Piotr Wojciechowski: Próba czytana
Nie musieliśmy brać tego modnego Anglika – on po prostu przerabia na scenę niedzielne dodatki do paryskich dzienników. Bierze paradoksy od świeżo wylansowanych filozofów i dokłada do nich bluzgi w stylu hiphopu. Kogo dziś szokuje brukowy język?
– Hola, hola, panienko! Bastuj, bastuj! – Marcjan wstał i zamachał rękami przed nosem Klary. On jeden przychodził na próby w garniturze, w jasnej koszuli i krawacie. Był kiedyś prezenterem w telewizji, a w teatr się wżenił. Małżeństwo potrwało niecały rok. Wera, zrazu rusałka, potem oszustka, odeszła od niego, ale on nie porzucił teatru. Pozostał, ale przywykł pokazywać swoją odmienność. Był jak oni komediantem, tyle że on przecież nie musiał.
Teraz nie udało mu się uciszyć Klary. On wstał, i ona wstała. Wspięła się na palce i zajrzała mu w oczy. Wyrzuciła w górę ręce – miała opanowany ten gest, kiedy jej krągłe ramiona strzelały jak rakiety z szerokich rękawów burego swetra-kolczugi.
– A jak zbastuję zrobi się mądrzej? – spytała. – Będziemy tu wymyślać pozy na sceny lesbijsko-sadystyczne, będziemy stroić ton do lewackich ataków na system, czy tam układ… On tego. On nie ma wyczucia teatru! On w ogóle..
– On-kto? Autor czy nasz? – przeciął ostro Marcjan.
Klara Zips siadła tak płynnie jakby to był wyższy kurs tai-chi, w tym samym ruchu odwróciła się do niego plecami. Gdyby ją taką wyrzeźbił Rodin, mógłby to nazwać „rozpacz pogardzająca”. Z tym skłonem szyi, wąskimi opuszczonymi barkami, dłońmi jak porzucone wachlarze.
– Leć za nim do bufetu, naskarż na mnie, że podrywam autorytet, sieję zamęt – powiedziała starannie frazowanym półszeptem. – Idź, Marcjan, idź. Oni tam siedzą, pompują się. Intelektualne orły nad expresso bez śmietanki. Idź, my głupole tu czekamy na rozkazy. Zagramy wszystko, bo my kukły idealne.
Marcjan zdjął marynarkę i starannie powiesił na oparciu krzesła. W teatrze wiedzieli wszyscy, że dzięki jego koneksjom z ludźmi telewizji można dostać rolę w serialu, filmie, spektaklu telewizyjnym. A on sam domyślał się, jak go za to nienawidzą. W telewizji nic już nie mógł w tych nowych układach, ale im łatwiej było myśleć, że odmawia pomocy. Wygranych podejrzewali, że układają się z Marcjanem po cichu. A przegranych było zawsze więcej.
– Idę zapalić. Nie będę się tam wciskał do stolika proroków. Wiem, co ta sztuka znaczy, jak ją czytać. Wiem i co z tego? Mnie nikt nie zapyta.
Marcjan poszedł i dopiero teraz odezwała się Bella Kuchara.
– Wiesz, co się dowiedziałam o naszym Marcjanie? Szykuje się coś za trzy lata. Będzie kandydował na prezydenta.
– Mówiłam ci Bella, nie wyjeżdżaj z tymi plotami z „Klaudii”. Czytaj, bo to cię odpręża. Ja też czasem kupuję kosmopolitankę albo „Życie na gorąco”. Depilacja, antykoncepcja, życie seksualne Hollywoodu – niezłe kawałki. Ale o tym w naszym teatrze – sza! Tu Brecht, tu się mówi o dekonstrukcji Derridy, o Verfremdungseffect, indyjskich sztuczkach Petera Brooka. Teatr no, teatr kabuki, teoria supermarionety. Tu jesteś skazana na permanentny lifting mózgu.
– Ale jak jesteśmy dwie, ty i ja?
Klara przycisnęła dłonie do ust, przychyliła się do Belli i wyszeptała.
– Ściany mają uszy, Bella. Może gdzieś kiedyś. Na dalekiej plaży w Chorwacji. Tu Verfemdungeffect, albo nic. Jakie to perfumy?
– To Chanel numer pięć – powiedział Cocomatura, który dotąd siedział pochylony nad tekstem, z czołem podpartym dłońmi, z grubymi paluchami zanurzonymi w szpakowate zmierzwione kudły. – Nie jesteście tu same dwie. Jak już jesteśmy troje, to wiecie, ja studiów nie mam, ja nie wiem, kto to Gordon Craig. Pomóżcie, szepnijcie, o co tu biega? Te one to jak?
Klara wzruszyła ramionami i powtórzyła pytanie – Te one to jak? Te one, to trzy damskie role. Zapewne damskie. Póki on nie powiedział, to nie mamy prawa myśleć cokolwiek.
