15 paź

Po przejściu tornada. Rozmowa z Jerzym R. Krzyżanowskim

W grudniu 1946 roku, tuż przed świętami, podporucznik Jerzy R. Krzyżanowski, jeden z dwóch i pół tysięcy oficerów i żołnierzy  Armii Krajowej więzionych w Riazaniu, dowiedział się, że wraca do domu. Od dwóch lat nikogo z tego obozu nie zwolniono, a jeśli wywożono to jedynie etapem do więzienia. Wprawdzie, jak miało się okazać, w Polsce znalazł się pan dopiero dziesięć miesięcy później, niemniej obóz opuścił. Czy przypuszczał pan, że stało się tak na rozkaz samego Stalina?
Do głowy by mi to nie przyszło. Poświadczenie tego, że tak było w istocie otrzymałem dopiero w 1998 roku, gdy pokazano mi książkę „Teczka specjalna JW. Stalina” z raportami NKWD z Polski z lat 44-46,
a w niej pismo ministra spraw wewnętrznych ZSRR Siergieja Krugłowa adresowane 15 grudnia 1946 do Józefa Stalina „W sprawie zwolnienia z obozu J. Krzyżanowskiego”. Po pięciu dniach wiadomość ta dotarła do Riazania.

Dlaczego Stalin zainteresował się pańskim losem?
Nie mam na to dowodów, ale najprawdopodobniej wszystko zaczęło się od złożenia podania w mojej sprawie do Bieruta – przez mojego ojca. Bierut posłusznie zameldował o tym w ambasadzie sowieckiej, ambasada przesłała wiadomość do Moskwy, a tam NKWD, które było piekielnie podejrzliwe, zaczęło się zastanawiać, kim jest ten Krzyżanowski, o którego upomina się prezydent Bierut. Na wszelki wypadek wyciągnęli mnie z obozu dla Polaków i ulokowali w obozie dla Niemców – w Krasnogorsku pod Moskwą, a Warszawie odpowiedzieli: „Krzyżanowskiego nie ma w Riazaniu. Zniknął”. W stalinowskim systemie obowiązywała „gosprowierka”, sprawdzanie państwowe. I ja zostałem poddany takiemu sprawdzaniu. W warunkach niezwykłych, umieszczono mnie bowiem razem z pięcioma prominentnymi Niemcami, m.in. kucharzem, pastorem, fryzjerem, którzy nie wiedzieli, kim jestem. Z jednej strony miałem młot, z drugiej kowadło.

Podejrzewali pewnie, że jest pan wtyczką.
Sytuacja zrobiła się bardzo nieprzyjemna, gdy jednego z nich, pastora, powiadomiono że wraca do Niemiec i zaraz wywieziono. Oni byli pewni, że go zadenuncjowałem. Dopiero po paru tygodniach napisał
z Drezna, że dojechał szczęśliwie.

Poczuł pan ulgę?
Jeszcze jaką!

W Krasnogorsku przesłuchiwała pana i próbowała zmiękczyć ideologicznie sławna Helena Usijewicz, córka Feliksa Kona i najbliższa przyjaciółka Wandy Wasilewskiej.
Polska Żydówka w sowieckim mundurze, komunistyczna egeria, którą partia postawiła na stanowisku zastępcy komendanta obozu. Ale dla mnie najważniejsze było spotkanie z węgierskim generałem, najstarszym stopniem więźniem w Krasnogorsku. W latach dwudziestych jako młodego oficera przydzielono go do węgierskiego ataszatu w Warszawie, gdzie spędził parę lat. Z sentymentem wspominał miasto, a gdy opowiadał o herbatkach u marszałkowej Piłsudskiej – płakał.

Nie wie pan, co się z nim stało?
Po 1947 roku zaczęła się repatriacja Węgrów i Niemców, ale jego przetrzymano trochę dłużej. Też poddany został gosprowierce.

W Krasnogorsku był pan do kwietnia 1947, a następne cztery miesiące już bliżej granicy, w obozie w Brześciu. Czy w porównaniu
z kolegami z obozu w Riazaniu, wrócił pan wcześniej do Polski? Słowem, czy zyskał pan na interwencji Stalina?
Wyszło prawie na jedno. W polskim obozie w Riazaniu zorganizowano bowiem bezprecedensową masową głodówkę, w której uczestniczyło trzy tysiące ludzi. Rozbito po niej obóz, część żołnierzy odesłano do Polski, część do pobliskich obozów, a jeszcze inną grupę do Maryjskiej Republiki. Większość powróciła w listopadzie 1947 r., a więc niewiele później ode mnie. Ale wracali we wspólnocie, czego im zazdrościłem. Nie musieli przechodzić przez to wszystko, przez co ja przeszedłem.

Pisał pan o tym w opowiadaniach „Boże Narodzenie pod Moskwą”, „Hiszpan z Brześcia” i „Z Radziwiłłem w piwnicach UB”. A propos, gdzie znajdowały się te piwnice?
Na Cyryla i Metodego w Warszawie. Tak wyglądał mój powrót do Warszawy, że – razem z Januszem Radziwiłłem i grupą polskich arystokratów odesłaną z Rosji – zawieziono mnie na Pragę, gdzie właśnie na Cyryla i Metodego rezydowało UB.

