Piotr Wojciechowski: Schody na piętro
Dodatek gazetowy, który nazywa się „Europa”: magazyn idei „Dziennika” stanowi dla mnie cotygodniową przygodę. Od zawsze czytuję „Tygodnik Powszechny”, wyniosłem to z domu pół wieku temu. Różne były, różne są tego krakowskiego pisma koleje, ale żadne wiry czy przechyły nie okazały się nigdy tak wielkie, abym pomyślał sobie, że mógłbym lekturę „Tygodnika” porzucić. Czasem zagapiam się w te szpalty z niejasnym poczuciem, że czytam to, co sam mógłbym pisać. Z „Europą” tak się nie zdarza.
Publicyści, którzy ten organ tworzą, inspirują i zapełniają, należą jak się zdaje do pokolenia czterdziestolatków – oni w przełomie lat osiemdziesiątych nie odegrali większej roli, ale są w nim życiowo zakorzenieni. Przyjęli ten przełom i jego następstwa jako swoje brzemię, swoje zadanie, swój jak się to ładnie mówi „mit założycielski”. To, że intelektem i przekonaniem są w Europie, udowadniają na wiele sposobów. Ich własny głos, dobór krajowych i zagranicznych autorów, ukierunkowanie wywiadów, to wszystko raz po raz budzi mój sprzeciw, ale to jest serio, to jest do mnie. To ich wyraźnie odróżnia zarówno od hałaśliwej publicystyki robionej na efekt, jako towar prasowy, jak i od publicystyki, która zachwyca się sama sobą, gada sama ze sobą, a mnie nic powiedzieć nie chce. A już szczególnie doceniam powagę i konsekwencję, z jaką redaktorzy „Europy” na ostatniej stronie drukują wiersze.
Ostatnio od paru tygodni reaguje ten dodatek na esejową prowokację poety Jarosława Marka Rymkiewicza „Kinderszenen”. To zajęcie się książką poety muszę uznać za propozycję, aby zawarte w niej tezy brać poważnie, aby nie przekreślać jej całej etykietką przybranej pozy literackiej, aby kogoś tam gorszyć czy szokować.
To książka nie dla mnie. Ja też byłem dzieckiem za Niemca i okupacyjne doświadczenia pamiętam, ale jakoś inne wnioski z nich mi wynikają. Poeta z Milanówka każe mi jako Polakowi czcić Wielką Masakrę jak Matkę Boską. To by mi się brzydkie zdało. Niemniej jestem Rymkiewiczowi wdzięczny za to fundamentalistyczne walnięcie w stół, bo ciekawe się odzywają nożyce. Ostatnio znakomity, klarowny, gorący szkic filozoficzny Agaty Bielik-Robson „Czy śmierć będzie nowym Bogiem Polaków?”. Trochę się Bielik-Robson rozpędziła, przyjmując od Cezarego Michalskiego tezę, że Rymkiewicz to po prostu ideolog Kaczyńskich, a Kaczyńscy to polityczni wykonawcy myśli Rymkiewicza. Mnie to w wywodzie nie przekonywa. Niech to jednak przyklepią lub przekreślą znawcy polityki i smakosze tej papki, jaką wypycha się kampanie wyborcze. Bo co innego jest organizować Muzeum Powstania, a co innego dążyć do kolejnej rzezi narodowej z przekonaniem, że Polakowi tylko masakra ofiarowuje sens. Dla kogo ten sens, jak Polak polegnie? Nie trzyma się to kupy. Jeszcze paru powstańców żyje – spytajcie ich, czy starali się polec.