Zawiesiła głos i nawinęła na palce krucze pukle po obydwu stronach śniadych policzków. Wpiła w pospolitą gębę Coco wielkie magiczne oczy – Ale póki nie słucha, to powiem. Ten stary, ty go zagrasz…
– W życiu, nie. – zaperzył się Cocomatura. – To nie jest rola dla mnie.
– Słuchaj, zagrasz. A te one, to trzy dziwki, które on sobie sprowadza do więziennej celi.
– Pleciesz Klara – sprzeciwiła się Bella – Gdzież do celi! On jest w więzieniu, ale jako psycholog, naukowiec. Badania nad przestępcami. A one to są więźniarki, chcą go wykorzystać, żeby wyjść…
– Nie ma to jak być magistrem sztuki aktorskiej – westchnął Coco. – Wszystko się kuma. Ale po mojemu, to wyście to więzienie wzięły z sufitu. To jest rezydencja tego starego. Albo szpital, w którym on robi eksperymenty na ludziach. On je jakby sklonował ze swojej spermy. Czyli jako córki. No tak było w królu Learze, nie?
– Ściany mają uszy. Z Szekspirem nie wyjeżdżaj.
Ściany, kotary, meble. Teatralny zapach kurzu, kleju, kosmetyków. Mała sala prób, wygospodarowana na półpiętrze po remoncie, była oświetlona przeraźliwie białym i nadmiernym światłem. Te żarówki podobno oszczędzały energię, z pewnością zabijały energię psychiczną. Zostali we troje wpatrzeni w komputerowe wydruki tekstu usiłując – każde po swojemu – wyczytać między wierszami spektakl, siebie, swój ukłon przed kurtyną. Klara Zips pomyślała sobie że to jest jak szukanie grzybów w spalonym lesie. Kolczaste słowa kruszyły się na miał przy każdym odczytaniu.
Marcjan wypalił połówkę i stanął w drzwiach bufetu. Na stoliku proroków scenograf Bawidło rozłożył kalki, papiery. Długimi palcami wirtuoza biegał po szkicach i wyjaśniał co znaczy, co chciał powiedzieć modny Angol.
– Ja wiem, to jeszcze zawczasu – mówił głosem pełnym sugestywnego entuzjazmy. – Wyskakuję przed orkiestrę. Ale jeśli mamy się zakwalifikować na Edynburg, to jest nawet za późno. Wiem, co mi chcesz powiedzieć. Że festiwale to małpiarstwo, jarmark męskich dziwek. No, może. Ty chcesz coś powiedzieć polskiemu widzowi, szlachetnie, jestem z tobą. Tak rozumiem teatr – służba. Duchowa służba. Nie, tak nie mówisz, ale czy ja cię nie czuję po tych latach? Tylko ten nasz widz, to żałosne, żałosne. Musi być coś obdzwonione w Edynburgu, żeby ten nasz widz przyszedł. I dlatego – patrz, ja w nocy nie śpię, kombinuję. Nie zakochałem się w tej sztuce, zabij, nie potrafię. Ale siedzę w nocy i myślę – co by… Ty nie trząś łbem Miszka.
– Nie trzęsę, ale…- odezwał się asystent. – Ale tego… możemy usiąść nad tym z aktorami?
– Za wcześnie – sprzeciwił się reżyser. – Zadałem im, główkują. I nie przekreślałbym tego, co wymyślą. Ale ja chcę do nich wyjść z gotową koncepcją, ze strukturą znaczeń. Pokazać im od razu wektory napięć. Słuchajmy, jaka jest pierwsza wersja scenografii – i na razie sza. Zobaczmy przestrzeń, domyślimy się ruchu. Osoby wejdą w smugi ruchu, prawda. A kiedy mówię o osobie, to co?
– No to chodzi o motywację – odpowiedział Miszka.
Bawidło rozprostował kalki na stoliku i dalej opowiadał o swojej wizji. W bezbarwnym, burym i szarym świecie poziomych podestów i pionowych ścian poruszają się figury szachowe. Biały Król i trzy czarne gońce, potem garść białych i czarnych pionów, biała wieża, czarny koń. Przez pierwszy, drugi i trzeci akt te wszystkie figury uczłowieczają się zwolna, nabierają kolorów ziemi, ognia, roślin. A przez ten czas elementy pionowe dekoracji i poziomy podestów ulegają rozchwianiu, zmieniają się w skosy, nawisy, pochylnie. Z neutralnych barw wykwita biel i czerń, układ kwadratów szachownicy.
Ledwie Bawidło zaczął opowiadać o swojej koncepcji, Marcjan stojący u wejścia, ledwie dotąd widoczny za malinową kotarą, zrobił krok naprzód i wyciągnął szyję, aby dostrzec cokolwiek na szkicach. Reżyser zauważył go, skarcił surowo wzrokiem i zaraz potem zrobił zapraszający ruch ręką.
