PROZA SPOD KLONOWEGO LIŚCIA. Rozmowa z Jarosławem Abramowem-Newerlym
W jaki sposób znalazł się Pan w Kanadzie?
Wyjechałem tam w roku 1985 jako mąż swojej żony. Wanda – doktorantka Państwowego Zakładu Higieny z wirusologii – otrzymała propozycję pracę w laboratorium Johna Rodera w Kingston, które wkrótce przeniosło się do Toronto. Towarzyszyłem jej wraz z naszą pięcioletnią wtedy córeczką Marysią.
Czy można zaryzykować twierdzenie, że właśnie w Kraju Klonowego Liścia narodził się pan jako – prozaik?
Myślę, że śmiało. Przyjechałem tam z przekładem dramatem „Maestro” – z powodzeniem wystawionym w warszawskim Teatrze Polskim przez Kazimierza Dejmka z Ignacym Machowski w roli tytułowej – licząc na inscenizację. Jest to sztuka wieloosobowa i bardzo szybko zorientowałem się, że tak poważne przedsięwzięcie wymaga potężnego sponsora, tym bardziej, że temat powracającego po latach emigracji wirtuoza skrzypiec wydał się Kanadyjczykom dosyć odległy. Niebawem rozpocząłem współpracę z pismem polonijnym „Związkowiec” pisząc co tydzień felietony o Panu Zdzichu – rodaku, którego rozmaite perypetie stanowiły przetworzony wizerunek podpatrywanego życia naszej emigracji. Kolejne odcinki złożyły się potem na tom „Pan Zdzich w Kanadzie”, opublikowany już w wolnej Polsce, a nieżyjący już, niestety, reżyser Ryszard Ber planował nawet serial telewizyjny, lecz projekt nie został zrealizowany.
Na ekran mieli trafić też „Alianci”.
Ta powieść powstała z inicjatywy Krzysztofa Topolskiego, emigranta „pomarcowego”, który zainspirował mnie autentyczną historią amerykańskiej superfortecy, która w wyniku awarii zmuszona jest u schyłku II wojny światowej wylądować w okolicach Władywostoku. Sowieci zatrzymują wieloetniczną załogę, by mieć czas na skopiowanie maszyny. Liczyliśmy na adaptację filmową, były przymiarki do niej w USA, kilka lat temu pojawiła się koncepcja koprodukcji rosyjsko-amerykańskiej, powstał nawet scenopis, ale zabrakło funduszy.
„Aliantów” niedawno wznowiono. Na ladzie księgarskiej sąsiadują z „Czerwonym bykiem” Mirosława M. Bujki, opisującym niemal analogiczna historię, na dodatek opatrzoną mottem: „Dedykuję wszystkim plagiatorom dręczonym przez wyrzuty sumienia”
Nie czytałem tej powieści. Nie znam też jej autora. Słyszałem jedynie o zdumiewającym podobieństwie. Zaskakujące, że nie dostrzegł tego wydawca.
Obecny prezes TVP Andrzej Urbański uzasadnia reemisje „Czterech Pancernych…” oraz „Stawki…” brakiem konkurencji i co za tym idzie namawia do składania scenariuszy…
Z telewizją rozmawia się bardzo ciężko. Zresztą wątpię, czy stać ją na produkcję tak wysokobudżetowego filmu jak „Alianci”. W dominujących dziś na szklanym ekranie konwencjach telenoweli czy sitcomu przedstawić ich przecież nie sposób.
Kolejny etap pańskiej prozy wypełniają dwa nurty: kresowy i autobiograficzny
Wszystko zaczęło się od wizyty w piekarni prowadzonej w Toronto przez potomków polsko-ukraińskiej rodziny z Podola. I tak od słowa do słowa poznawałem fragmenty ich losów, jakże charakterystycznych dla kresowiaków. Taka jest geneza „Nawiało nam burzę”, „Granicy sokoła” i „Młyna w piekarni”. Pracując nad saga ukraińską porównywałem życie bohaterów z własnym. Być może dlatego, że nieco wcześniej zamieściłem w „Związkowcu” opowieść pt. „Ballada o III kolonii”. Później ją rozbudowałem i wydrukowałem na łamach „Polityki”, gdzie została wyróżniona. To zachęciło mnie do napisania „lwiego tryptyku’
…którego ostatni tom kończy się na roku 1958. Będą kolejne?
Kto wie. Na razie pracuję nad książką o polskiej emigracji po stanie wojennym, zawierającym wszelako wstawki autobiograficzne.