Trzy powojenne lata spędził pan w sowieckich obozach, w co wliczam i pierwszy obóz – jeszcze na polskiej ziemi, w Skrobowie koło Lubartowa. W jakim stopniu ten czas pana ukształtował?
Był dla mnie najważniejszy. Pierwszą moją szkołą życia było harcerstwo, w które się mocno zaangażowałem; przed wojną dostałem stopień Harcerza Orlego. Następne były Szare Szeregi i partyzantka na Lubelszczyźnie pod rozkazami harcmistrza Aleksandra Sarkisowa, „Szarugi”, dowodzącego Specjalnym Oddziałem Lotnym Okręgu Lubelskiego Armii Krajowej. To wszystko mnie, wtedy właściwie jeszcze chłopca, formowało. I nagle w Skrobowie, a zwłaszcza potem w Riazaniu trafiłem do najlepszego towarzystwa, jakie mogłem znaleźć – do AK-owskiej elity. W Riazaniu siedziało pięciu generałów, kilku dowódców dywizji, grupy inteligencji
z Wileńszczyzny, ze Lwowa, z Lublina. Obóz w Riazaniu nie podlegał GUŁAGowi, byliśmy na innych prawach, Sowieci nie interweniowali, gdy zakładaliśmy teatr czy chór. Znana jest panu zapewne historia 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty?

Tej, która przeszła z Wołynia aż na Lubelszczyznę?
Tej samej. Otóż jej dowódcą był zawodowy oficer artylerii, Tadeusz Sztumberk-Rychter. Wspaniały Polak, który miał zainteresowania intelektualne i założył w obozie kółko poetyckie.

Znalazł się pan w nim?
Oczywiście. Nie były to jednak tylko spotkania rozpoetyzowanych młodzianów, ale regularne seminaria. Rychter chciał nas czegoś nauczyć. Kiedyś, na przykład, polecił nam na następny raz napisać wiersze o budowie jambicznej. Innym świetnym człowiekiem, którego poznałem w Riazaniu był dowódca 9. Podlaskiej Dywizji Piechoty AK z Białej Podlaskiej, gen. Ludwik Bittner. A pod koniec 1946 roku przywieziono do Riazania z Moskwy niejakiego pana Kulczyckiego. To był sam generał „Wilk”, komendant Okręgu Wileńskiego AK, pięć lat później zamęczony na Rakowieckiej. Po benefisie, jaki na jego cześć urządziło nasze kółko poetyckie, podszedł do mnie i konfidencjonalnie zapytał, ciągnąc z wileńska: „Panie kulego, a z których pan Krzyżanowskich?” Nie wiedziałem, że naprawdę nazywa się Aleksander Krzyżanowski.

Po latach mylono znów pana z ojcem, Julianem. Zwłaszcza po tym, jak wyjechał pan z Polski w 1959 roku.
Kiedyś w Polskim Instytucie Naukowym w Nowym Jorku podeszła do mnie jakaś pani pytając o Krzyżanowskiego. Powiedziałem, że to ja. „Ale ja słyszałam, że on umarł” – obruszyła się. „Jak pani widzi, informacje o mojej śmierci są nieścisłe i na pewno przedwczesne” – odpowiedziałem. Ojciec mój zmarł w 1976 roku. A Krzyżanowskich było więcej. Ten sam Polski Instytut Naukowy wydawał kwartalnik „The Polish Review”, którego twórcą był prof. Ludwik Krzyżanowski, a ja przez pewien czas zasiadałem w zarządzie placówki. Mylono nas permanentnie, choć – zwracam uwagę – Ludwik odznaczał się jeszcze bardziej wydatnym nosem. Pewnego razu wystąpiliśmy w duecie. Jedno z instytutowych zebrań zgromadziło więcej niż zwykle gości, usiedliśmy więc w holu na dole i raptem widzimy, jak z góry po schodach majestatycznie schodzi olbrzymia Murzynka, ale taka, jak tylko Murzynki potrafią być olbrzymie. 250 funtów! Zeszła na dół i pyta się, czy jesteśmy Polakami. Potwierdziliśmy. „A czy panowie znają polski hymn narodowy? Bo słyszałam, że jest piękny”. I wtedy duet Krzyżanowskich stanął na baczność i zwrotka po zwrotce odśpiewał „Jeszcze Polska nie zginęła”. Z tymi nosami!

Podobał się hymn?
Bardzo.

W Ameryce pracował pan na swoje nazwisko, wcześniej w kraju był pan jednak synem „tego” Krzyżanowskiego: autora „Historii literatury polskiej”, prezesa Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza, członka PAU i PAN – polonistycznego guru. To bardziej przeszkadzało czy pomagało?
Czasem pomagało a czasem nie. Studiowałem polonistykę i wielu profesorów znałem – przez ojca – z kontaktów towarzyskich, np. Zdzisława Liberę czy Jana Zygmunta Jakubowskiego, który był bardzo lewicowym, ale prywatnie niezwykle przyzwoitym człowiekiem.