Marcjan zbliżył się na palcach i przysiadł na krzesełku sąsiedniego stolika. Uprzejmy, ale pełen godności i powagi.
– Myślę, żeby przenieść spektakl do teatru telewizji – powiedział reżyser nie kierując tej wypowiedzi do nikogo.
– Podoba mi się ta czarno biała maskarada na początek i różnicowanie się barw potem – odezwał się ostrożnie Marcjan. – To jest organiczne. Na początku, gdy wchodzimy w jakąś sytuację zdaje się, że rozpoznajemy złych i dobrych, sprzymierzeńców i wrogów. A potem… albo jak na wiosnę jest ta polna grafika – czarne skiby i białe resztki śniegu w bruzdach i potem coś się zielni, rudzieje, kwitnie niebiesko, żółto.
Słowa „organiczne” i „energia” były własnością reżysera. Kto ich używał, składał mu hołd, kto od niego te słowa usłyszał, to jakby dostawał order.
Asystent Misza, chłopiec zbyt piękny, ozdobiony bródką i wąsami muszkietera, poczuł się wywołany do odpowiedzi.
– Kluczowe będą te trzy a la pionki na początku. Arsena, Beretta i Cykuta – musi być potężna energia w ich przemianie – najpierw prawie nie zróżnicowany zbiorowy obiekt erotyczny, a potem okazuje się, że za działaniem każdej stoi inna struktura motywacyjna…
– Dobrze, Miszka – pochwalił reżyser. – Kombinujesz. Ale w tekście, gdzie konkretnie masz to w tekście?
– Skoro mi to przyszło do głowy, musi być w tekście – zaripostował Misza. – Gdzieś między słowami może, między linijkami. I tu idąc za dynamiką, za smugą, trzeba budować rolę czasem przeciw tekstowi, przeciw didaskaliom nawet, aby wyzwolić energię zderzenia.
– Miszka sugeruje właściwe sprawy – wtrącił się scenograf Bawidło. -Poza tekstem. W początku trzeciego aktu jest w didaskaliach taka wzmianka – „obok tapczanu jakieś wiadro, jakaś miednica, cokolwiek, choćby telewizor.” A ja – patrzcie panowie – idę dalej – wstawiam tu telebimy, jeden, drugi, trzeci. I akcja ze sceny przecieka na telebimy, aktorzy gadają ze zjawami elektronicznymi, to się da przetworzyć, że ludzie spierają się z olbrzymami z tęczowej mgły. A na kolejnym ekranie – cienie. I ta scena, w której Stary widzi dziewczyn, ale każe Cykucie, aby opowiadała, co robią Arsena i Beretta…
– To jest jawne nawiązanie do platońskich cieni w jaskini – popisał się Misza. Miał trzy lata filozofii zanim się stoczył w teatr.
– Kluczowe jest to, że Cykuta kłamie, a okazuje się, że kłamstwo ma podwójne dno, to Profesor aranżuje oszustwo, bo żadnej z trzech kobiet już nie ma, Cykuta jest nagranym głosem, a tamte dwie są tylko zapisem video.
Reżyser spojrzał czujnie na Marcjana.
– Znalazł pan to w tekście, czy między wierszami? – spytał agresywnie. – I co według pana znaczy, że kobiet już nie ma? Skąd taki domysł? Cykuta w następnej scenie uwodzi profesora, mam pomysł na ostrą, drapieżną inscenizację. A tej kobiety nie ma?
– Chyba nie doczytałem – wycofał się Marcjan. – To tylko taki domysł…
– No właśnie – powiedział surowo reżyser. – Pan wie, gdzie pan teraz powinien być. Za czterdzieści minut będę u was w sali prób i będę chciał posłuchać logicznie czytanego aktu pierwszego. Logicznie, to znaczy ze zrozumieniem. Misza, dokończ!
– Ze zrozumieniem drugiego dna motywacji – dokończył Misza.
Lear to nasza mądrość – oświadczył Misza sześć godzin później. Z tymi słowami wsiadł do samochodu Igi Madziarek, swojej narzeczonej, zdobywającej rozgłos dziennikarki śledczej. Ich relacje były od początku zwichnięte. On wiedział, że Iga jest dla niego za mądra, za prawdziwa, tak jak ona wiedziała, że taki młody i piękny Miszka, to nie dla niej. Od roku telepało ich nieprzystosowanie wzajemne, gryzł brak nadziei, a coś, co było większe od erotycznego magnetyzmu, trzymało ich razem.
– O tej sztuce mówisz. O Angolu. Reżyser się uparł?
Misza kiwnął potakująco. Zatkał już sobie usta kanapką z łososiem, patrzał z podziwem jak Iga nalewa mu herbatę z termosu nie zwalniając na pętlach ulicy Karowej.