Powrócił Pan do dramaturgii…
Dwa lata temu, odwiedziłem Wojciecha Maciejewskiego – znanego reżysera, którego znam sprzed lat z racji wspólnej pracy w radio. Zaczął opowiadać o znacznie starszym bracie – Romanie, którego renesans twórczości obserwujemy. Pokrótce zrelacjonował jego niepospolitą biografię a dostrzegając moją ciekawość udostępnił skrzętnie przechowywaną dokumentację zachęcając, bym na jej kanwie napisał książkę. Zabrałem materiały do Toronto raczej z przekonaniem, że skończy się na tej rozmowie. Wertując je doszedłem jednak do wniosku, że Roman Maciejewski to wspaniała postać sceniczna. Przecież do ilustracji spektaklu można wykorzystać fragmenty jego kompozycji. No i przyszedł mi do głowy pomysł o dwóch braciach najmłodszym i najstarszym (był jeszcze średni Zygmunt, aktor charakterystyczny, grający u Munka, Kutza, Gruzy, Morgensterna, Batorego) . Tak powstał „Maciek od mazurków”, dwuosobowe, godzinne słuchowisko emitowane w Polskim Radiu (Romana odtwarzał Krzysztof Gosztyła, Wojciech Maciejewski zagrał samego siebie, a reżyserował Janusz Kukuła) oraz dramat „Olimp w walizce”, czekający na premierę teatralną.
Znał Pan kompozytora osobiście?
Miałem szczęście poznać go w czasie pewnego przyjęciu na Long Islands. Od 1939 roku mieszkał poza Polską. Jego żona była Szwedką i podczas wizyty u teściów zastała go wybuch II wojny światowej. Po jej zakończeniu przeniósł się do USA. Był skrajnym przypadkiem niezależnego artysty. Sukcesywnie odrzucał wszystkie – niebotyczne wprost – oferty, o których mogliby tylko marzyć kompozytorzy na całym świecie, ponieważ chciał tworzyć to co chce, czyli „Requiem XX wieku” – swoje opus vitae . Zdawał sobie sprawę, ze nigdy go nie ukończy rozdrabniając się na muzykę ilustracyjną do produktów made in Hollywood.
Skoro już mówimy o nutach, to napisał Pan też ostatnio musical.
Wstępne zainteresowanie „Magią gwiazd” wyraził reżyser Jan Szurmiej. Jestem autorem muzyki i libretta. Rzecz dzieje się na nieczynnej stacji kolejowej. Kwateruje w niej tandem lekko zwariowanym twórców, wcześniej wiodących żywot artystów objazdowych. Dworzec stwarza możliwości ruchu. Są więc tam sceny wykreowane w wyobraźni bohaterów, retrospekcje, jest wątek miłosny, słychać echa polityki, a całość łączy nić nostalgii. Główna postać to człowiek ambitny, bezkompromisowy, niespełniony i osamotniony. W Peerel go sekowano, bo kontestował, obecnie jest niszowy, gdyż nie poddaje się komercjalizacji. Woli pozostać sobą, klepać biedę, lecz zajmować się tym, na co ma ochotę. „Magia gwiazd” jest w jakimś sensie kontynuacją poprzednich moich musicali: „Dna nieba” i „Kto mi śpiewał serenadę”. Zresztą w Kanadzie nie zrezygnowałem z muzycznych zainteresowań. Proszę sobie wyobrazić, że właśnie tam, a nie w Polsce, dwukrotnie wystawiono rewię moich piosenek. Raz pod tytułem „Bo ja tak mówiłam żartem”, drugi – „Dopóki śpiewam ja”.
W 1984 roku – tuż przed wylotem za Atlantyk – napisał Pan scenariusz filmu muzycznego „Miłość z listy przebojów”, w którym wokalne umiejętności prezentuje sam Tadeusz Łomnicki.
Łomnicki bardzo mnie lubił. Chciała abym napisał dla niego jakąś sztukę, ale jakoś nie wyszło. Umawiając się z artystą w kawiarni „Wilanowska”, czułem się zażenowany, że mam do zaoferowania zaledwie epizod. Nasz dialog wyglądał mniej więcej tak:
– Panie Tadeuszu zdaję sobie sprawą, że popełniam pewien nietakt proponując tak wielkiemu aktorowi zaśpiewanie „Piosenki o okularnikach”, ale razem z reżyserem filmu – Markiem Nowickim – uznaliśmy, że tylko Pan potrafi wydobyć z niej głębię.
– Ależ to żaden nietakt. Bardzo lubię „Okularników” i chętnie ją zaśpiewam – odparł – A wie Pan dlaczego?
– Nie.
– Holoubek się wścieknie!
