Piotr Wojciechowski: Wokulski u księżnej de Guermantes
Chaos jest istotnym czynnikiem istnienia bibliotek. Przenigdy nie uwierzę komuś, kto mi powie: — Skończyłem porządkowanie moich książek, każda jest na swoim miejscu. Rozmiary biblioteki prawie się tu nie liczą, nieważne też, czy mówimy o bibliotekach domowych, uczelnianych czy publicznych. Wystarczy, że książek jest więcej niż pięć, a chaos czyha, aby je poplątać. Żadne komputery, żadne katalogi, żadne armie najpilniejszych pracowników nie mogą uchronić księgozbioru przed ingerencją przypadku, przed broszurką, co wsunęła się pod cudzą okładkę, przed woluminem, co spadł między półki, przed tomikiem odłożonym na chwilę i na dziesięciolecia nakrytym wycinkiem z gazety — koniecznym, bo kiedyś potrzebnym „na przedwczoraj”.
Życie z książkami jest bezpieczniejsze, co więcej, ma w sobie tajemniczą słodycz władzy nad wielością zamkniętych za drzwiami okładek osobnych światów. Zamiarem naszym bywa pewien porządek w życiu wśród książek i z książkami, w czytaniu. Nie da się jednak do końca uporządkować swoich praktyk czytelniczych, tak jak nie da się ostatecznie uporządkować żadnej biblioteki. Przygoda w chaosie biblioteki — sięgasz po książkę, której szukałeś, jest! Ale obok niej — nie na swoim miejscu — inna. Ta właśnie, o której zapomniałeś, a która teraz jest ci bardziej potrzebna, egzystencjalnie istotna. Nie mów — trafiłem na książkę. To książka cię schwytała. Odłożyłeś oto tom Tołstoja zawierający „Hadżi Murata”. Powiedziałeś — tego się nie da teraz czytać, bo ledwie zaczyna się dziennik TV, już wyskakują nieskończone krwawe warianty opowieści kaukaskiej grafa Tołstoja — czeczeńskie, irackie, afgańskie, palestyńskie. Dość generałów i rebeliantów, zdrady i pogardy, dosyć. Zachciało ci się czegoś bez mudżahedinów, bez męskich kawalkad i strzelanin, i trupów. Poprosiłeś Marcela Prousta, aby cię zaprosił na salony pani Villeparisis, pani de Guermantes. Gwar rozmów, zapach kawy, ciasteczek, perfum, co za ulga bo bitewnym kurzu. Nie przewidziałeś jednak, że w tym samym czasie w radiowej „dwójce” wprowadzą Stacha Wokulskiego na salony państwa Łęckich. I teraz masz ten snuty w wyobraźni dialog między powieścią a powieścią, między stylem a stylem, między salonem a salonem, przybysz z Rosji, kupiec Wokulski, mierzy się wzrokiem z panem de Charlus. Frak i surdut, obydwa nieskazitelne. Obydwie kamizelki stonowane kolorem, wykwintne w kroju — ale czy nie za podobne?
Przygoda czytelnika — oto książka czytana do poduszki, zagarnięta z półki przez chwilowy kaprys, spotyka się w myślach z inną, czytaną pilnie i uważnie, trzymaną na biurku pod prawym łokciem. Albo tak, jak to mi się teraz przydarza. Z zawodowej ciekawości, z obowiązku niejako, czytam dość popularny podręcznik Hortona „Pisanie scenariusza skoncentrowanego na postaci”, znajduję tam nawiązania do teorii karnawału Michała Bachtina. Oto postać określana dziwnym przymiotnikiem „carnivalesque” to ktoś, kogo trudno związać czasownikiem „być” — to osoba, która jest ciągłym procesem „stawania się” w wewnętrznej wrzawie nieuzgodnionych ze sobą „głosów i rysów”, w nieustannym dialogu z wielogłosową kulturą. Wolność jest dla takiej postaci głównym prawem.