– Dokąd jedziemy? – spytał otrzepując ze spodni okruchy po trzeciej kanapce.
– A, tam. Tak byle-byle jedziemy – odparła Iga lekceważąco. – To mówisz, że reżyser się uparł i poleci przez tego brutalistę po szekspirowsku.
– Uparł się, ale nie poleci nigdzie. Pokłócił się ze wszystkimi. Podarł kalki pana Bawidły, to wspaniały scenograf. Jakieś pomysły tam były. Obraził Marcjana. No, w ogóle z aktorami i aktorkami to na noże. Przez Nieporęt lecimy? No właśnie, szczególnie z aktorkami. Klara Zips, ta wiesz, co w serialach zawsze… No! Myślałem że mu da w mordę. W końcu strzeliła drzwiami. Bo tam jest taka scena, no nie rozbierana, raczej nawet nie erotyczna… Stary jeden, szef gangu, czy tam dyrektor psychiatryka, odwraca się i nie patrzy. Dwie kobiety coś tam, coś tam, a szef tylko chce, żeby mu ta trzecia opowiadała co robią. I to ma grać Bella Kuchara. Nie znasz? Lekka nadwaga, kolosalna intuicja. Tyle, że ona kłamie. Ona – postać. Cykuta – takie imię ma postać. Kłócili się jak wściekłe psy o to, a mnie przypomniała się – bo wiesz, Iga, ja tam jak na węglach. On w każdej chwili może mnie zahaczyć o motywacje, o znaczenia. Co te słowa znaczą. A mnie właśnie przypomniała się… Rozumiesz, Bella ma grać Cykutę, więc musi wiedzieć dlaczego kłamie – mówi, że tamte dwie całkiem coś inne robią.
– Co robią? A właściwie, co ci się przypomniało?
– Przypomniało się, że teraz robią seanse kinowe dla niewidomych, dostają słuchawki i słyszą opowiadacza, mówi, co na ekranie. Niedawno coś takiego zaczęli.
– Tak słyszałam… a w sztuce – co te dwie robią?
– W tekście tego nie ma. Coś rozpinają może. Rozpinają na sobie, jedna drugiej. Pewnie reżyser będzie chciał, żebym ja wymyślił, co jak dlaczego. Dlaczego – to ważne. Jestem tam za chłopca od motywacji. Postać coś robi, a ja mam mówić aktorowi dlaczego i jeszcze głębsze dlaczego.
– Wymyślisz – powiedziała Iga i dotknęła kolana Miszy. – Zawsze coś wymyślasz. Lubię twoje pomysły.
Marcjan zadzwonił do Wery – nie był pewien czy mieszka tam jeszcze na Księżych Sadach. Telefon najpierw zajęty, potem nikt nie podnosił słuchawki. Zadzwonił na komórkę, wydobycie numeru komórki kosztowało go butelkę whisky. Nic. Zostawił wiadomość na poczcie głosowej i poczuł, że zrobił błąd.
Mimo, że był po dwu piwach, wsiadł do auta i pojechał na ulicę Księże Sady. Spodziewał się, że będą wille, były dość nędzne domki. Wera była w domu. Sama – i wyglądało na to, że mieszka sama.
– Nie spodziewałam się ciebie. Wejdź Marko – i nie podała mu ręki na powitanie. Była bez makijażu, w czarnych dżinsach i białej koszuli z nierówno obciętymi rękawami.
– Ja też się nie spodziewałem… że trafię. Że zastanę w ogóle…
Furtka była zamykana na drucianą obręcz, w przekwitłych bzach niski drewniaczek. A za sionką z psim barłogiem – proszę – takie mieszkanie. Może małe, ale urządzone jak dobra scenografia. Zasłony, narzuty, fotele, w różnych tonach szarości, lnu surowego, grafitu. Stare czarno-białe zdjęcia na ścianach. Rodzinne chyba.
Wera zniknęła w łazience i wróciła ze spiętymi na karku włosami.
– Czemu nie siadasz? Co się dzieje?
Siadła na fotelu, podciągnęła kolana pod brodę. Bosa.
– Dzwoniłem – powiedział siadając naprzeciwko. – Ale chyba numery nie…
Unieważniła kwestię telefonów lekceważącym gestem dłoni i powtórzyła – co się dzieje?
Wera, była dla niego kiedyś bosą rusałką, potem okazała się oszustką.
Co się dzieje?
Powiedział, że to teatralne sprawy, że w teatrze zaczynają się próby „Syndromu strażnika”, reżyser doprowadził do jakiejś psychozy, zupełnego zamętu. Skłócili się, zanim zaczęli rozumieć. A on czytał, że w Zielonej Górze „Syndrom strażnika” był w próbach, a ona, Wera, była tam właśnie dwa sezony.