Trzy lata temu obchodziliśmy setną rocznicę urodzin pańskiego ojca, zaś tej jesieni mija 20 lat od śmierci Igora Newerlego…
Uważam, że jest obecny w świadomości starszego pokolenia. Na każdym kroku otrzymuję dowody wzruszającej pamięci czytelniczej w postaci listów czy telefonów. Twórczość taty ma niemałe grono sympatyków: nauczycieli, bibliotekarzy, naukowców, społeczników. Pamiętają o nim dawni podopieczni z Koła Młodych Literatów – funkcjonującego przy ZLP – których wychowywał. Reżyser Andrzej Titkow przygotowuje dla telewizji TVN dokument o ojcu.W ubiegłym roku biblioteka publiczna w Piszu obchodziła 60. urodziny pod patronatem Igora Newerlego. Z tej okazji trafiła tam wystawa „Żywe wiązanie”, eksponowana w 2003 roku w warszawskiej Bibliotece Narodowej, przygotowana pod kuratelą profesora Jan Zielińskiego przez Grażynę Kassę i Beatę Symonowicz w stulecie urodzin autora „Leśnego morza”. Z Pisza ekspozycja powędrowała od Muzeum im. Marii Konopnickiej w Suwałkach, gdzie działa Zbigniew Fałtynowicz, niestrudzony animator polskiej literatury. Z jego inicjatywy zasadzono tam drzewka pamięci Zbigniewa Herberta i Igora Newerlego. Pamięć ojca kultywuje na Warmii i Mazurach grupa działaczy społecznych, kontynuujących dzieło Karola Małłka. Myślę przede wszystkim o Annie Błaszczyk, przedsiębiorczej dyrektorce biblioteki w Piszu oraz Wojciechu Kassie – świetnym poecie, dyrektorze Muzeum im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w leśniczówce Pranie. Rok temu w Zgonie zorganizowano sesję poświęconą autorowi „Chłopca z salskich stepów”. Wojciech Wysocki czytał fragmenty prozy, Michał Ogórek omawiał filmy Jerzego Kawalerowicza powstałe na kanwie „Pamiątki z celulozy”, ale najbardziej wzruszającą chwilą było przybycie małżeństwa Gałązków, mazurskich sąsiadów, z którymi tata był bardzo zaprzyjaźniony. Kiedy w trakcie koncertu sygnałów łowieckich nad domem przefrunął klucz żurawi zapanował niemal mistyczny nastrój.Pojawił się pomysł, by jednej ulic z Piszu patronował Igor Newerly, natomiast na domku w Zgonie, gdzie przez lata mieszkał i tworzył, umieszczono tablicę pamiątkową. Dzięki obecnym właścicielom – Irenie i Ryszardzie Gałeckim – mieści się tam izba pamięci – wnętrze zachowano takim jakie było za czasów prozaika. Można zobaczyć własnoręcznie wykonane przez niego meble i rozmaite wydania książek, zaznajomić się z rękopisami oraz fotografiami. Wokół rośnie imponujący sad, a w nim grusza pielęgnowana przez tatę wedle metody profesora Szczepana Pieniążka. W stary pień zaszczepia się młody pęd i wyrasta nowe drzewo, odporniejsze i wydajniej owocujące.
Czy jakiś tytuł Igora Newerlego znajduje się na liście lektur szkolnych?
Niestety, nie. Bardzo nad tym ubolewam. Jestem przekonany, że „Zostało z uczty bogów” i „Wzgórze błękitnego snu” w pełni na to zasługują. Nauczyciele i bibliotekarze z województwa warmińsko-mazurskiego wystosowali niedawno apel do ministra edukacji, żeby w regionach popularyzować literaturę mocno z nimi związaną. Padły przykłady: „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza, „Dziewczyny z ganku” Kazimierza Orłosia, proza Erwina Kruka oraz „Za Opiwardą, za siódmą rzeką” i „Archipelag ludzi odzyskanych” Newerlego
Mając takiego ojca trudno samemu nie chwytać za pióro, ale – o ile sobie przypominam – tata opóźnił pański debiut literacki…
W 1951 roku, jako maturzysta in spe, miałem możliwość opublikowania w biblioteczce ZMP sztuki – wystawionej na zamkniętym pokazie w macierzystym liceum im. Bolesława Limanowskiego dla ciała pedagogicznego oraz dzielnicowego aktywu ZMP. Utwór w stylu socrealistycznym zawierał elementy tak wtedy popularnej krytyki konstruktywnej. Po lekturze ojciec ostudził mój zapał i nakłonił mnie bym schował maszynopis do szuflady. Na szczęście posłuchałem jego rady. I nie żałuję.
Rozmawiał: Tomasz Zbigniew Zapert