Podręcznik Andrew Hortona skazany jest — przez karnawałowy chaos moich lektur, na spotkanie z „Antropologią władzy” Jadwigi Staniszkis. Ta książka jeździ ze mną, chodzi ze mną. Odkładam i wracam. Książka niewątpliwie ważna, co więcej — aktualnie groźna. A jednocześnie nie dość, że trudna, że źle napisana, bo pełna ryzykownych skrótów myślowych i zbędnych powtórzeń, na domiar złego napisana językiem równie przyjaznym czytelnikowi jak kłąb kolczastego drutu. Nie umiem jednak odłożyć jej, obrazić się, dać sobie spokój, skwitować jej negatywną opinią. Bo to jest nie lada książka, popis błyskotliwej inteligencji, szerokiej wiedzy, dowód istotnego zamiaru zmierzenia się z rzeczywistością, a zarazem gra fantazji stwarzającej liczne Europy alternatywne. O czym to? O przyszłości, której może uda się uniknąć. Jadwiga Staniszkis przeczytała uważnie i ze zrozumieniem Traktat Lizboński, nie wiem ilu tak wnikliwych i analitycznie sprawnych czytelników miał ten tekst w Europie, sądzę, że nawet wśród tych, co kawałkami ten dokument pisali, wśród tych, co go krytykowali, promowali, ratyfikowali czy podpisywali — nieliczni tylko próbowali zmierzyć się intelektualnie z całością. Jadwiga Staniszkis zrobiła to! Co więcej, ona wydaje się popierać zamach stanu ukryty w tym traktacie i równie groźny jak materiał wybuchowy w kamizeli islamskiego samobójcy. O jakim zamachu stanu mówię? O przejęciu władzy, które dokona się przy wprowadzeniu w życie traktatu. Rządy państw narodowych, państw członkowskich stracą przy realizacji traktatu wielkie obszary instytucjonalnej władzy na rzecz unijnej klasy biurokratycznej. Co więcej, te nowe struktury władzy będą mieć nad nami inną władzę, nie władzę wynikającą z przyjęcia zasad, z budowania wedle zasad instytucji, hierarchii, zasięgów kompetencji. Ta nowa władza będzie oparta na prognozowaniu skuteczności. Na dopasowaniu lokalnych sytuacji do przyjętych dla całej Unii warunków brzegowych. Byle by nie było gorzej niż…, głupiej niż…, podlej niż…, to róbcie u siebie, jak wam się podoba, nawet z użyciem szariatu, sądów kapturowych, losowania sędziów, wynajmowania zastępców do odbycia kary. Posypie się w kurz zapomnienia tradycja Dekalogu, prawa rzymskiego, kodeksu Napoleona. Chcecie cytat? Oto jest: …destrukcji ulegną wszystkie zobiektywizowane, inne niż sytuacyjno–doraźne, kanony w sferze regulacji. Raz — ze względu na zniesienie wszystkich hierarchii wartości, gdy traktuje się je jako równorzędne, bo związek prawa z nimi może być w tej sytuacji tylko przypadkowy. I dwa — przez kooptację fundamentalistycznych wspólnot o przeciwnej filozofii w nadziei, że odpłacą one kontrolą nad swoimi członkami.
Jadwiga Staniszkis byłaby skłonna taką Europę akceptować, ale jednocześnie wyraża obawę, że kryzys ekonomiczny udaremni rzeczywiste wprowadzenie Traktatu Lizbońskiego, że nie odbędzie się to, co ona sama nazywa rewolucją bez ideologii, możliwą tylko ze spoiwem już obecnej pełzającej neotradycjonalizacji. Sądzi, że rządy państw członkowskich będą chciały bronić krajowych rynków pracy, krajowych wskaźników ekonomicznych i skutecznie zablokują kolejny krok integracji.
Efektowne i najeżone kolcami terminologii wywody pani profesor Staniszkis czytam z zaciekawieniem. Ale ufam im coraz mniej. Dlatego, że świat jest bardziej zapętlony, zagmatwany, szalony, święty i zbrodniczy niż to, co media nam pokażą z politycznych salonów. Teatr prawa i instytucji ma swoje kulisy, ma swoje piwnice. A Europa nie jest zagubioną w pustce wysepką, która może mieć pomysły i realizować je jak chce. Nie za bardzo ufam wizji Europy działającej według programu Traktatu Lizbońskiego, który stawia na realną wspólnotę urzędników. Wspólnota niemożliwa jest bez zasady jednoczącej, bez mitu założycielskiego. Korporacja biurokracji brukselskiej połączonej interesami z aparatami urzędniczymi krajów członkowskich nie okaże się żadną wspólnotą. Prędzej strukturą rządzącą się ekonomicznymi korzyściami. A to otwiera drogę wpływom mocy zewnętrznych — korporacjom w lepszym wypadku, państwom zbójeckim w gorszym. Czy na krajowym podwórku nie mamy tych zjawisk w miniaturze? (miniaturze dość wielkiej by chwiać państwem i budżetem).
I tu oczywiście, z kart drugiej książki, z przestrzeni lektury równoległej, musi się wtrącić scenarzysta Andrew Horton z koncepcją osobowości typu „carnivalesque”. Europa pod władzą Traktatu z Lizbony może się stać kimś takim szarpanym sprzecznymi dążeniami, kimś dokonującym trudnych i często kontrowersyjnych wyborów moralnych, kimś, kto mimo osadzonego w głębi osobowości doświadczenia podstawowego prowadzi nas w przestrzeń tajemnicy, w królestwo niepojętego.
Z takim kontekstem trudno mi uwierzyć w zapewnienia Jadwigi Staniszkis, że da się z Traktatu Lizbońskiego wyprowadzić lekką, traktatową formę radzenia sobie ze złożonością. O ile kryzys nas nie ocali, szykuje się niezły karnawał.