Radovan Brenkus: Usiądźcie sobie, przedstawienie się kończy
Zgasły światła, ustał gwar. Rampa rzucała szarość na scenę, na której rozpościerała się ledwie dostrzegalna kurtyna. Mgliste przyciemnienie ukrywało sylwetki dwóch postaci, nie wskazywało, czy w ogóle ktoś tam jest. Ich statyczna, nieokreślona poza wprost wymuszała jakąś niepewność, tak samo dziwną, jak wrażenie, które wywołały pochodnie, gdy się same zapaliły bez udziału postaci, lub przybycia tam jeszcze kogoś innego. Dopiero płomienie pochodni ukazały naturalny ruch kobiety rozmawiającej z mężczyzną, a w tym ruchu rozpłynęło się specyficzne poczucie zaniepokojenia wypływające od niepamiętnych czasów, z czegoś nieznanego.
— Zabijesz królową Natrycję. Załatw to jak wypadek, aby nie padło żadne podejrzenie — nakazuje baronowa Kalmen słudze Tumarowi.
W podziemnym korytarzu zamku Molner, który improwizują dekoracje na scenie, pochodnie ze ścian oświetlają ich twarze.
— Przecież to wasza siostra — rozpaczliwie drgnął mu mięsień policzka.
— Bądź cicho. Zrobisz, co mówię i będziesz milczał. Inaczej przyjdziesz o głowę. Rozumiesz? Tu masz pierścień. Jest w nim jad. Użyj go, kiedy podczas kolacji będą podawać rybę — ściąga symbol śmierci z palca. Tumar uklęknie, całuje jej ręce i zabiera pierścień. — Zwrócisz mi go w tym samym miejscu za miesiąc.
— Rozumiem, rozumiem, moja pani. — Prawie oblizuje zdobione pantofle, kręci się wokół jej nóg, niczym śliski wąż. — Uniżenie proszę, wybaczcie. Wszystko zrobię. Wszystko. Służę jedynie wam.
Kalmen wciśnie mu do rąk mieszek, Tumar wkłada go do sakwy.
Królewska gościna. Arcywojewodowie bawią się z hrabiankami, pobrzękują talerze i sztućce, klawesyn prowadzi flety, a pary oddają się barokowemu tańcowi. Tumar stojący pomiędzy służbą, z przerażeniem przygląda się kokietującej hrabiego Hebresiego baronowej Kalmen. Królowa Natrycja zaczyna się miotać, charczeć, trzyma się za gardło, ściąga obrus, zrzuca ze stołu puchary i spada z krzesła. — Szybko, przenieście ją do różowej komnaty! — krzyczy król Talman. — Gdzie jest lekarz?! Gdzie się podział?!
— Egzotyczne ptaki milkną w klatkach, aby było słychać spadające pióra. Wybucha chaos i rozgoryczenie. Hrabia Hebresi zabiera widelec, aby otworzyć gardło królowej, lecz baronowa Kalmen głaszcze mu rękę i mrugnięciem go uziemia. Tumar doskakuje do królowej, bierze ją na ręce i ucieka szybko, że nawet król za nim nie nadąża. Kładzie ją na łóżko w różowej komnacie. Otwiera jej usta i do gardła wpycha rybią ość. Nikt sobie tego nie uświadamia. Przy drzwiach gromadzi się tłum. Tumar odstępuje, przybywa lekarz, arystokracja za jego plecami cierpnie. Bada królową i z niepokojem rzecze:
— Nie żyje. Udusiła się rybią ością. — Król Talman opiera głowę o ścianę, wali w nią pięścią i ryknie: — Ach, Natrycja! Przeklęte życie! Przeklęte ryby!
Baronowa Kalmen pozyska sobie króla. Tak go opęta, że ten zdecyduje się ożenić. W czasie doniosłych weselnych przygotowań wchodzi sługa Tumar do pokoju księcia Lopreza, który siedzi i podpiera sobie czoło.
— Matka jeszcze nie ostygła, a ojciec już bierze sobie tę bestię. Nie wiem, czym go oczarowała — z przygnębieniem przygląda się Tumarowi.