Chyba też niezupełne są podstawy, aby ubierać poetę z Milanówka w brunatną koszulę. To prawda, że „»Bycie ku śmierci«, »gotowość na śmierć«, czy »prawo masakry« rządzące bytem to terminy, których Rymkiewicz sam nie wymyślił – pochodzą one kolejno od Heideggera, Ernsta Juengera i Louisa-Ferdinanda Celine’a, myślicieli należących do kręgu ideowego, z którego wyłonił się faszyzm” – ale to, że Rymkiewicz ich użył, to jeszcze nie dowód na „poważną ewolucję duszy polskiej”, boć jeszcze nie ustalono ostatecznie, że Rymkiewicz zostaje głównym maszynistą tej duszy. Duszą zawiadują jej właściciele (w mniejszej części), a przede wszystkim cała polska inteligencja twórcza, całe decydenckie i twórcze kadry mediów, wszystkie partyjne, korporacyjne, związkowe ośrodki władzy i promocji. Ciągnących i popychających duszę jest wielu, dusza dryfuje tedy po wypadkowej „szarpania cuglami”, ale czy rzeczywiście dała się już oderwać od „wcielenia narodowo-katolickiego”? W każdym razie nie widzę, aby już się dała ta dusza zapisać do „nowej, post-chrześcijańskiej formuły nacjonalizmu, której korzenie tkwią w niemieckim faszyzmie”. „Bycie ku śmierci” i „gotowość na śmierć” cechują wprawdzie licznych użytkowników dróg publicznych, szczególnie motocyklistów, „prawo maskary” opanowuje od czasu do czasu kibiców piłki nożnej, pochopne byłoby jednak identyfikowanie mentalności tych grup z całością „duszy polskiej”.
Tekst elegancki, logiczny z pozoru, ale widzimisię, że na grubym logicznym błędzie fundowany. Pisze pani Bielik-Robson: „Przyswoiwszy sobie dogłębnie prawdę przesłania, że »Bóg umarł« musimy nauczyć się myśleć o bycie jako trwale naznaczonym nicością – a co za tym idzie, musimy także nauczyć się myśleć inaczej o naszym życiu jako o procesie od początku poddanemu prawu śmierci”.
Rozumiem, że przyjęcie od Fryderyka Nietschego tezy, że „Bóg umarł” dla wielu jest łatwe, daje się harmonijnie połączyć praktycznym ateizmem czy religijną obojętnością. Czy jednak logicznie wynika z tego ciąg dalszy rozumowania? „Byt trwale naznaczony nicością” to opis analogiczny do opisu wyspy trwale otoczonej oceanem. Wzajemnie swój sens określają, chociaż ocean bez wyspy dałby radę, a odwrotnie – ciężko. Czy jednak wyspa staje się mniej rzeczywista, jeśli pamiętamy nieustannie, że otoczona wodą? Ale dalej? Co znaczy poddanie procesu życia „prawu śmierci”? Czy z przyjęcia nieuchronnej śmierci jako kresu wynika to, że życie nie w pełni jest życiem, że bliżej mu do umierania? Prawda to równie banalna, jak bezwartościowa poznawczo. Wszyscy to wiedzą, a melancholicy szantażują tym pozostałych. Wstrząsem, myśleniem inaczej byłoby raczej przyjęcie hipotezy, że śmierć niezupełnie jest końcem. Wtedy kłopot, wtedy jakiś bodziec, aby żyć godnie – bo inaczej będzie się spartolony życiorys ciągnąć gdzieś w zaświaty za sobą. A tak – tańcujcie myszy…
Według Rymkiewicza miałaby być polska kultura śmierciolubna, śmiercionośna i śmierciożerna. Co więcej, taka miałaby być jakaś hipotetyczna „zasada polskości” i to polskości określonej rasowo, etnicznie, genetycznie. To wygląda na głoszenie całkiem subiektywnych przekonań jako prawdy ogólnej i ważnej – a to coś równie marnego poznawczo, jak przekonania pewnych publicystów, że Polak wysysa antysemityzm z piersi matki. Oczywiście upraszczam, ja jestem literacki kłusownik, bom książki nie czytał, a wymądrzam się i nie sięgam duchowo tych wyżyn, na jakich Agata Bielik-Robson rozpoznaje, że jest Rymkiewicz „jednym z najlepiej myślących ludzi w Polsce”. Jedno wiem, jest nasza kultura wystarczająco bogata, aby znaleźć tam argumenty, potwierdzenie istnienia fascynacji zagładą, rzezią, dowody, że możliwe jest rysowanie polskości czarną krwią nicości. Weźmy Borowskiego, różne fragmenta Odojewskiego i Herlinga-Grudzińskiego, wiele linijek Stanisława Różewicza, weźmy z nowszych „Biegunów” Olgi Tokarczuk, gdzie tyle thanatomanii, nekrotropizmu, teratofilii. Chce Rymkiewicz zakładać literacki zakon wyznawców Świętej Masakry, proszę, jest jakieś urozmaicenie krajobrazu romantycznego. Ale niech mnie nikt nie namawia, abym szedł za nim jak za prorokiem, że nie ma innych.
