znaczą według mnie. Jestem jak świnia, która nie umie patrzeć, a wszystko widzi, ma dane. Wszystko tak naprawdę wie, wszystko, co trzeba. Dlatego lubię siedzieć między nimi, dawać im jeść i patrzeć jak się ruszają. Nie ma we mnie lepszości, mimo, że jestem wspaniały.
Światło ze szczytu domu świeciło na kawałek pola. Pod ścianą, poza tym światłem, stała ławka, którą zrobiłem siedem lat wcześniej. Usiadłem na niej i cieszyłem się, że jestem w mroku i że Stara siedzi z naszą córką w kuchni i jedzą kolację. Światło na ziemi było inne i nie wchodziło w nią. Krzaki były ciemne i przechodził mnie dreszcz. Mrok oznaczał dla mnie miejsce, którego nie można pominąć. Trzeba wejść w mrok, bo inaczej nie będzie się zbawionym.
Jeśli mam coś, to mówię zaraz Bogu, żeby to sobie wziął. Dziecko się urodzi, a ja mówię do Boga, że jest jego i żeby robił z nim, co chce.
Ludzie bawią się, robią coś, a to nie zabawa. Kombinują, żeby przechytrzyć świat. A trzeba siedzieć pod domem, mieć mrok, który kryje wszystko, co widać w dzień i robi w ten sposób tajemnicę. Kto nie rozumie, ten nic nie wie i musi być jak pies.
Wydaje mi się, że jeszcze bardziej maleję, robię się mniejszy i mniejszy.
Stara nie lubi, jak mówię do Boga. Złapała mnie kiedyś na tym. Myślała na początku, że gadam ze sobą, ale potem się domyśliła.
Na ławce zrobiło mi się zimno. Nie zauważyłem, że zgasła żarówka. Wróciłem do domu. Stara leżała pod kołdrą w swoich grubych okularach i patrzyła w telewizor. Wyglądała dla mnie jak święta, taka prawdziwa święta. Gdyby szła drogą w dzień, powoli, a wkoło byłyby puste pola, a daleko domy, też pomyślałbym, że jest święta. Takie baby, jak Stara ciągną świat, rządzą nim i są wysłannikami Boga mocy. Nauczyłem się być jej parobkiem. Wiem, że jestem wspaniały, ale rozumiem, że dla niej nie ma to znaczenia, bo ja nie mam tej mocy. Moja wspaniałość nie ma znaczenia na świcie, bo jest Stara. Gdy patrzę na pola, łąki, ogród i hektary rosnącej kukurydzy wiem, że przegrałem, bo moja wspaniałość jest jak piękno, które widzę.
Stara ma swój rozum. Ona widzi, że ja się czuję nienormalnie na świcie. Każdy człowiek ma prawo tak się czuć. Wtedy przychodzi wstyd.
Wiele razy czułem, że ludzie to trucizna, ci co dali życie, ci co są blisko. Niektórzy ludzie mają talent i to im daje inne patrzenie na świat, mogą rysować, co widzą, robić świat od nowa, wspanialszy, choć bezużyteczny. Ja jestem bez talentu, dlatego mogę żyć tak sobie, gdzieś pod domem na ławce, w polu pod drzewem, za stodołą na desce, aż zawoła mnie Stara. I wtedy muszę iść. Czasami woła mnie w myślach, dobrze to czuję. Nie mogę już wtedy usiedzieć ani ustać, muszę iść, bo lęk mnie strasznie dręczy, muszę iść. Przychodzę do niej i wtedy jest sens. Przywołuje mnie tym, że jest, że ją pamiętam i wiem o jej istnieniu. Czasami sobie o niej nagle przypomnę, gdy siedzę pod stogiem i mówię do Boga. Wtedy muszę iść, bo inaczej rozchorowałbym się.
Wieczór był ciemny. Poszedłem do kuchni i zostawiłem starą leżącą przed telewizorem. Wszystko wydawało mi się takie pełne ładu, gdy usiadłem przy stole, żeby zacząć jeść. W głowie układał mi się świat, zło i dobro, głupota i mądrość. Nie ma wielu zagadek na świecie, kto się nie boi umrzeć, wie o tym dobrze. Na rzeczy czasami trzeba patrzeć i je rysować i wtedy staje się wszystko jasne, tak samo jak mówienie o tym, czego nie ma.
Na polu jest cmentarz po Niemcach, którzy mieszkali tu przez dwieście lat. Myślałem o tym i jadłem kolację. Groby są w małym lesie. Chodzę tam, gdy nie mam, gdzie iść. Myślę wtedy, że rzeczywistość mi jest niepotrzebna.