— Panie — wzdryga się — przyszedłem za wami, abyście się dowiedzieli prawdy o swojej matce. Nie sprowadziło mnie sumienie, już go nie mam. Boję się wszak o życie i strach zmusił mnie zdradzić wam jedną tajemnicę.
— Co cię trapi?
— Waszą matkę otruł jad od baronowej Kalmen. Sam go jej wpuściłem do jedzenia. Zmusiła mnie, abym zbrodnię wykonał tak, by wyglądała na wypadek.
— Kłamiesz podły!
— Tu jest pierścień baronowej, a w nim jeszcze szczypta jadu — ukazuje niepozorny, wrogi przedmiot.
Znieruchomiały książę Loprez rozpoznaje pierścień. Cały królewski dwór go zna. Schwyci pierścień i rozzłoszczony wpadnie do zamkowej komnaty, gdzie Kalmen w ślubne szaty ubierają służące. Kiedy drzwi szybko się otworzą, te z krzykiem się rozbiegną. Wyciąga sztylet zza pasa, zrzuci z krzesła żeńskiego potwora, przyciśnie go ciałem i przyłoży ostrze do gładkiej szyi.
— Wy niedonoszona suko! Teraz skapiecie i nawet pies za wami nie zaskomli!
— Królewiczu Loprez, puść ją! — na odgłosy wtargnie król Talman ze strażą. Ta ich rozdzieli, zanim zdąży ją ugodzić. Kalmen z wąziutką strużką krwi na szyi rzuci się królowi do nóg, ogłuszająco biadoli, a leżącemu z wybałuszonymi oczami Loprezowi uwięźnie głos.
— Ach, mój ukochany — udaje płacz Kalmen. — Tylko wy wiecie, jak was kocham. Wasz syn zazdrości, a z nienawiści do was chciał mnie zabić. W imieniu siostry proszę was, nie wydajcie na niego najcięższej kary. Z czystej miłości was błagam, wygłupił się. Odpuście pomylonemu. Na Boga, proszę was, nie krzywdźcie go.
— Skoro cię spłodziłem, mogę cię i zabić! Zejdź mi z oczu, zanim się rozmyślę! Niech cię już nigdy tutaj nie widzę! Już nie jesteś moim synem!
Książę Loprez nawet nie pomyśli o obronie. Odczołga się i opuści zamkową posiadłość Molner.
Tumar czeka na miejscu, gdzie umówił się z panią. Wydaje mu się to zbyt długo i ma zamiar odejść. Z ciemności wynurza się dwóch giermków.
— Gdzie jest królowa Kalmen?
— Nie mogła przyjść. Pierścień masz oddać nam — przemówi pierwszy.
— Ale ja chcę rozmawiać z nią. Tylko do jej rąk go oddam.
— Królowa Kalmen nie interesuje się tobą — oponuje drugi.
— Jak to? Ale ja ten pierścień… — Wsuną mu nóż do brzucha, opada przy ścianie na ziemię i na siedząco kona. Uderzają go jeszcze w pierś, słychać trzaskanie żeber. Przeszukują go i zostawiają leżącego w kałuży krwi.
Między siedzącymi na widowni zaszumiało. I ja jako widz byłem poruszony. Siedziałem w trzecim rzędzie. Zauważyłem, że ktoś po wygaszeniu świateł sprzątał ciało Tumara. Nie wstał i nie odszedł na własnych nogach. Chyba nie byłem jedyny, kto jak przez mgłę zobaczył to w ciemności. Ktoś zagwizdał. Za zaciągniętą kurtyną wymienili dekoracje i po jej podniesieniu szum ustał. Wymianę robili dość często ze względu na rozwój dziejów i nieustannie zmieniające się środowisko. Aż było podejrzane, jak zdołali nadążyć.
Hrabia Hebresi puka w drzwi.
— Wejść — zawoła Kalmen.
— Królowo, wybaczcie mi moją odwagę, ale musiałem was odwiedzić. Już nie zdołam tłumić czułości do was. Jak was zdobędę? Czym? Na pewno bylibyśmy szczęśliwi.