O ileż prawdziwiej, głębiej, bliżej wielkich sensów widzi polski los Jacek Woźniakowski w wydanych ostatnio „wspomnieniach szczęściarza”, w których nie omija klęsk narodowych, strat heroicznych i strat płynących ze głupoty i zbrodni, zachowuje jednak po mistrzowsku harmonię bytu, tę tajemniczą melodię następujących po sobie pokoleń. Pokazuje w świetle przemijania tkaninę wspólnoty wchłaniającą wątki niemieckie, angielskie, holenderskie, ukraińskie, francuskie, jakie chcecie, rodzinną tkaninę błyszczącą złotymi nitkami takich nazwisk, jak Henryk Rodakowski, Józef Czapski, Maryla Wolska, Maria Jasnorzewska-Pawlikowska, Beata Obertyńska, Wojciech Kossak.
Niezliczeni koledzy i przyjaciele, wujowie, stryjeczni, bracia, kuzyni ginęli, bo tego wymagał honor, ginęli w zderzeniach historią, w nierównej walce z podłością, ale masakra, ofiara czy cena były ciemnym tłem, na którym rozgrywała się uczta życia. Pesymizm, a nawet tragiczna wersja ludzkiego losu, są usprawiedliwione, ale przypisywanie cech prawdy lub fałszu temu, co jest kwestią wyboru, podlega zmiennościom nastroju, temperamentu, sytuacji – to błąd logiczny. Pouczające i płodne myślowo jest przyłożenie do pomysłów Rymkiewicza pewnej miary, jaką Woźniakowski proponuje w eseju poświęconym postaci kardynała Sapiehy (wybacz Jacku kochany, że wyrywam Ci tak obszerny cytat – ale to ze strachu, że przegapią, nie przeczytają): „Gdybym miał narysować niezwykle uproszczoną i schematyczną systematykę postaw politycznych, tobym podzielił może polityków najpierw na konformistów i nonkonformistów. Konformiści mogą być konserwatywni i postępowi, konformizm postępowy wydaje mi się szczególnie przykry, bo odpowiada dość dokładnie temu, co się nazywa »political correctness« i co bywa nieraz rzeczywistym zniewoleniem umysłu. Jeśli chodzi o nonkonformizm, to jego szczególne zagrożenie widziałbym w postawach krańcowo różnych: ekscentrycznej i egocentrycznej. Nie muszę chyba podawać przykładów z obecnego życia politycznego w Polsce, wystarczy powiedzieć, że obie postawy wydają mi się destrukcyjne dla możliwości wspólnego, konsekwentnego działania. Natomiast nonkonformizm zrównoważony dzieliłby się w tej dość groteskowej klasyfikacji znowu na dwie odmiany: nonkonformizm postępowy i nonkonformizm konserwatywny. Wolę chyba ten drugi, bo bierze pod uwagę lekcje przeszłości w stopniu wyższym niż nonkonformizm postępowy”.
Agata Bielik-Robson, sama typowa przedstawicielka nonkonformizmu postępowego, traktuje wywody Rymkiewicza jakby były one przejawem tej samej opcji. A przecież nie tak trudno zauważyć, że nonkonformizm Rymkiewicza jest podręcznikowym przykładem konformizmu egocentrycznego – jego postawa z pewnością jest „destrukcyjna dla możliwości wspólnego, konstruktywnego działania”.