Zbierał dzwonki.
Tak! Zetknąłem się jednak i z taką opinią innego profesora: „To, że ojciec pana nie promuje, bardzo źle świadczy o panu. Widać nie zasłużył pan na to”. Ten profesor nie znał sytuacji osobistej ojca, który
wtedy właśnie po raz trzeci się ożenił i miał swoje problemy. W każdym razie nigdy nie miałem powodu, żeby wstydzić się nazwiska. A ojciec bardzo przychylnie odniósł się do mego wyjazdu. Sam spędził osiem lat wykładając na obcych uniwersytetach: cztery lata w Londynie i cztery w Rydze. Zdawał sobie sprawę, jak to jest ważne: znaleźć się zagranicą i móc korzystać ze źródeł w kraju niedostępnych.

Pańskie studia przypadły na niesprzyjające nauce lata 50.
Na szczęście nie na ich początek, choć np. moją egzaminatorką z teorii literatury była niesławnej pamięci Maria Renata Mayenowa. Zadała mi pytanie o definicję obrazu w literaturze, na co odpowiedziałem, co wiedziałem. Uderzyła ręką w stół i orzekła: „To się zupełnie nie zgadza z teorią”, mając na myśli, oczywiście, teorię jedynie słuszną. Ale przejrzała mój indeks i powiedziała: „Pan ma takie dobre stopnie, nie chciałabym ich zepsuć”. I postawiła trójkę. Na pierwszym roku miałem też egzamin z materializmu dialektycznego, który na Uniwersytecie Warszawskim wykładał towarzysz Owoc, figurka przysłana z partyjnego komitetu. Zapytał mnie o jakiś kongres Międzynarodówki i znów powiedziałem co wiedziałem, zamiast zacytować „Krótki kurs historii WKP(b)”. Usłyszałem: „Tym razem jeszcze panu przepuszczę, ale za rok się spotkamy”. Za rok był Październik’56.

W Ameryce mieszka pan już prawie pół wieku. Czy utrzymuje pan kontakty z krajowym środowiskiem polonistycznym, z ludźmi pióra, krytykami? Których z nich szczególnie pan ceni?
Andrzeja Biernackiego – mimo różnicy wieku, bo jest ode mnie młodszy – mojego przyjaciela jeszcze z czasów uniwersyteckich. To bardzo wybitny umysł. Z pisarzy na pierwszym miejscu, bezwzględnie, Włodzimierza Odojewskiego. Odnośnie kontaktów naukowych to – niestety – moi profesorowie wymarli, a rówieśnicy, cóż, przeszli przez „szkołę” Żółkiewskiego i IBL-u, tak że bardzo się od nich odsunąłem. Kiedyś współpracowałem z krakowskim „Ruchem Literackim”, ale oni też zaczęli swoją linię przystosowywać do bieżących potrzeb, więc przestało mi się to podobać. Wysoko natomiast cenię wrocławski „Pamiętnik Literacki”, dobrze redagowane pismo, ciekawe.

Czym pan się zajmował przed wyjazdem do Ameryki? To znaczy, co pan robił między 1947 rokiem, gdy wrócił pan z sowieckiego obozu, a rokiem 1959? Z czego pan żył?
Po powrocie, dachu nad głową użyczył mi ojciec, mieszkający wtedy na Uniwersytecie Warszawskim, w dawnym gmachu Wydziału Prawa, na prawo od budynku Biblioteki UW. Pracę też tam znalazłem; ojciec był sekretarzem generalnym Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, które właśnie na uniwersytecie miało swą drukarnię. Ponieważ zawsze interesowałem się książkami, więc było to dla mnie zatrudnienie w sam raz. A wieczorami robiłem maturę w liceum dla dorosłych przy Polnej. Wojna przerwała mi naukę i musiałem dokończyć szkołę średnią. Przez rok zatem mieszkałem u ojca, pracowałem i uczyłem się, a potem trafiłem do bardzo interesującej instytucji, która nazywała się Uzdrowiska Polskie.

Jak pan się tam znalazł?
Za sprawą znajomego kadrowca. Tak zwanym personalnym był tam kolega z Riazania i on masowo przyjmował do pracy obozowiczów, tak że w krótkim czasie Uzdrowiska Polskie stały się gniazdem AK-owskiej konspiracji. Sama praca mi jednak nie odpowiadała, trzeba było jeździć do tych uzdrowisk, drukować foldery, sprzedawać wczasy. Propaganda i tyle. Przeniosłem się więc do drukarni „Czytelnika” przy Marszałkowskiej 5, skąd zawędrowałem do KUK-u. Wie pan co to było?

Nie.
Komitet Upowszechniania Książki. W „Zeszytach Historycznych” opublikowałem na ten temat artykuł „To nie sztuka zrobić KUK-a”. Chodziło o wydawanie tanich książek w masowych nakładach. Wypuściliśmy około 30 tytułów po 50 tys. egz. każdy. W Polsce nie było wówczas książek i to była ważna sprawa. Co ciekawe, nie wydawaliśmy wcale literatury propagandowej.