— Nie zagrażajcie mojemu majestatowi. Gdy splamicie jego reputację, zniszczycie mnie i siebie. Wzajemną miłością nie osiągnęlibyśmy nic. To wiodłoby donikąd.
— Ucieknijmy z kraju, moja droga. Chodźcie ze mną a nie pożałujecie. — Głowę skłoni do jej łona, podniesie się z kolan i przyciśnie do ciała powabnej bestii na łóżku.
— Nie, teraz nie. Zbyt dużo ryzykujemy — odsunie się z rozłożonymi nogami.
— Wy mną gardzicie! Dlaczego?!
— To nieprawda! Jesteście wszak przyjacielem mojego męża! Nie róbcie mu tego!
— Mam gdzieś króla, nic nie widzi oprócz swojego nosa! Mam gdzieś i was! Gdybyście mnie kochała, uciekłabyście ze mną! — Zerwie się, myśli opuścić komnatę.
— Nie, nie odchodźcie — przyciągnie go Kalmen. — Kocham jedynie was. Uciekniemy, na pewno uciekniemy — wzdycha. Zdziera z niej szaty. — Dajcie mi troszkę czasu. — W namiętnym zwijaniu ciał, zerwą jedwabny baldachim. Zamotają się i z trudem się z niego wyplątają. — Idźcie już, bo oszaleję przez was — zajęczy. — Przyłapią nas i zapaskudzą nam przyszłość. Tego przecież nie chcemy. Przyrzekam, że jutro będę się wami zajmować. Dopilnuję, aby nas nikt nie niepokoił. Dzisiaj to niemożliwe.
— Już idę, idę. — Półnagi wygładzi sobie włosy, doprowadzi się do porządku i zamknie za sobą drzwi.
Zapuka w nie książę Lomingo, brat księcia Lopreza.
— Wolno — odezwie się bojaźliwie Kalmen.
— Wy flądro! — fuknął. — Widziałem wychodzącego stąd hrabiego Hebresiego! Nienawidzę was! Co was z nim łączy?! Ja wam nie wystarczę?! Pogrywacie sobie ze mną jak z kukłą! Wszystko wykrzyczę królowi! Zdradzacie nie tylko mnie, ale i jego! Jak myślicie, komu król uwierzy?! Mnie czy wam?! Zabiję was, przeklęta hieno!
— Pssst — obejmuje go i zagryza małżowinę uszną. — Chyba nie jesteście zazdrośni o takiego łamagę?
— Nie dotykajcie mnie! Już nie chcę mieć z wami nic wspólnego!
— Kocham jedynie was — szepce skruszenie. — Tak. Dobrze słyszycie, jedynie was. Uspokójcie się więc. Pssst. — Przytuli głowę Lominga do kuszących piersi, pogłaszcze czuprynę, a Lomingowi wypłyną łzy słabeusza. — Hrabia Hebresi był tu w sprawach służbowych. Potrzebował umowy na odkupienie gruntów w parafii Orenberg. — Ciągnie go tyłem do łóżka.
— Szalenie was kocham — skamle Lomingo. — Przy was zapominam, czego chcę. — Pchnie ją do brokatowych powłoczek, boleśnie się z nią wala, plączą się, wściekle ocierają niczym ryby w rajskiej wodzie. Obydwoje przy tym skowyczą. Baldachim przy łóżku zostaje suchy, ale zmięty. — Ręczę wam głową, że na wieki będziecie ze mnie zadowolona.
Królowa Kalmen unika hrabiego Hebresiego i trawi namiętne noce z księciem Lomingiem. Tym razem wymówi się przed królem, że zamiast wczesnego pójścia spać doczyta książkę. Kalmen i Lomingo niedaleko królewskiego apartamentu dogadzają sobie w pościeli w bławatnej komnacie.
— Muszę wam coś zdradzić, drogi.
— A co takiego, moja ukochana?
— Oczekuję dziecka — zblednie.
— Ale przecież… — usiądzie, patrzy ze zdziwieniem i po krótkim milczeniu mówi.