Postulowana przez Rymkiewicza straceńcza, skrwawiona wolność i takaż tożsamość jest czymś na wskroś literackim i mającym literackie tradycje – od „Pieśni o Rolandzie” po sienkiewiczowskie jatki. Artioma Wiesiołego „Rosja we krwi skąpana”, „Konarmia” Izaaka Babla też są z tych okolic wyobraźni. Czytam też o swoistym straceńczym i okrutnym „ustanowieniu świata” w szkicu Jorge Luisa Borgesa w literaturze gauczowskiej, szczególnie w poemacie Hernandeza „Martin Fierro” (tom „Polemiki”, nowość wydawnictwa Prószyński i S-ka). Dla mnie cenne jest wprawdzie prowadzenie myślowych powinowactw od Hegla ku Heideggerowi, Schopenhauerowi, Kojeve, prowadzenie ich dalej, aż do Rymkiewicza i Kaczyńskich, ale Bielik-Robson niepotrzebnie i błędnie nadaje cechy filozofii nauki czemuś, co jest filozofią-literaturą. Trochę mnie dziwi powaga, z jaką cytuje Hegla: „Potęgą duch jest tylko wtedy, kiedy negatywności patrzy prosto w oczy i przy niej się zatrzymuje”. Przecież musimy uznać to zdanie za literackie, poetyckie wprost, inaczej pytalibyśmy gdzie duch ma oczy i gdzie negatywność ma oczy. Bez tego nawet w sytuacji „zatrzymania się przy” nie mogliby sobie prosto w oczy spoglądać. Jeśli zaś mamy już iść ścieżkami filozofowania literackiego, to naprawdę od poetyzowania Hegla wolę poetyzowanie Jana Krzeptowskiego zwanego Sabałą, analfabety i muzyka. Sławiąc krwawe, okrutne, odważne tradycje zbójnickie, był przecież Sabała po stronie życia. Co więcej, zagłębiając się w pisanych i ustnych po Sabale przekazach, możemy iść głębiej niż takie określenia jak Rymkiewicza, jak „prawo masakry”, „hańba życia” czy zapisany gdzieś u Marii Janion „kicz zbawienia”.
Zajmuje się Rymkiewicz różnicą między umieraniem a zdychaniem i stwierdza – o ile cytatom wierzyć – „zaraz widać, że nie ma żadnej różnicy”. Gubi się po drodze sprawa egzystencjalnie ważniejsza: prawda, że różnica pomiędzy śmiercią a życiem to nie jest wartość stała. W sabałowej tradycji przeciwieństwem śmierci jest życie, ale ileż to odmian życie miewa. Jest dość marne życie – dólskie, jest honorniejsze życie halne, czy jest wreszcie życie wierchowe. Nie każdy tyle samo traci, ginąc czy składając ofiarę z życia. Różni się śmierć z bronią w ręku od śmierci pod ścianą. Różni się śmierć w siodle od śmierci w okopie, inaczej zabija się ubranego, inaczej kogoś, kto jest nagi. Z „Martina Fierro” Jose Martineza:
Asi ha de ser, no lo dudo
Y por eso decia un tonto
„Si los han de matar pronto,
Mejor es que esten desnudos”
Z życia idzie się nie tylko do cmentarnej jamy, są jeszcze schody na piętro. I dlatego zachwycony erudycją Agaty Bielik-Robson, jej elegancją wywodu, nie mogę być po jej stronie, gdy używa wielkich spraw życia i śmierci, aby załatwiać marginalne sprawy polityczne, udowadniać, że poeta Rymkiewicz „odsłania niejawną prawdę »faszyzując« swoich ulubionych polityków, czyli braci Kaczyńskich”.
Czytam u Jacka Woźniakowskiego o okolicznościach śmierci rodziny Horodyńskich w Zbydniowie, o losach uratowanego z masakry Inia Horodyńskiego, młodego człowieka wielu zalet i talentów, malarza, konspiratora. Zginął w przeddzień Powstania Warszawskiego, ranny w akcji zbrojnej. Uratował się cudem, aby zginąć przypadkiem. Ślad jaki został po nim nie jest śladem zniszczenia, absurdu. To raczej ślad życia i tajemnicy.