Klasykę?
Przede wszystkim. Książki kosztowały 3 złote, tyle co paczka papierosów, tak że ludzie mogli sobie pozwolić na ich kupno. Pracowało mi się w KUKu znakomicie, ale skończyły się dotacje rządowe i trzeba było poszukać czegoś innego. Zakotwiczyłem w powstającym akurat PWN-ie.

Pod skrzydłami Adama Bromberga?
Bromberg przyszedł później, pierwszym dyrektorem Państwowego Wydawnictwa Naukowego był Tadeusz Zabłudowski, wcześniej szef cenzury. W PWN-ie osiadłem, równolegle studiując na uniwersytecie, i doczekałem się stworzenia pierwszej polskiej encyklopedii. Mogę się uważać, z czego zresztą jestem dumny, za pioniera polskich encyklopedystów. W pierwszej PWN-owskiej redakcji encyklopedii, już za Bromberga, było nas czterech. Bardzo ciekawe towarzystwo: po obozach i więzieniach, z szefem – wysoko partyjnym byłym wojskowym, ale przyzwoitym człowiekiem. W 1959 roku wyszła ta nasza jednotomowa encyklopedia, która miała potem nieskończenie wiele wydań. A my zbieraliśmy już materiał do „Wielkiej Encyklopedii PWN”. Skończyłem studia i dostałem pod opiekę dział literatury. Do moich obowiązków należało wyszukiwanie autorów, specjalistów w danej dziedzinie, którym powierzało się pisanie haseł. Właśnie wrócił z Londynu Stanisław Cat Mackiewicz, do którego zwróciłem się z propozycją napisania hasła o Dostojewskim, informując o wszystkich ograniczeniach dotyczących wielkości tekstu, liczby znaków itd. Mackiewicz podjął się zadania i przysłał… esej, w sam raz dla jakiegoś czasopisma literackiego. Zadzwoniłem do niego i z wielkim żalem tłumaczyłem, że – niestety – takiego tekstu nie możemy zaakceptować, na co Cat zrobił mi ordynarną awanturę, krzycząc: „Pan chce mnie poprawiać, kim pan jest” i tak dalej. Sprawa oparła się aż o Komitet Centralny, który przydzielił hasło „Dostojewski” komuś innemu.

Być może z racji lapidarności haseł ta jednotomowa, pierwsza encyklopedia PWN nie sprawiała wrażenia nadmiernie upolitycznionej.
Na ile to było możliwe. Ale pamiętam historię z pogranicza polityki. Odpowiednie strony encyklopedii były już złamane, gdy ktoś czujnie spostrzegł, że nie ma hasła „Andrycz Nina”. Nie było rady, musieliśmy usunąć inne hasło. Padło na „androny”.

Jaki był koniec PWN-owskich encyklopedystów, przekonaliśmy się w 1968 roku. Pan tego, szczęśliwie, nie doczekał. Jak doszło do pańskiego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych?
Przyjechał do Warszawy kierownik wydziału slawistyki University of California w Berkeley, który chciał zorganizować u siebie eksperymentalny kurs kultury polskiej. I złożył mi ofertę, proponując bym na rok przyjechał do Berkeley. Propozycja była z gatunku nie do odrzucenia, niesłychanie kusząca, przecież wtedy o wyjazd z Polski było niezwykle trudno. Przyszło mi wprawdzie zostawić żonę i dwoje małych dzieci, ale w końcu atrakcyjność oferty przeważyła i w 1959 roku poleciałem do Ameryki.

Władze nie robiły panu trudności?
Czyniłem różne starania, żeby popchnąć moje podanie. Nie wiem czyja interwencja zaważyła, w każdym razie – tak jak ze Stalinem – ktoś pomógł.

Przyjmijmy, że ręka boska.
Najprawdopodobniej ona. To, co robiłem w Berkeley musiało się podobać, bo zadzwoniono do mnie z University of Michigan, jednego z najlepszych uniwersytetów amerykańskich, bym przez kolejny rok poprowadził u nich podobny kurs. Odpowiedziałem, że bardzo chętnie, ale oni muszą mi pomóc ściągnąć z Polski żonę z dziećmi, bo dłuższej rozłąki nie wytrzymam. Z Michigan napisano list do… Józefa Cyrankiewicza o tym, że Krzyżanowski jest na ich uniwersytecie niezwykle potrzebny, ale że uzależnia swą zgodę od przyjazdu rodziny, bardzo proszą, by pan premier raczył… I premier raczył. Najpierw przyjechała moja żona, a po pewnym czasie synowie, malcy: siedmio- i pięcioletni pod opieką stewardessy.