— Przecież to dobrze. Powiecie mężowi, że nic do niego nie czujecie. Kiedy nas wyrzuci,zadomowimy się gdzie indziej i zaopiekujemy dzieckiem.
— Zgłupieliście?! — wyskoczy z łóżka. — To mnie będzie kosztowało majestat! Wasz ojciec w żadnym przypadku nie może się o tym dowiedzieć!
— Co wam po majestacie! Do kiedy chcecie przed nim ukrywać naszą miłość?! W końcu musicie mu powiedzieć! Wcześniej czy później o tym się dowie! Nie może tak być w nieskończoność! Jak inaczej chcecie to rozwiązać?!
— Powiem mu, że dziecko jest jego!
— To jest podstęp! — dopada w amoku do drzwi. — Tym kłamstwem wyprzecie się mnie! Jeśli nie wy, ja sam mu to powiem! I to natychmiast, teraz!
— Absolutnie nie!
Książę Lomingo dotknie klamki, królowa Kalmen schwyci go i pchnie na łóżko. — Ratuuunku, ratujcie mnie — jęczy Kalmen. Miota się, targa swoje i jego ubranie, drapie swoją i jego skórę, pięściami nabija mu siniaki a za każdym razem, kiedy próbuje się spod niej uwolnić, przyciąga go i zaciska niczym w kleszcze. — Ratujcie mnie! — Od szalonego ryczenia spadają obrazy, pękają lustra, podłamują się nóżki mebli, trzaska porcelana i rozbijają się wazony. — Pomooocy! — Larum obudzi samotnego króla, drzwi się rozlecą pod uzbrojonymi strażami. Wtargną do bławatnej komnaty, Kalmen odepchnie Lominga.
— Na Jezusa, wasz syn mnie zgwałcił! — krzyczy nieprzeciętnie.
— Zamknijcie tego bękarta do lochów! — ryknie król Talman.
Kurtyna się zaciąga, reflektory gasną. Światło, po ponownym podniesieniu kurtyny w niespodziewanie krótkim czasie, odsłania nowe kulisy.
Król i królowa jedzą kolację w saloniku myśliwskim.
— Miły mój, mogę was o coś poprosić?
— O cokolwiek. Wiecie, że spełnię wam wszystko.
— Naprawdę wszystko?
— Wątpicie w moją moc? Daję wam królewskie słowo.
— Żądam głowy księcia Lominga.
Talman przestanie jeść, łyknie wina i milczy.
— Wiecie, czego żądacie? Prawo wszak przewiduje karę śmierci za gwałt, ale to jest mój syn!
— Wy sam jesteście prawo, któremu muszą podporządkować się wszyscy. Uczucia muszą iść na bok, chociaż to dotyczy was osobiście. Czy tutaj istnieje jakiś wyjątek?
— Nie, zupełnie nie. Jeśli mam być sprawiedliwy, muszę go dać stracić.
— Wasza wielmożność nie może sobie pozwolić na niesprawiedliwość. Jest wam całkowicie obojętne, że zostałam zhańbiona, a wy poniżony?
— Nie, oczywiście, że nie. Na Boga, nie chcę nawet o tym myśleć.
— Więc widzicie. Tylko jego głowa mi zaręczy, że na wieki będę oczyszczona. A na dodatek, daliście mi królewskie słowo.
Talman posępnie popija.
— Co was trapi? — w przygnębienie wślizgnie mu się Kalmen.
— Kiedy umrze książę Loprez, kto zasiądzie na tronie?
— Nie musicie mieć obaw — przedrzeźnia się Kalmen. — Już dawno chciałam wam powiedzieć, że pod sercem noszę waszego potomka.
W oczach Talmana zapalają się ogniki i z apetytem zajmuje się jedzeniem.
Miejsce skazania. Królewski dwór oczekuje na wzniesieniu, zgorszony tłum pokrzykuje, grzmią bębny, przy pniu stoi kat, a ksiądz doprowadza Lominga. Sędzia nakazuje ciszę, po czym pyta go o ostatnie życzenie. Arystokracja pozornie słucha Lominga, który z podrapaną twarzą zwraca się do króla.