No tak, zaczynali. Ale nie wyszło nic, bo Holender, który miał reżyserować, zdolny gówniarz, zaplątał się w narkotyki. Wyleciał, wrócił do Hagi, nie było nikogo na jego miejsce. Ten, co przyszedł po miesiącu, chciał Zapolską. I grali. Przez miesiąc były komplety.
– Ale. Wera…(znów wymawiał to imię), ale z tym Holendrem. Jak? Była koncepcja? Klucz odczytania jakiś?
– Miałam grać Berettę – powiedziała Wera, westchnęła i zamilkła. Zapatrzyła się w ciemne okna, aby mógł sobie przypomnieć jej profil, swoje w jej profil zapatrzenie dawne.
– Miałam grać Berettę – powtórzyła i nagle zaśmiała się cicho. – Holender przywiózł tekst z Warszawy taki dumny, jakby okradł Bank Narodowy. Nowy, nie drukowany jeszcze tekst legendarnego Duncana. A my żartowaliśmy, że Duncan pisał „Syndrom strażnika” jako przeróbkę bajki o trzech małych świnkach i złym wilku. Naświntuszył ile wlezie.
– Ale poważnie. Powiedz, to mi bardzo potrzebne.
Zamyśliła się, pionowa kreska między brwiami.
– Teraz myślę, że to było o nas.
– Czekaj, Wera. W jakim sensie?
– O panie,
Jeżelim winna, przeto że mój język
Nie ma giętkości dosyć i biegłości
W mówieniu czego nie myślę (Co bowiem
Serce mi radzi, to nie mówiąc czynię)…
– Wera, to przecież z „Króla Lira”.
– Stary przekład Paszkowskiego – potwierdziła. – Jest tam dalej:
Nie mnie pierwszej
Przyszło w złe popaść przy chęci najszczerszej
Zrobienia dobrze…. Ten Hank Groeme…
– Kto?
– Holender. Tak się nazywał, Hank Groeme. On niegłupio kombinował… Ale ja cię o suchym pysku trzymam. Dalej pijasz zieloną herbatę?
W ciemności paliła się tylko przeraźliwie biała lampa nad zjazdem z wiaduktu i nieco bliżej neon barwy różowej landrynki „Cafe Rendez-Vous”. nad baraczkiem z zatrzaśniętymi okiennicami.
Iga zakręciła na placyku, przejechała krawężnik i zaparkowała. Stali tak bez świateł, z opuszczonymi szybami. Od knajpki pulsowała brzękliwa muzyczka. Milczeli, nadsłuchiwali. Tylko psy szczekały, daleko. Czas rozpędzony autem, zwalniał, napełniał się nocą wysoką, ich czuwaniem. Czuwaniem razem.
– Byłeś już kiedy w Nowym Dworze Mazowieckim?
– Nie, przejeżdżałem. Tysiąc razy – odpowiedział Miszka. – Czekamy na kogoś?
– Boże, chciałabym to wiedzieć. Kto tu na kogo czeka. Mamy czas w każdym razie. Opowiedz mi jeszcze raz tę sztukę. Bo jak opowiedziałeś dotąd, to jakieś hojdy-bojdy. Kim jest Stary? Jaką ma władzę nad Szefem i tymi trzema kobietami? Dlaczego chce wszystko zniszczyć i to cudzymi rękami? Zjadłabym batonik. Sięgnij na tylnie siedzenie do torby.
Misza przechylił się i sięgnął za siebie. Zamiast torby namacał aparat. Nowy, z teleobiektywem.
– Redakcyjny?
– Nic nie mają te dziady. Kupiłam sobie.
– Kurde, klasa. – Misza obejrzał z podziwem aparat i powiesił go sobie na szyi. To już tworzyło postać sceniczną. Iga podsunęła mu pod nos pudełko z batonami. Pokręcił głową, że nie. – Jak to opowiedzieć? – westchnął. – Wiesz, w pierwszej scenie tylko Szef i Stary. Ustawiają na półkach jakieś przedmioty, przeszkadzają sobie nawzajem, ale nie zauważają się niby. Jeden drugiego.
– Jakie przedmioty?
– No właśnie. Reżyser nagle mnie o to zapyta, a ja nie będę wiedział. To też muszę wymyślić. Scenograf Bawidło proponował książki i reżyser go zrugał. Za małoduszne skojarzenie – półka – ustawiać – co? Książki. Prostackie skojarzenie. Ale zostawmy. W drugiej scenie coś się zaczyna dziać. Te trzy kobiety coś wiedzą o Starym, bo jedna drugiej opowiada jaki on jest. Tyle że…
– Gdzie idziesz? – zapytała Inga poirytowanym głosem – Nie idź…
– Muszę. Wypiłem ci cały termos herbaty i jeszcze kolę.