Pobyt na Universty of Michigan był dla pańskiej naukowej kariery bardzo ważny.
Prowadziłem tam studia z literatury porównawczej i otworzyłem swój przewód doktorski. Była tam świetna amerykanistyka, a ja już w kraju interesowałem się literaturą amerykańską, trochę na ten temat pisałem i kierowniczka wydziału amerykańskiego czy anglo-amerykańskiego na Uniwersytecie Warszawskim, pani Margaret Sztrauch powiedziała mi: „Jak pan zrobi ten doktorat, to czekamy na pana”. Praca doktorska szła mi całkiem nieźle, nadszedł jednak dzień, w którym trzeba było przedłużyć ważność paszportu. Konsul w Chicago stwierdził, że leży to poza jego kompetencją i decyzję podjąć musi minister oświaty. A ministrem była Eugenia Krasowska, od której dostałem pisemko treści: „Obywatel winien wrócić do kraju”. Obywatel znajdował się w trakcie dobrze rozwijającej się kariery naukowej i nagle, dla kaprysu pani Krasowskiej, miał to wszystko rzucić. Wściekłem się i zadecydowałem: „Zostaję”. Na co moja żona powiedziała: „To zostajemy wszyscy” i tak zostałem w Ameryce na stałe.

Kiedy się pan doktoryzował?
W 1965 roku na podstawie rozprawy „W.D. Howells, Turgieniew i Tołstoj”. A potem zadziałał system łańcuszkowy i otrzymałem kolejną ofertę, tym razem z Uniwersytetu w Colorado, z samego serca Gór Skalistych. Jako zapalony narciarz bardzo się ucieszyłem i rzeczywiście w Bolder sporo jeździłem na nartach, także chłopcy nauczyli się dobrze jeździć, ale – niestety – wysokość 1000 metrów nad poziomem morza zaczęła odbijać się na naszym zdrowiu. Było za
wysoko, nie mogliśmy się przyzwyczaić i z tego wzięła się kolejna przeprowadzka – do Kansas, gdzie spędziliśmy trzy lata, kupiliśmy swój pierwszy amerykański dom, urodził się nam trzeci syn. Wygoniły
nas stamtąd… tornada. Bez przesady, powiedzieć można, że człowiek kładł się wieczorem spać nie będąc pewnym, czy obudzi się pod dachem. Widziałem stolicę stanu – Topekę po przejściu tornado. Żelbetonowe budynki rozpadały się na kawałki, wyglądało to tak jak po bombardowaniu lotniczym, coś niesamowitego. „Trąba powietrzna” to jest bardzo delikatne określenie.

Dobrze pan poznał Amerykę, zmieniając uniwersytety jak rękawiczki.
By w końcu osiąść na Ohio State University, gdzie od 1967 do 1991 roku kierowałem katedrą literatury polskiej.

A czy wyjeżdżając do USA znał pan język angielski?
Mogłem się porozumiewać i niewiele więcej. Jak przyjechałem do Berkeley, pan Pawlikowski, późniejszy pomocnik Miłosza, doradzał mi: „Niech pan sobie znajdzie girl friend, to najlepszy sposób na doskonalenie angielskiego”. Z rady nie skorzystałem, ale jedna z moich studentek uczyła się polskiego i chciała mieć dwujęzyczną konwersację, dzięki czemu skorzystaliśmy oboje. Choć zabawnych nieporozumień nie brakowało. Berkeley leży na wzgórzach nad Zatoką San Francisco, znad której wstają mgły jakby przecinające te wzgórza do połowy, tak że jedzie się nad chmurami. I kiedyś, będąc w towarzystwie Amerykanów, widząc dziurę w tych chmurach i słońce padające na most Złotych Wrót, powiedziałem: „Look the Hell under”. Chciałem, by zwrócili uwagę na jasność na dole, a z tej jasności wyszło mi piekło.

Swoje powieści – „Banff” czy „Myślę, że wrócę kiedyś” – napisał pan po polsku, jednak większość prac naukowych po angielsku.
Trzeba było dbać o bibliografię, w środowisku naukowym to nieodzowne. Ale wielojęzyczność jest darem. Znając kilka języków następne poznaje się łatwiej. Pierwszą swą lekcję angielskiego miałem w Stalinogorsku, w obozie. Kolega wyrobił sobie fory u politruka, który dał mu książkę Steinbecka, nie wiem jakim cudem wydaną w Moskwie po angielsku. Podczytywał ją sobie. Kiedyś zgadaliśmy się i powiedziałem, że nie spodziewam się, bym z angielskim miał trudności, choć nie znam tego języka. Dał mi książkę ze słowami: „No to spróbuj przetłumaczyć”. I, sam się sobie dziwiąc, ale znając francuski i łacinę, a także niemiecki, bez trudu przetłumaczyłem pierwszą stronę „Of Mice nad Men”. A moi synowie są już całkowicie dwujęzyczni, bo też zrobiliśmy wszystko, żeby zachowali język polski. Najmłodszy syn, urodzony i wychowany w Stanach, do trzeciego roku życia mówił tylko po polsku. Potem poszedł do przedszkola, gdzie natychmiast chwycił angielski i potem nie sprawiało mu najmniejszej różnicy, w którym języku mówił. To bezcenne.

Co robią pańscy synowie?
Najmłodszy i najzdolniejszy zmarł dziesięć lat temu na raka mózgu. A dwaj starsi są muzykami, to znaczy grają w zespołach coś, co nazywa się muzyką, a co ja uważam za robienie hałasu. Skoro jednak sprawia im to przyjemność i zapewnia jaki taki dochód, to czemu nie?