— Wygnaliście mojego brata! Jesteście ślepi! Przeklinam was! I przeklinam cały wasz ród! Kiedy stracicie mnie, stracicie i siebie jako ojca przyszłego syna! Dlatego nie będziecie mieć żadnego potomka! I tak zdechnie wasze imię!
Kat ugnie Lominga z rękami związanymi do tyłu, zamachnie się toporem i na pniu zetnie mu głowę.
— Ooo — zahuczała publiczność. Pewna dama uległa niedyspozycji i kawalerowie wynieśli ją na świeże powietrze. Wielu nie wytrzymało sytuacji, opuścili widownię. Egzekucja rzeczywiście odbyła się, jakby naprawdę. Była bardziej, niż wiarygodnie odegrana. Czyżby aktorzy użyli dokładnych trików? Nie, tę możliwość wykluczyłem na podstawie reakcji publiczności. Pojawiło się wzburzenie, a widzowie tupaniem opanowywali złość. Uciszyli się dopiero po chwili, chociaż przedstawienie trwało.
Kalmen rodzi syna Lominga, którym Talman cieszy się jak własnym potomkiem. Następca tronu jednak umrze w kołysce. Po nocnych cierpieniach udusi go szkarlatyna, przywołana jakby klątwą Lominga.
Na zamku Rosten, gdzie Lopreza przygarnęli krewni, rozpaczający i niczego nie podejrzewający królewski syn pisze list do ojca: Wasza Wielmożność, król Talman VII. Królową Natrycję otruł sługa Tumar na rozkaz Waszej obecnej żony, królowej Kalmen. Darmo go będziecie szukać, na pewno pochłonęła go ziemia. Ciężko jest uwierzyć, że królowa Kalmen była wrogiem mojej matki, ale jako dowód posyłam Wam pierścień, który poufnie znacie. Jest w nim jeszcze trochę jadu. Książę Loprez.
Zapieczętuje pergamin, zadzwoni i poda go posłańcowi: — Idź na zamek Molner i oddaj tę to wiadomość jego wielmożności.
— Tak panie — ukłoni się.
Królową Kalmen po kąpieli ubierają służące, poprawiają jej szaty i czeszą włosy. Siedzi przed lustrem między dwoma świecznikami.
— Myślicie królowo, że kobieta nie może stracić czystości z obojętnie kim?
— Naturalnie, miałaby się zastanawiać komu ją daruje.
— Skąd ma wiedzieć, który jest właściwy? — pyta dalsza.
— Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, wyczuje to.
— Ale jak? — nie da się przekonać inna.
— Zakocha się. A to jej podszepnie, czy ten mężczyzna jest odpowiedni, czy z nim spędzi resztę życia. Kobieta musi oddać się mężczyźnie, z którym wytrzyma, aż do śmierci. Tylko to jest słuszne, do przyjęcia przez Boga.
Klaskaniem ich odprawi, a sama rozmawia z lustrzanym obrazem: — Ach, znowu oczekujesz dziecka. Oczekujesz go z hrabią Hebresim. Nie ma prawa się dowiedzieć, że jest ojcem. Nie popełnij tego samego błędu, jaki zrobiłaś przy księciu Lomingo. Dziecko wszak nie ma nic wspólnego z królem, ale musisz powiedzieć, że jest jego… Boże, co ja robię? W co się wplątałam? Oczywiście, cofnąć tego nie mogę.
Pukanie. Wezwie hrabiego Hebresiego i rozmawia z nim o położeniu monarchii. Przeszkodzi im sługa Umaro.
— Wasza wielmożność, wybaczcie mi. Niosę wam list dlatego, że nakazałyście, aby cała poczta przechodziła przez wasze ręce. Posłańcowi wyjaśniłem, że wyłącznie ja doręczam wiadomości królowi. Powiedziałem, że osobista wizyta jest niedopuszczalna.
— Znakomicie, jesteś wyjątkowo pojętny. Możesz odejść.
Da mu mieszek, Umaro zniknie, a Kalmen odwróci się do Hebresiego: — Moglibyście na chwilę zostawić mnie samą? Jestem zmęczona i nie czuję się najlepiej.