Jakoś panicznie łapała go za rękaw. Ale Misza wysiadł i ruszył w stronę zarośli za stacją transformatorową. Wracał zamyślony – jak to opowiedzieć Idze, jak opowiedzieć, żeby poczuła rozdzierającą pustkę tej sztuki. Ledwie wyszedł na placyk przed kafeją, w tę aurę różowego neonu, dostrzegł kogoś wysokiego, z grzywą siwych włosów rozmawiającego z Igą przez otwarte drzwi auta. Zrobił trzy kroki i uprzytomnił sobie, że siwy drab w skórzanej marynarce trzyma drzwi, które Iga próbuje zamknąć.
– Hej, panie starszy! – zawołał Misza. Stary odwrócił się, a Misza prawie bez myśli podniósł wiszący mu na szyi aparat i pstryknął.
– Uśmiech proszę – zwołał i pstryknął raz jeszcze, trzeci, nim pojął, że siwy, usta otwarte, czarna jama wrzasku, wyciągnął pistolet i strzela do niego. Potem zakotłowało się wszystko. Coś walnęło go w bark, padając zobaczył, że Iga rusza, wywija na placyku rajdowego młyńca, rusza wprost na niego, najeżdża, noga, noga boli, a ona wlecze, wciąga poturbowanego, broczącego. Gaz potem i auto rycząc na wysokich obrotach, czmycha, czmycha. Na wiadukt i w stronę gdańskiej szosy…
Bella Kuchara skończyła zmywanie po kolacji i przysiadła się do męża, który tkwił przed telewizorem na kanapie z białej imitacji skóry i pilotem klikał z kanału na kanał. Zatrzymał się na moment na zawodniczkach walących piłkę przy siatce, przeskoczył na jakiś film sensacyjny, na którym dziewczyna w szaleńczy sposób prowadziła białe auto. Ścigała ją czarna limuzyna i czerwony wóz terenowy pełen przeklinających drabów.
– Wyłącz na chwilę, dostaniesz piwko.
– Przecież nie jestem uzależniony – odpowiedział i wrócił do siatkarek, które właśnie wygrały coś, bo cieszyły się bardzo sympatycznie i prawdziwie. – Nie jestem uzależniony – powtórzył Zyga mąż. – Nie musisz przekupywać piwem, żebym wyłączył. Albo mogę sobie sam wziąć z lodówki i oglądać dalej, nie?
Przerzucił znowu na kino akcji. Dziewczyna jedną ręką prowadziła auto po serpentynach, drugą tamowała krew tryskającą z ramienia bezwładnego przystojniaka.
Bella przysiadła się na kanapę, cmoknęła w policzek, wetknęła w rękę puszkę z piwem, wyjęła z drugiej ręki pilota.
– Nie wyłączasz – zdziwił się Zyga-mąż.
– Bo reklamują ten krem, co go nie kupiłam. Wyłączam. Muszę ci powiedzieć co w teatrze.
– Kłócicie się – wypił pół puszki nie odejmując od ust. – No… zimne. Tego było mi trzeba.
– Piekło się zrobiło, ale przynajmniej już wiadomo o co. Po tych recenzjach z Różewicza, reżyser strasznie chce jeszcze. Żeby go chwalili. Żeby iść za uderzeniem i jego pięć minut. Złapał się za modnego Anglika, może nawet wie, jak to wystawić, ale najpierw musi nas przeczołgać przez tekst. Musi pokazać, że my durnie, a on ratuje nas, podciąga, stawia na poziomie. Tam jest taka scena, że ja – bo mam grać pielęgniarkę-dziwkę. Nazywam się Cykuta i robię Staremu masaż serca, sztuczne oddychanie usta-usta. Takie sztuczki z pogranicza burdelu i ojomu. Wychodzi z zapaści i mówi – ten Stary – żebym nie składała parawanu, tylko wyjrzała, co robią tamte dwie, niby koleżanki moje. Żebym smacznie opowiedziała. Ich nie ma. Uciekły, może umarły, a może były tylko przyśnione. Ja muszę zatrzymać Starego, mieć go. Nie widzę nikogo, ale opowiadam Staremu jakieś takie – z sekstelefonu dla sadystów. Ale nie opowiadam tak a tak, ale raczej niedopowiadam, wyciągam z niego, co on by chciał zobaczyć. To jest taka gra i nawet nieźle napisane, że opowieść, co ją mówię, nie jest ani jego, ani moja, gdzieś powstaje między nami, między nimi znaczy – Cykuta i Stary – podprowadzam, podpowiadam, on majaczy, potem się okazuje, że zapaść była udawana, majaczenie też. I reżyser mnie męczy – pyta, co ja robię, kiedy mu to opowiadam, po której stronie parawanu jestem, dotykam Starego czy nie.
– Lepiej nie dotykaj – powiedział Zyga-mąż. – Z tej sztuki będzie klapa. Ja to czuję.
– Ale ja muszę coś proponować…
– Ja proponuję zamianę.
Zyga wziął pilota z ręki Belli, a jej dał pustą puszkę. Zanim jednak włączył, pojawiła się Zoreńka. Jakby wypełzła spod dywanu.