Jaki rodzaj muzyki grają?
Country. Młodszy przeniósł się nawet do Tennesee, do Nashville, które jest centrum country music. A starszy mieszka ze mną i robi te wszystkie rzeczy, których ja nie potrafię – np. strzyże trawnik. Nie czuję się z nim tak bardzo samotny, co jest dla mnie, od śmierci żony w 2003 roku, niezwykle ważne.

Granie country w Stanach Zjednoczonych wydaje mi się naturalne, w przeciwieństwie do uprawiania polonistyki. Pan jednak osiągnął na tym polu spore sukcesy.
Czterech moich studentów zrobiło doktoraty z literatury polskiej, a ośmiu z literatury polskiej i rosyjskiej. Miałem np. bardzo utalentowanego studenta, który napisał ciekawą pracę o strukturze „Wojny i pokoju” Tołstoja porównując ją z „Popiołami” Stefana Żeromskiego. W Ameryce na studiach filologicznych kładzie się duży nacisk na teorię literatury. Jednym z moich profesorów w Michigan był Austin Warren, autor słynnej pracy „Teoria literatury”…

Dokładnie współautor, wraz z Rene Walleckiem. Zmora moich studiów.
Ten sam, znakomity fachowiec, który mnie ukierunkował. Na seminarium miał studentów z wielu krajów i, pamiętam, pewnego razu zażądał od nas przygotowania jakiegoś wiersza – każdy w swoim języku, a reszta, bez tłumaczenia, miała odgadnąć jego tematykę. Chodziło o onomatopeje. Wybrałem, oczywiście, „Lokomotywę” Tuwima i już po pierwszych słowach wiersza wszyscy wiedzieli, o co w nim chodzi.

A jak się obecnie prezentują katedry polonistyczne, czy szerzej – slawistyczne na amerykańskich uniwersytetach?
Źle. Z bardzo prostego powodu – nie ma na nie pieniędzy. Dopóki trwała zimna wojna, Departament Stanu przeznaczał ogromne środki na stypendia na kierunkach slawistycznych. Chodziło, oczywiście, o wykształcenie kadry znającej dany teren, język, kulturę, obyczaje. To już jednak czas przeszły. Na moim uniwersytecie w Ohio od czasu jak przeszedłem na emeryturę polonistyka zamarła, a i rusycystyka przestała być dla studentów atrakcyjna. To są bardzo praktyczni ludzie; skoro decydują się na długie i kosztowne studia, to chcą z nich coś mieć. Jeżeli nie ma perspektyw dobrej pracy, nie ma chętnych. Ale tym bardziej trzeba docenić to, co robi w Wisconsin Helena Filipowicz czy to, co zdziałał w Indianie, nieżyjący już niestety, Samuel Fiszman.

Angażując się w działania uniwersyteckie w Stanach Zjednoczonych, ograniczał pan sobie możliwości publikacji w kraju.
Nie całkiem. W końcu lat 70. na jakąś konferencję zorganizowaną przez mój uniwersytet przyjechał z Warszawy Michał Sprusiński, wtedy redaktor naczelny „Czytelnika”. Po konferencji moja żona zaprosiła go, wraz z innymi polonistami na obiad, zaczęliśmy rozmawiać i on zaproponował, bym dał mu swoje prace napisane po polsku. Tak zrobiłem i wyszła wtedy „Legenda Somosierry i inne prace krytyczne”, mocno zresztą pokiereszowana przez cenzurę.

To jednak był już 1987 rok, Sprusiński od sześciu lat nie żył.
Świeć Panie nad jego duszą, bo pijaczyna był – Boże odpuść – okropny. Ale to od niego zaczęła się sprawa mojej publikacji w Warszawie. Nawiązałem też kontakt z wrocławskim „Pamiętnikiem Literackim”, gdzie parę rzeczy wydrukowałem. Głównie jednak publikowałem w pismach emigracyjnych: w paryskiej „Kulturze”, londyńskich „Wiadomościach”, mniej znanym berlińskim „Archipelagu”. Obecnie moje teksty przyjmuje Julita Karkowska do nowojorskiego „Przeglądu” i „Nowego Dziennika” oraz, po śmierci Jerzego Giedroycia, Jacek Krawczyk do „Zeszytów Historycznych”.

A z kim pan współpracował na forum Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie?
Przede wszystkim z dr. Józefem Garlińskim, bardzo wybitnym historykiem. Nawet przez pewien czas, gdy nie czuł się na siłach, zastępowałem go w redagowaniu rocznika, o tym samym tytule co pismo wrocławskie – „Pamiętnik Literacki”. Dzięki temu nawiązałem cenny dla mnie kontakt z Krzysztofem Głuchowskim z Rio de Janeiro, bratankiem generała Głuchowskiego, ostatniego szefa sztabu. To też
świetny historyk, podobnie jak inny, bardzo mi bliski przyjaciel z Paryża, Tadeusz Wyrwa. Te nasze związki mają niezwykle silne podbudowanie: akowskie.

