15 mar

Pożegnanie. Tomasz Strączek: W nieswoim krajobrazie (Ryszard Kapuściński 1932-2007)

Ryszard Kapuściński nie żyje. Kiedy „Wyspa” dotrze do czytelników wiadomość o jego śmierci zniknie z pierwszych stron gazet, ustępując miejsca innym informacjom. Życie zaakceptuje nawet największą tragedię, z czasem wypełni bieżącą treścią nawet najbardziej dotkliwą pustkę.

Ryszard Kapuściński nie żyje. Kiedy patrzę na jego zdjęcie, podobnie jak setki i tysiące innych ludzi, widzę dobrą, otwartą i przyjazną każdemu twarz. Widzę człowieka, który podawał rękę wszystkim, przejmował się zwykłym, ludzkim losem, starał się jak nikt inny zrozumieć świat – ten historyczny i ten obecny.
Urodził się w 1932 roku w Pińsku na terenie dzisiejszej Białorusi. Jego ojczyzną było Polesie, region uznawany za zacofany, odcięty od reszty kraju brakiem dróg, bagnami i błotami, a jednocześnie zachwycający krajobrazem, rozlanymi rzekami, szerokimi podmokłymi łąkami z lasem na horyzoncie. Polesie wywarło ogromny wpływ na Kapuścińskiego. Bieda mieszkających tam ludzi była czymś czego nie zapomniał, co rozumiał i czemu do końca się przeciwstawiał.
To tam nauczył się rozmawiać z ludźmi, którzy nie mieli nic, niewiele znaczyli w życiu społecznym, ale często mieli piękne i przez nikogo nie odkryte wnętrze. O tych ludziach, zaledwie czterdzieści lat wcześniej Emma Jeleńska pisała, przedstawiając wieś Komarowicze w Powiecie Mozyrskim: „Ten świat nadzmysłowy jest dla nich drugą przyrodą – żyjąc wśród rzeczywistego świata na każdym kroku widzi działalność duchów, miewa z nimi spotkania, bezustannie ma z nimi do czynienia”.
Analizując swoje życie Kapuściński powiedział kiedyś, że odwiedzając biedne kraje odnajduje w nich coś z rodzinnego Polesia.
Ostatnie lata to dziesiątki i setki pytań o przyczyny Jego popularności, powody dla których Jego książki tłumaczone są na wiele języków i wreszcie o to kim jest – dziennikarzem, pisarzem, a może kimś jeszcze innym?
Wydaje się, że wielu ludzi znacznie bardziej interesowała anatomia Jego sukcesu niż przesłanie dla którego żył, niż to co pisał.
Kontakt człowieka z inną kulturą zawsze obarczony jest ryzykiem braku wzajemnego zrozumienia. Z problemem tym stykają się także badacze innych społeczności, zadający sobie pytanie – w jaki sposób rozmawiać z ich przedstawicielami, aby płynące z tego kontaktu wnioski były prawdziwe. Częstym błędem badaczy obcych kultur, szczególnie tych archaicznych, jest wybiórcza analiza, pozbawiona wystarczająco wnikliwego zrozumienia ich lokalnej specyfiki. Kapuściński w wieloletniej praktyce wypracował modelowy, jak się wydaje, warsztat. Zwykle zaczynał od generalnych spostrzeżeń, charakteryzujących przestrzeń w której się znalazł. W „Hebanie” pisał: „Przede wszystkim rzuca się w oczy światło. Wszędzie światło. Wszędzie jasno. Wszędzie słońce”. Kolejnym krokiem było dostrzeżenie w nazwanej i scharakteryzowanej przestrzeni człowieka, którego uznawał za „najważniejsze odkrycie”, „nierozerwalne uzupełnienie krajobrazu”. Człowiek w Jego optyce tworzył z krajobrazem „harmonijną wspólnotę”. Kapuściński uważał, że każda rasa „jest osadzona w swoim pejzażu, swoim klimacie”. Rasa i krajobraz wzajemnie żłobiły swoje rysy. Jednocześnie podkreślał nieprzystawalność ludzi do „nieswojego krajobrazu”. Potrafił więc zobaczyć siebie jako śmiesznego intruza, który wtargnął w „nieswój krajobraz”. Wielu przybyszów tego nie widzi. Wydaje im się, że to oni, uzbrojeni w hełmy korkowe i białe, lekkie uniformy pasują lepiej do obcego krajobrazu niż jego mieszkańcy, którzy „ze swoją siłą, wdziękiem i wytrzymałością poruszają się naturalnie, swobodnie, w tempie ustalonym przez klimat i tradycję” /„Heban”/. Kapuściński wiedział, że jest obcy, że jest śmieszny, z ciągle spoconą koszulą, przylepioną do pleców. Miał świadomość, że jest wędrowcem, którego we wszystkich tradycyjnych kulturach należy przyjąć i ugościć. Nie korzystał z tego w nadmierny sposób. Przede wszystkim milczał i obserwował. We wsi Abdallah Wallo, podobnie jak w setkach innych, śledził zaczynający się dzień, noszenie wody, rytuał porannych wizyt i pozdrowień. Potem towarzyszył mieszkańcom w sjeście, pracy w polu, by wreszcie kończyć ze wszystkimi czas codziennej krzątaniny – obecny, a jakby nieobecny.