– Mama, ja wszystko narysowałam. Można grać do teatru prosto z tego.
Klęcząc przed rodzicami jak paź przed parą królewską, mała wręczyła im wielkie tekturowe pudło po włoskich, świeżo kupionych, kozaczkach Belli.
– Początek jest wewnątrz, a potem oliwa sprawiedliwa na wierzch wypływa i dalej jest na przykrywce, a kończy się pod spodem, ale to niespodzianka. No więc tak – są trzy złe księżniczki, a niewiadomo która jest dobra….
Pudło zarysowane było gęsto kredkami świecowymi i flamastrami.
– Zoreńka – jęknęła Bella – ale skąd ty… przecież to są dorosłe sprawy!
– Telefonowałaś do pani Klary, a potem pani Klara do ciebie. Ja więc się wtedy bawiłam w bal lalcyny u mnie w Barbilandii. – Nawet mówiłaś do pani Klary nie płacz, nie płacz, a ja ją bardzo lubię, prawda że jest gwiazdą piękna? I z tego narysowałam tak – tędy – tędy i hop! Tu jest na denku niespodzianka, ten Stary był drewniany, pusty w środku. Otwierają się drzwiczki jak w koniu trojańskim i tam w nim jest trzech królewiczów. Trzech dobrych królewiczów, ale jeszcze nie wiadomo, który okaże się zły. A może są to trzej królowie monarchowie, tylko jeszcze młodzi, jako studenci. Widzisz tato? Trzej. Ten trzeci trochę zasłoniony, bo już było mało miejsca.
– Widzę – powiedział Zyga-tata. – Raz dwa trzy. Zgadza się. Co z tego dziecka będzie, jak ty je tak wychowujesz… Jeszcze sobie wezmę piwo.
Poszedł do komputera z piwem, na kanapę już nie wrócił tego wieczora.
Misza ocknął się na tylnim siedzeniu. Był ranny, krwawił pomimo opatrunku, jaki zrobiła Iga ze swojej bluzki i pokrowca zdartego z oparcia fotela kierowcy. Za oknem był różowy neon „Cafe Rendez-Vous”. Wsiadła Iga w staniku. Ruszyła ostro.
– Po aparat. Wróciłam po aparat. Jest. Pasek przestrzelony, dlatego zgubiłeś. Nie ruszaj się, nogę masz złamaną.
– Ty mi złamałaś – jęknął.
– Nie chciałam, sorki. Ale po prawdzie zasłużyłeś. Fotoreporter-partyzant. Ale słuchaj, jak nie chcesz mieć kłopotów, jak nie chcesz, żebym ja miała wielkie kłopoty, to trzymaj się tej wersji, co ci powiem. Zabrałeś mnie na wycieczkę w celu erotycznym. Przejeżdżaliśmy przez Nowy Dwór, bo rozglądałeś się za jakimś hotelikiem. I bęc, zabłąkana kula. W szoku zatrzymałeś auto, spadłeś z nasypu, noga złamana. Nic więcej nie było, nikogo nie było, nie widziałeś aparatu, nic. Powtórz, proszę. Zaraz będziemy w szpitalu na Bródnie. Mam tam kogoś, czekają. Powtórz, co było.
– Kurde, po co. Noga puchnie.
– Powtórz, to ważne. Boże, bardzo ważne, zrozum, Miszka.
Zanim dojechali przed izbę przyjęć na Bródnie powtórzył dwa razy, potem urwał się film.
Przy zielonej herbacie było niby milcząco, ale tak ciepło, z takimi rusałkowymi uśmiechami i spojrzeniami, że Marcjan się rozmarzył, już zerkał które drzwi do sypialni. I zamiast tego Wera pociągnęła go na spacer. Psi spacer. Stalker jak się nie wybiega wieczorem, to w nocy nie daje spać. Stalker był wielki, czarny, kudłaty, żywiołowo i wilgotnie serdeczny. Szli wśród domków i warsztatów uliczkami o dziwnych nazwach – Żużlowa, Kraterowa. Ciepła noc, mimo gwiaździstego nieba. Pierwsza taka w tym roku. Wera nie pytana zaczęła opowiadać o tym, jak Hank Groeme, Holender, próbował odczytać „Syndrom strażnika”. Król Lear to starość bez mądrości, bez godności, tragedia, która próbuje skompromitować tragedię, a nawet podważyć jej sens tragiczny. „Najgorzej jeszcze nie jest, póki człowiek może powiedzieć: „Teraz mi najgorzej” – znowu w tłumaczeniu Paszkowskiego. Ślepy prowadzi szaleńca, szalony król w karnawałowym stroju z chwastów prorokuje cynizm, szydzi z moralności. Trzy kobiety w „Syndromie strażnika” odczytywać należy poprzez kwestię szaleńca. I tu Wera zacytowała z pamięci:
– Podły pachołku, odejm krwawą rękę!