W 1990 roku został pan członkiem honorowym Towarzystwa im. Henryka Sienkiewicza, pisarza, którym szczególnie interesował się pański ojciec, a i dla pana jest to z wielu powodów ważny autor. Trochę się nim zajmowałem.

Ładne mi „trochę”.
Sienkiewicz jest dziś passe, co stwierdzam z żalem, bo to wielki pisarz. Jestem w kontakcie z najwybitniejszym dziś jego znawcą, prof. Lechem Ludorowskim z Lublina, który naprawdę robi bardzo dużo dla popularyzacji tej twórczości, ale cóż – na Sienkiewicza i w Polsce patrzą tak jak w Ameryce. Z dozą politowania.

Ale to pan przyczynił się do powstania nowego przekładu „Trylogii” na angielski.
Pomogłem Wiesławowi Stanisławowi Kuniczakowi w jego sienkiewiczowskich działaniach. Jest to, a właściwie był, bo zmarł parę lat temu, człowiek w Polsce prawie nieznany, a utalentowany wybitnie, autor najlepszej powieści o 1939 roku, jaką kiedykolwiek czytałem. Rzecz nazywa się „The thousand hour day”, jest przełożona na polski, problem w tym jednak, że ma trzy tomy, z których każdy liczy sobie ponad tysiąc stron. Nie sposób znaleźć wydawcy, który podjąłby się edycji tak wielkiego dzieła, nie gwarantującego przecież łatwej sprzedaży.

Do wydania nowego przekładu „Trylogii” w USA też potrzebny był sponsor.
I taki się znalazł. Myślę o panu Piszku, który dorobił się na sprzedaży ryb, ale był znanym filantropem i to on opłacił koszty przekładu, który tłumaczowi zabrał dziewięć lat życia. Kuniczak urodził się w 1930 roku, był z pokolenia, na które działała siła pisarstwa Sienkiewicza i dla niego ten nowy przekład stał się sprawą honoru. Kiedy bowiem przyjrzał się istniejącym tłumaczeniom „Trylogii”, włosy stanęły mu dęba. Były skandaliczne i nic dziwnego, że amerykańscy czytelnicy nic z tej powieści nie rozumieli. Anegdotycznym stało się przełożenie zwrotu: „czołem, mości panowie” na „uderzajmy się czołami”. Kuniczak zrobił świetny przekład, choć krytycy „Ogniem i mieczem” kręcili nosami. Dla jednych był to przekład za mało sienkiewiczowski, co było nieporozumieniem, bo tłumacz podkreślał zawsze, że nie ma zamiaru wystawiać pomnika Sienkiewiczowi, tylko doprowadzić do wydania książki, którą amerykański czy angielski odbiorca zechce i potrafi przeczytać. Z kolei inni krytycy wykazywali w recenzjach absolutną wręcz ignorancję. I wtedy razem z Wiesławem wydaliśmy broszurę „Przewodnik po Trylogii”, która towarzyszyła kolejnym ukazującym się tomom dzieła Sienkiewicza. Zdaje się, że był to dobry pomysł, gdyż po wydaniu owego „Przewodnika…” recenzje z „Potopu” wskazywały, że książka stała się dla czytelników bardziej zrozumiała. Potem wyszedł „Pan Wołodyjowski”, wszystkie tomy wydane bardzo efektownie, no i udało się sprzedać 100 tysięcy egzemplarzy „Trylogii”, mimo że edycja była kosztowna. Bardzo przyczyniła się do tego Fundacja Kościuszkowska, rozprowadzając te książki.

Wyjątkowe miejsce w pańskim dorobku historycznoliterackim i edytorskim zajmuje antologia „Katyń w literaturze”. Jak doszło do jej powstania?
W 1988 roku na zaproszenie Kongresu Polonii Amerykańskiej wygłosiłem w Nowym Jorku odczyt na obchodach rocznicy zbrodni katyńskiej. Zdałem sobie wtedy sprawę, jak wielu utworom literackim na ten temat: wierszom, esejom, fragmentom prozy, drukowanym przez lata w prasie emigracyjnej grozi zapomnienie. Postanowiłem je zebrać, a ponadto zaapelowałem o nadsyłanie materiałów do planowanej antologii. Odzew był zdumiewający. Pisali do mnie ludzie z najdalszych zakątków świata, przysyłając swoje teksty: zawsze głęboko uczuciowe, ale nie zawsze na odpowiednio wysokim poziomie literackim. W sumie w „Katyniu w literaturze” znalazło się ponad sto czterdzieści utworów wybranych z około trzystu. Przy czym nie były to utwory tylko polskie; powstały w siedmiu językach a publikowane były w czternastu krajach.