— Wam dogodzę kiedykolwiek.
Hebresi odejdzie. Królowa czyta list, rozdrażniona zadzwoni i za pośrednictwem Umara przywoła sługę Vatrena.
— Śledź hrabiego Hebresiego i informuj mnie o każdym jego kroku. Nie bój się, zapłata cię nie minie. Zrozumiałeś?
— Do waszych usług.
W ten wieczór Hebresi szpieguje, kiedy królowa opuści pokój. Chodzi mu po głowie, co za nakaz, o którym nic nie wie, wprowadziła w sprawie poczty. W komnacie grzebie w jej zbytkach, natrafia na list w szkatułeczce, przestraszonymi oczami go prześledzi, schowa wraz z pierścieniem do kieszeni i pospiesznie odchodzi. W ten wieczór dla Vatrena Hebresi jakby nie był istotny.
Król długi czas jest w drodze. Spotkanie z nim Hebresiemu nie przychodzi do głowy. Wie, że grozi mu śmierć i dla osobistego bezpieczeństwa wybiera się na zamek Rosten. Wita się z przyjaciółmi i umawia tajne spotkanie z Loprezem, który ożenił się z markizą Sabren. Loprez uważa go za drugiego ojca.
— Miło mi, hrabio Hebresi, że opowiedzieliście mi wszystko. Wyraźnie nakazałem posłańcowi, aby list oddał jego wielmożności. W innym przypadku miał z wiadomością wrócić. Za to rozkażę go surowo ukarać. Może o tym nie wiecie, ale moja żona jest córką jakiegoś dworskiego malarza. Znaleźli ją przed wrotami i biedulka zupełnie nie zna matki.
— Przecież przed laty, jak mnie pamięć nie kłamie, na tym zamku romansik z niejakim malarzem przeżyła właśnie Kalmen. Jeszcze jako baronowa.
— Na Boga, to znaczy, że Sabren jest córką królowej Kalmen.
Przerażeni ze zdziwieniem kręcą głowami.
— Mam taki plan: król chce następnego potomka, ten ostatni zmarł. Kiedy się urodzi — waha się w myślach Hebresi — zabiję go i podrzucę królowej do łóżka. Za to król na pewno sprzątnie ją ze świata.
— To jest grzech śmiertelny. Pozwolicie sobie czegoś takiego dokonać? Nie lepszym rozwiązaniem byłoby oddać mu mój list z pierścieniem?
— Kalmen przecież powiedziała, że pierścień jej ukradli. Król niczemu nie uwierzy. Koszmarne, że się skłaniam do tak obrzydliwego czynu, jednakże to zło będzie odkupieniem o wiele większego zła popełnionego przez królową i o wiele większych okrucieństw, które następowałyby, gdyby sam król jej nie usunął. Ona musiała maczać palce również w śmierci waszego brata Lominga. Znacie inne wyjście?
— W tej sytuacji chyba nie.
W mroku żaden nie przypuszcza, że sprzymierzeniec Vatren podsłuchuje ich rozmowę.
Kiedy schowany poruszy zasłoną, nabiorą przeświadczenia, że tak dokazuje wietrzysko zmylone otwartym oknem.
Król Talman wróci na zamek Molner, cieszy się nowym potomkiem. W królewskim apartamencie spotka się z Kalmen, która nalega na pilną z nim rozmowę.
— Książę Loprez usiłuje opanować tron. Hrabia Hebresi, nadmieniam, wasz najlepszy przyjaciel, umówił się z nim, że zabije waszego potomka. Uczynią cokolwiek, aby usunąć mnie i was. Na własnej skórze przekonacie się o ich haniebnym podstępie. Przysięgam na grób swojej matki, że mówię prawdę. Ustalił to mój sługa i może wam potwierdzić ich zamiar. Wyślijcie wojsko do zamku Rosten wcześniej, niż będzie to konieczne. Proszę was, jeśli się da, to natychmiast. Jeśli teraz nie uwierzycie, uwierzycie, gdy przyłapiecie hrabiego Hebresiego nad kołyską swojego nowonarodzonego syna.
— Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego! — dziczeje Talman. — Bezzwłocznie wydam stosowne zarządzenia. Cieszę się, żeście mnie poinformowały, abyśmy uniknęli tego wyrodnego zdarzenia. Dziękuję wam, dziękuję, za uratowanie tronu… Czułem, że coś się dzieje. Chwilami o nieczyste intencje podejrzewałem i was. Teraz wreszcie wiem, skąd wieje wiatr.
Hrabia Hebresi dostanie się do siedliska intryg, gdzie nie przypuszcza, że po piętach ustawicznie depczą mu szpiedzy. Jest pod drobiazgową kontrolą króla. Zaskoczy go, że królowa Kalmen już urodziła.
Wojsko Talmana pustoszy zamek Rosten, niszczy wszystko, co stoi na drodze, bez litości strzela do każdego — od najbogatszych szlachciców, aż po ostatniego sługę. Hebresi o włosek umknął wojsku, nawet nie wiedział, co po jego odejściu dzieje się na zamku Molner. Kilku wojaków wdziera się do pomieszczenia, gdzie Loprez i Sabren są na wygnaniu, pospiesznie przegrzebują rzeczy.
— Nieee! — zaryczy książę. Stanie przed markizą, kula zakrwawi mu tors i padnie.
— Podłe bestie! — zakwili ona. Uciszy ją wystrzał i ułoży się na mężu.
Uzbrojeni posłańcy śmierci demolują drogocennie umeblowane komnaty ponad ich ciałami. Do huku wbija się klątwa Lominga występująca z samych ścian.
Publicznością falują rozdźwięki przedstawiające radość i smutek. Nie brakuje mimowolnie używanych wykrzyków westchnienia i zawodu. — Uwaga — padło najmniej pięciokrotnie przed wystrzałem. Rozżarzone oczy widzów toczyły się po scenie, w wyobrażeniach żyli i umierali z bohaterami, rwali włosy, zaciekle obgryzali paznokcie i jęczeli, niczym zagrożone małpy.
Hrabiemu Hebresiemu nadarza się oczekiwana okazja. Przy drzwiach unieszkodliwi straże i zakradnie się do kołyski. Nachyli się nad śpiące dziecię, dziwi się i oddala decyzję. Coś mu szepce, że nie powinien tego zrobić. Przenikną go obawy, czy maleństwo nie jest cząstką jego. Przecież całe noce spędzał z Kalmen, chociaż niedawno ją potępił. Z ledwością pokona lęk, dosięgnie sztyletu i wepchnie go w niesplamione serce. Krew opłukuje mu policzek, niewiniątko nawet nie jęknie. A on ma obrzydliwe uczucie, jakby uśmiercił siebie.
— Wy obłudny wrogu! — wskoczy do dusznego pomieszczenia Talman. Hebresi się zerwie, sztylet mu wypadnie. Królową i ciekawskich dopadnie panika. Król podniesie sztylet. — Idźcie do grobu! Tam już nigdy nie zmyjecie twarzy! — Przebije Hebresiego, a on mu wzrokiem coś wyrzuca. Z kieszeni wyciąga list z pierścieniem i prostuje rękę. — Zabijamy przyjaciół i nawet o tym nie wiemy — na koniec wydetchnie. Król czyta list nad bezwładnym ciałem, ogląda pierścień, a przerażenie kurczy mu cerę na podobieństwo starca. Położy list z pierścieniem do kołyski, z przyjaciela wyciągnie sztylet i zbliża się do królowej, którą podpalił spojrzeniem. Kalmen miota się w płomieniach, usiłuje rozebrać się ze skóry, która piecze, skłonna uciec, ale nie ma dokąd. Ustępuje, w powietrzu z roztargnienia maca nieistniejące przedmioty. Odbija się od postawnych ciekawskich, którzy zastępują jej drogę.