I wreszcie najważniejsza sprawa. Jego kontakt z miejscowymi następował zwykle z ich inicjatywy. Wtedy kiedy najbardziej był im na rękę. Wejście Kapuścińskiego w inną, często prymitywną kulturę było „bezinwazyjne”, „laparoskopowe”, bez otwartych ran, które po obu stronach trudno się goją.
Do wszystkich spotkanych ludzi podchodził z niezwykłym szacunkiem. Miał dar dobrego kontaktu z drugim człowiekiem. Umiał słuchać i chciał słuchać. Siebie zawsze stawiał w tle, na drugim planie. Rozmówca czuł się przy nim bezpieczny, odchodził szczęśliwy, że został wysłuchany.
Kapuściński nie przyjeżdżał do ludzi po coś. Przyjeżdżał aby ich zrozumieć, aby im, w miarę możliwości pomóc. Był kimś, kto w jednej chwili stawał się bratem. To rzadki dar, ale Ci którzy go posiadają muszą mieć siłę aby zrezygnować z siebie. On miał.
Wiedział, że dziennikarstwo, pisarstwo nie może być puste, obliczone jedynie na efekt, coś co na pewno się sprzeda. Z pisania musi coś głębszego wynikać. Jeżeli nie doraźnie to w dłuższej perspektywie. Przykładał wielką wagę do „odpowiedzialności za słowo”. Uważał, że to co się pisze „powinno zmieniać życie”.
Był z pewnością świetnym badaczem terenowym, stopniowo wchodzącym w złożoność interesującej Go kultury. To co zrobił jest wzorem dla etnologów, antropologów i innych ludzi nauki, interesujących się człowiekiem.
Jest to jednak trudny wzór do naśladowania bowiem propozycja Kapuścińskiego zakłada, że podróżujący przyjmie rolę pielgrzyma. Ideałem dla Niego było posiadanie podczas wypraw tylko rzeczy absolutnie niezbędnych. Chciał swoje życie zbliżyć się do wizerunku koczownika, przemierzającego pustkowia z zaledwie kilkoma przedmiotami. Czy taki ideał znajdzie wielu zwolenników?
Warto zdać sobie sprawę, że Kapuściński przez znaczną część swego życia był reporterem, korespondentem, kronikarzem burzliwych i często dramatycznych procesów politycznych. Wielokrotnie ocierał się o śmierć. Wiedział jak łatwo zdesperowanym partyzantom, rewolucjonistom czy pijanym bojówkarzom pociągnąć za spust. Parę razy życie uratowali mu ludzie, których imion nigdy nie poznał, których widział pierwszy i ostatni raz. Zwykli ludzie, przypominający mu sąsiadów z rodzinnego Polesia. Wiele razy ciężko chorował, co także było ceną istnienia w „nieswoim krajobrazie”. Wielu w jego sytuacji zmarło. On przeżył.
Próbował ogarnąć i zrozumieć świat, patrząc nań, z jednej strony z odległej, ogólnej perspektywy, z drugiej zaś przyjmując optykę jednostki – zwykłego człowieka, patrzącego w gasnące niebo spod poły swego pasterskiego namiotu. Niezachwianie wierzył w przezwyciężenie barier czasowych, w stałą łączność minionych, obecnych i przyszłych pokoleń. Świat był dla Niego wspólnotą zmarłych, żywych i jeszcze nie narodzonych. W tej optyce widać silny wpływ społeczności plemiennych, u których przekonanie o łączności międzygeneracyjnej jest powszechne. Znakomicie ten aspekt archaicznej wizji świata opisuje Stefan Czarnowski w szkicu, poświęconym przestrzeni /Dzieła, tom III/.
Na gruncie tej wiary powstały „Podróże z Herodotem”.
Świat dla Kapuścińskiego był przede wszystkim domem ludzi biednych, którzy w swej desperacji czasami sięgają po tak przerażające środki jak terroryzm. Walkę z patologiami dręczącymi dziś ludzkość widział nie w próbach ich wycinkowej eliminacji, a w kompleksowych wysiłkach na rzecz likwidacji biedy, nękającej większość mieszkańców naszej planety. Uważał, że w odróżnieniu od postępu technologicznego, materialnego, postęp etyczny nie istnieje. Agresja i ludobójstwo powtarzają się nieustannie na przestrzeni dziejów. Kapuściński był przekonany, że świat albo zacznie zapobiegać sytuacjom generującym wielkie społeczne tragedie, albo będzie je przeżywał w nieskończoność. To było jego najważniejsze przesłanie.
Powiedział kiedyś, że między wierszami tekstu powinna tkwić prawda i między wierszami powinno tkwić milczenie, a pogodzenie tych dwóch rzeczy jest już tylko kwestią sztuki ….
Jak wielu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że On nadal jest, jest ciszą, dlatego, że słucha.