Polskim pisarzom stawiany jest zarzut, że w swej twórczości nie podejmowali, w zasadzie, problematyki katyńskiej. Moim zdaniem, pretensje kierowane są pod niewłaściwy adres, czego dowodzi przygotowana przez pana antologia. Jeśli mamy kogokolwiek obciążyć grzechem zaniechania, to raczej dziennikarzy, dokumentalistów, którzy – póki był czas po temu i możliwości – nie zebrali stosownych świadectw i wspomnień.
Do „Katynia w literaturze” włączyłem też kilka reportaży, bo i takie – w późniejszym okresie – powstawały, a jeden z nich, Cezarego Chelebowskiego uważam za wybitny. Prawdziwy problem, według mnie, jest jednak gdzie indziej. Na przełomie lat 80. i 90. zeszłego wieku tematyka katyńska znalazła się w centrum zainteresowań Polaków nie tylko na emigracji, ale – przede wszystkim – w kraju. To zainteresowanie wygasło czy też zostało wygaszone.

Może film Wajdy odmieni ten stan rzeczy, szczególnie niepokojący w związku z twardym stanowiskiem Rosjan przechodzących nad zbrodnią katyńską do porządku dziennego.
Bardzo żałuję, że reżyser nie skorzystał z książki „Milczący, niepokonani” Włodzimierza Odojewskiego. Współpraca tego tandemu mogłaby przynieść znakomite artystycznie rezultaty. Niestety, podejrzewam, że zetknęły się dwie zbyt silne indywidualności.

Odojewski należy do pańskich ulubionych pisarzy. Poświęcił mu pan wiele szkiców i krytycznych omówień jego książek, włącznie z ostatnią „I poniosły konie…”.
To wyjątkowej klasy pisarz. Teraz w toruńskim „Archiwum Emigracji” chcę opublikować większy szkic o jego twórczości, szczególnie podsumowujące ostatnie lata, z naturalnych powodów nie uwzględnione w antologii Stanisława Barcia „Odojewski i krytycy”. A przecież autor „Zasypie wszystko,zawieje…” sypnął nowymi tytułami.

Przyznam się, że jako wierny czytelnik tej prozy wiele panu zawdzięczam. Otóż, moja znajomość Kresów jest taka sobie. I dopiero z pana eseju „Kreowany świat Kresów Włodzimierza Odojewskiego” dowiedziałem się, że występujące w utworach tego pisarza takie miejscowości jak Krzyżtopol czy Nikorycza są fikcyjne. W swoim cyklu podolskim Odojewski opowiada nie o świecie historycznym, lecz mitycznym…
I jakże pięknie. Jesteśmy w stałym kontakcie listowym, choć osobiście widzieliśmy się tylko dwa razy. Poznałem go, będąc na kongresie naukowym w Garmisch, skąd pociągiem jedzie się tylko godzinę do Monachium, skorzystałem więc z okazji i pojechałem do niego. Pracował wtedy w Radiu Wolna Europa. A drugi raz spotkałem go już w Warszawie, w 1999 roku. Byłem na jego wieczorze autorskim, który
bardzo sympatycznie wspominam.

A czy ma pan innych faworytów wśród współczesnych pisarzy polskich?
Do tego bardzo szczupłego grona dołączył ostatnio Janusz Krasiński. „Przed agonią” to ważne dzieło. Też pozwoliłem sobie napisać parę słów na jego temat do „Zeszytów Historycznych”.

Spojrzał pan na tetralogię Krasińskiego od strony historycznej?
Powiedziałbym, społecznej. Jest również u niego rozbudowany wątek polityczny, polsko- rosyjski, bardzo dowcipnie przedstawiony, między innymi w warstwie językowej.

Niedawno ukazał się w Lublinie, nakładem „Norbertinum”, zbiór kilkunastu pana opowiadań – „Dekady”. Traktować je można jako zarys autobiografii, której część opublikował pan już wcześniej w formie partyzanckiej opowieści, jak głosi podtytuł książki „U Szarugi”. Opisał pan swoje wojenne i tuż powojenne losy – na pewno najbardziej dramatyczne, ale to przecież tylko część pańskiego bogatego życia. Nie myślał pan o spisaniu i wydaniu regularnych wspomnień?
Zacząłem je spisywać, ale jakoś ciężko mi idzie. Gdy żona, która była dla mnie podporą, zmarła – opadły mi ręce. Przerwałem też wtedy powieść, którą od dłuższego czasu pisałem, a nawet jej fragment drukowałem w lubelskim kwartalniku „Akcent”. Jest to historia chłopca, który we wrześniu 1939 r. na rozkaz Umiastowskiego opuszcza Warszawę. Kolejne etapy jego peregrynacji wiodą przez Lubelszczynę, Lwów, gdzie zostaje aresztowany i deportowany do Rosji, stamtąd trafia do Andersa, po wojnie do Londynu, następnie do Kanady, gdzie wreszcie ustawia się życiowo i zaczyna robić karierę zawodową. Mianowałem tego mojego wicedyrektorem General Motors, która to firma po Październiku’56 postanawia nawiązać kontakty z Polską. Mam zamiar wysłać tego swojego „chłopca” do Warszawy, w samo centrum gomułkowskiego bałaganu. Myślę, że o tym okresie mogę powiedzieć coś prawdziwego i interesującego.

Ma pan już tytuł powieści?
„Gdybym cię opuścił”.

Rozmawiał Krzysztof Masłoń