Stara zasnęła. Usłyszałem jej chrapanie. Poszedłem po kolacji do swojego pokoju i położyłem się w kalesonach i koszuli do łóżka. Zasnąłem szybko i rano usłyszałem, jak Stara brzęka garami w kuchni. Wstałem i poszedłem. Stara stała nad miską i myła gary. Ruszała rękami i widziałem jej ręce i plecy. Wziąłem kawałek chleba i poszedłem na podwórze. Usiadłem na ławce przed domem. Stara myślała albo wiedziała, że już umieram, że zaczęło się wszystko i żyła tak, jakby mnie nie było. Pewnie chciała, żebym umarł gdzieś, gdzie nie będzie mnie widać. Doszło do mnie, że muszę gdzieś iść, żeby życie mi się skończyło. Nie czułem już wołania mnie przez Starą. Stałem się bezpański i to było podobne do przerażenia.
Najpierw poszedłem do stodoły koło budy psa. Poczułem się przez chwilę cudownie. Nie miałem żadnych planów, wiedziałem tylko, że pójdę gdzieś. Zawsze pewnie żyłem w innym życiu, nie było mnie z tymi ludźmi, dlatego nie umiem powiedzieć nawet, co robili i jak żyli, biednie, czy bogato, dobrze, czy źle. Cały czas jednak jestem przekonany, że jestem najlepszy, najwspanialszy, wierzę w to szczerze całym sercem. To pewnie dlatego tak mi się chciało zawsze żyć.
W normalnym życiu innych ludzi jestem niepotrzebny, mają mi tylko dać jeść i pić, a ja mogę coś dla nich za to zrobić. Mogę przecież robić na świcie wszystko, niczego się nie brzydzę.
III
Rzeźbię. Mieszkam w pomieszczeniu, które jest w starej kamienicy. Mam robić różne rzeczy, to co widzę, czyli coś zupełnie innego niż wszyscy. Widzę inne kolory, inne kształty, dlatego muszę rzeźbić i rysować. Kiedy rysuję, wiem co na świecie jest lepsze, a co gorsze. Ci sami ludzie raz mnie lubią, a raz nie. Stara pewnie myśli, że już umarłem i ma rację, że tak robi, bo powinienem być już martwy.
Znoszę wszystko do swojego pomieszczenia, czego mi było żal i to był żal od Boga. Zbieram stare koła, wózki, druty, miski metalowe i kubki. Widziałem w tych rzeczach porzuconych ludzi, porzuconych przez Boga, zostawionych, żeby nic już z nimi nie robić.
Potem zauważyłem, że nie muszę już patrzeć na coś, żeby rysować. Wszystko było gdzie indziej. Wystarczyła mi kupa gliny albo kawałek tekturki. Czasami siedzę przez kilka godzin przy kościele nad Wisłą i rysuję domy i kamienice. Nie mogę się na nie napatrzeć i dlatego muszę je rysować. Nie mogę się napatrzeć na buty ludzi, przewrócone kosze, dziury w tynkach, pęknięcia w płytach chodnikowych. Lubię patrzeć też na torby, które ludzie noszą. To, że patrzę na wszystko, bardzo wiele znaczy, tak jak to, co rysuję, a czego nie widzę.
Już od kilku lat nie pracuję na drodze. Gdyby mnie Stara nie opuściła, gdyby nie chciała mojej śmierci, nie rysowałbym, żyłbym przy niej. Teraz mniej kocham moje ubranie, mój chód po ziemi.
Czasami przez cały dzień łażę. Oznacza to, że nie mogę rysować, bo Bóg mi nie pozwala, cokolwiek wtedy zrobię jest do niczego. Bóg każe mi łazić. I wydaje mi się, podczas patrzenia i chodzenia, że kocham inne rzeczy niż dawniej.
Musiałem wrócić do swojego miejsca w kamienicy i położyłem się na starych ubraniach. Dobrze, że nie muszę się w życiu dowiadywać o różnych rzeczach, bo wiem już to, co mam wiedzieć. Właściwie wszystko wiem, bez najmniejszej trudności. Nie warto nic robić innego w życiu, tylko leżeć w pierzynach , tak samo było jeszcze u Starej, nic nie warto było robić, bo było tak pięknie i wspaniale.