— Wy bezcharakterny szczurze! — Talman wepchnie jej sztylet. Uklęknie przy jęczącym ciele. Rękami bodzie i bodzie, przebija do dna, gdzie spoczywają jego prawdziwe oczy. — Wy śliska żmijo! Przenicowany diable! — Bodzie i bodzie. Każdym pchnięciem do jej gawronich naczyń krwionośnych przelewa się jego furia, desperacja i niemoc. Z porozrywanych szat wyzierają frędzelki mięśni, a krew ścieka na podłogę, gdzie bordowe strumyczki rozbiegają się i łączą w skomplikowaną sieć z królem Talmanem pośrodku.
— Gdzie jest moje imię?! — zabiadoli. Wbije w siebie sztylet i martwy zwali się na królową. Zostaje leżący, zamotany i uwięziony w krwawej pajęczynie, jakby nawet po
śmierci nie miał odnaleźć spokoju.
Zaciągnęła się kurtyna. Finałową scenę śledzili widzowie w napięciu. Niektórzy z otwartymi ustami płakali ze wzruszenia, inni omdlewali a pozostali opuszczali widownię z zamiarem zwrócenia w toalecie. Było to tak wiarygodnie zagrane, że już nikt nie wątpił, że chodzi o realne rozwiązanie morderstw. Okrutny stres wystopniował się, przeniósł panikę na publiczność. — Łajzy! Do piekła z wami! Wrogowie! — Oglądający przedstawienie bluzgali i wygwizdywali aktorów. Zdziczała grupka młodzieńców wyrwała drewniane listwy z boazerii ścian, goniła do sceny. Kurtyna się rozpostarła, a oni zdębieli.
Aktorzy z uśmiechem wchodzą na deski, gromadnie się kłaniają. Publiczność oniemieje, każdemu opadną uszy i pokotem położą się im sterczące włosy. Napięcie się uwolni. Nikt nie rozumie, jak to możliwe. Ciszę zruszą gromkie oklaski. — Brawo!
Jesteście genialni! Brawo! Brawo! — Ci, którzy siedzieli, powstają i klaszczą z innymi. Bez mała wszyscy wskakują na krzesła. — Niezapomniane przeżycie! Brawo! Absolutnie doskonałe! — Oklaski nie cichną. Aktorzy po dwukrotnym podniesieniu i zapadnięciu kurtyny przyjdą się ukłonić, po czym zostanie ona zaciągnięta na dobre.
Spokojny tłum zmierza do wyjścia, z wrzawą wychwala teatralne przedstawienie. Kroczę z nim i po wejściu do zewnętrznego świata coś się we mnie podłamie. Jakbym wszedł do obcego, nieznanego kraju. Ciężko pokonuje się strach z czegoś nieznanego, jeśli się pierwszy raz idzie po niedostępnym morskim dnie, albo po powierzchni oddalonej planety. Po jednej stronie chwilowa radość, po drugiej zbyt długie, nudne powtarzanie tego samego. Aż się zacierają różnice między rzeczami, które się rozpływają w monotonnej pustce. Jakbym do tego świata zupełnie nie przynależał. Postrzegam siebie jako obcego gościa, który znalazł się tu z wyjątkowo krótką wizytą. Pęta mnie specyficzne poczucie zaniepokojenia, pochodzące z rozniecenia pochodni, z tego, że królewski ród postępuje, niczym jakiś ludzki, że coś martwe trwa jako żywe. Czyżby to, co było grane, naprawdę było skuteczne? Osłupiałem w statycznej, nieokreślonej pozie i obserwowałem pozostałych. Przy moim zatrzymaniu ujawnił się ich bezgłowy pośpiech. Wszyscy nastawili się na kroczenie i poza nim niczego nie widzieli. Nikt się nie zatrzymał, każdy patrzył ślepo przed siebie. Zostawili mnie oszołomionego i samego w mglistym przyciemnieniu, które tutaj rzucała niewidzialna teatralna rampa.
W odległej uliczce ujrzałem rząd dostawionych karawanów. Z bocznego wyjścia teatru koszmarne, zamglone postacie wynosiły niewyraźne trumny i wkładały je do mrocznych wozów śmierci. Rząd posuwał się naprzód. Stąd odjeżdżały pełne a za nimi dołączały puste wozy.
Tłumaczenie Marta Pelinko