Leżałem w tym zimnym pomieszczeniu i patrzyłem przez okno na drzewa przy ulicy. Nie było na nich liści. Zaraz za nimi było niebo. Doczepił się do mnie jakiś człowiek, który przychodzi z kolegami, walą w moje drzwi. Widzę po jego oczach, że chce mi obić mordę. Znowu wtedy przyszedł. Kopał w drzwi, potem walił jakąś deską, na koniec wybił szybę i wsadził łeb. Pluł we mnie z daleka, ale nie chciało mi się wstać. Takie rzeczy mnie nie obchodzą.
Wstałem wcześnie i poszedłem nad Wisłę. Rysuję i przepisuję pod spodem to, co widzę na tablicy przy kościele. Nie rozumiem tych znaków. Nie może chodzić o coś innego, pasuje to do siebie, wszystko pasuje. Jeśli ten dureń zabije mnie którejś nocy, to tak jakby nic się nie stało, bo to tylko momenty. Tak jak się chodzi i patrzy, tak się nie żyje.
Jedne rzeczy są wyraźne, inne nie. Czasami patrzę na coś i widzę, że niej nic warte, a na drugi dzień to coś staje się bezcenne i dziękuję za to Bogu.
Nigdy nie myślałem, że moje życie może tak się potoczyć. Liczyłem na to, że wszystko będzie się ciągnęło dość dobrze, aż umrę. A tu znalazłem się w sytuacji, gdy tylko rysowanie coś znaczy. Kreski, okna, dachy, wszystko razem daje mi siłę do życia. Nie wiem co myśli teraz Stara.
Siedziałem nad rzeką do południa, potem poszedłem ulicą wzdłuż domów i sklepów. Chodziłem w jedno miejsce gdzie dostawałem jedzenie, resztki z restauracji, które normalnie ktoś brał dla psów. Nie interesowało mnie kto mi pomaga. Takie sprawy mnie nie obchodzą. To są rzeczy Boga.
Ostatnio nie mówię do Boga i go nie słyszę. Nie czuję też zmarłych od jakiegoś czasu, bo nie chcę. A lubiłem to, uwielbiam ich zapach i to, że są obok, że mnie słuchają i kiedy chcę, wchodzą we mnie i patrzą moimi oczami. Wtedy bez trudu i wyrzutów sumienia mógłbym zabić, wszystko mógłbym zrobić.
Jest w mieście kościół, w którym są zacieki przy ołtarzu. Rysuję świętego i zacieki wokół niego. Miejsce z tymi zaciekami to ostatnio moje ulubione miejsce na świecie. Bóg mi karze tam chodzić, woła mnie i chce, żebym już umarł, ale ja nie wiem jeszcze, czy chcę.
Kiedy miałem dziesięć lat, Bóg zaczął do mnie mówić. Nigdy już nic tak mnie nie obchodziło, jak mówienie Boga. Nic mi To nie tłumaczyło, niczego nie zrozumiałem dzięki temu, ale mogłem czuć się wspaniale.
Dlaczego zawsze byłem przekonany, że wszystko mi się należy, że muszę dostać to, czego chcę ? I nie ma w tym pychy, bo pycha to zagrywka, a nie prawda.
Niosłem siatkę z zakupami do miejsca, gdzie mieszkałem. Wtedy zaczęło coś mnie boleć. Ból chodził po całym ciele i został w nodze. Musiałem iść wolniej, żeby dojść. Poszedłem do pomieszczenia, w którym żyłem. Zjadłem, co miałem i usiadłem na krześle. Moje obrazy kupują ludzie, piszą o nich w gazetach. Stara dowiedziała się o wszystkim i zaczęła mnie szukać. Czekam na nią, jak na śmierć. Wyczuła pieniądze, więc węszy, żeby ściągnąć je ze mnie. Dobrze wie, że mi są niepotrzebne. I ma rację, ma świętą rację.
Zbiorę wszystkie pieniądze i zaniosę jej. Dam jej wszystko, co zarobiłem. Pójdę do niej z tymi pieniędzmi. Lubię drogę z tego miejsca do domu Starej.
Teraz wiem, dlaczego człowiek musi umrzeć, dlaczego jest nikim i jedyne, co warto, to okraść go albo, żeby wszystko dał.
Dobrze, że w końcu doszedłem do rozumu. Dzięki temu wiem, że nie chodzi o cokolwiek, że nie chodzi o coś.
Wiem, że świat istnieje naprawdę dzięki Starej.
“Stara” w formie monodramu będzie wystawiona w październiku 2008 na deskach “Teatru druga strefa”. Ukaże się w wydawnictwie “Nowy Świat” w zbiorze utworów scenicznych.