Za co ty chłoszczesz tę dziewkę? Bijże się
Po własnym grzbiecie! Pożądasz jej chamie,
A każesz ją za pożądliwość?
Jest w „Syndromie strażnika” taka scena, w której Stary chce zabić Szefa i nie może.
– Ano jest – potwierdził Marcjan. Czuł, że coraz mniej obchodzi go reżyser, teatr, sztuka Oswalda Duncana, coraz bardziej samo słuchanie Wery. Pies który szalał i krążył, póki szli w milczeniu, szedł przy nodze, odkąd jego pani zaczęła mówić, jakby i on lubił jej słuchać.
– Widzisz – podjęła Wera. – Hank Groeme twierdził, że od tego momentu, że właśnie wtedy Stary zaczyna traktować Szefa jak nieśmiertelnego, jak Demiurga czy nawet Boga. I przeciw niemu kieruje wściekłe oskarżenie, niby bredzi o genitaliach, ale to jest oskarżenie samego fenomenu płci, rozdwojenia.
– Jest coś takiego w tych bluzgach. Oskarżenie przeciwko temu, że jedni są mężczyznami, a kobiety kobietami.
– Nie, nie takie rozdwojenie – Wera roześmiała się, jakby powiedział dowcip. – W każdym człowieku jest to rozdwojenie. W kobiecie tak samo jak w mężczyźnie – walka o władzę między mózgiem a genitaliami. I każdy przez to przegrywa, jak Lear, bez królestwa i bez godności.
W milczeniu przeszli stromą, schodzącą ku przejazdowi pod torami ulicę Popielną. Pies buszował w ogrodach korzystając z przewróconych płotów.
– Pogadam z reżyserem. Klara gra Berettę, Bella Kuchara Cykutę – zaczął niepewnie Marcjan.- Arsenę miała grać taka jedna po krakowskiej szkole, ale ją podkupili do serialu „Serce za serce”. Wyleciałaś od nas po awanturze, ale kiedy to było… Ty byś zagrała Arsenę. Reżyser powinien się zgodzić, on ciągle myśli, że ja mogę załatwić przeniesienie na scenę telewizyjną. A może będę mógł, tam w wierchuszce ciągłe zmiany… Bo to myślenie Holendra, to już jest jakaś sprawa, to może…Słuchasz mnie?
– Nie bardzo. Przepraszam, Marko. Stalkera nie słychać. Stalker, Stalker, do pani!
Wygodnie leżysz?
– Tak, ale panie doktorze…
– Skończ z tym panem doktorem. Mów mi Bruno. Prosiłem cię o to na pierwszej sesji. Światło nie razi?
– Nnnnie- mruknęła Klara Zips. A mimo to doktor Pszenic wstał, podszedł do lampy i starannie, zerkając na rozciągniętą na leżance pacjentkę, opuścił abażur na stojącej lampie. Czterdziestoletni, po kociemu gibki, łysiejący, krótko przystrzyżony psychoterapeuta napełniał Klarę zachwytem i brzydził ją zarazem do głębi. W stu procentach upozowany – zawsze w zgniłozielonych sztruksach czy tweedach, dyskretnie pachnący męskimi perfumami, zakłamany, bo swoją władzę ukrywający w cierpliwym, wyrozumiałym kumpelstwie, zasłaniający się cynizmem i profesjonalnymi procedurami. I ta wypielęgnowana kępka włosów pod dolną wargą naśladująca któregoś z amerykańskich idoli kina. Odżegnujący się od płci, ale uwodzicielski.
– Chyba jest dobrze – powiedział Bruno i przemknął za ogromne biurko. – Wiesz po co ci jest potrzebny „pan doktór”, wiesz? Chodzi ci o to, aby uciec w sytuację podległości, paternalizmu. Mała Klara i potężny tata. Wielki reżyser i posłuszna, pokorna aktorka. Pan doktór i uległa pacjentka. To przekreśla całą naszą robotę. Potrzebne jest partnerstwo. Wzajemna uważność – w buddyjskim rozumieniu tego słowa. Teraz słucham. Mówiłaś o bezsenności.
Ale w końcu – zasypiasz.
– Trzecia, czwarta nad ranem.
– I wtedy coś się śni.
– Nic właściwie.
– Czyli jednak coś – przypomnij sobie ostatnią noc. O czym myślałaś przewracając się bezsennie. Co pojawiło się, kiedy jednak zasnęłaś.
– Póki nie spałam, myślałam o tej sztuce, którą mamy robić. Mam tam grać kobietę, która jest ofiarą eksperymentów mózgowych. Na imię mi Beretta i jestem jakoś związana z drugą, Arseną. Nie jak bliźniaczki, ale raczej ja dzień i noc. I cały czas jest poddawana w wątpliwość sama nasza obecność, istnienie nawet. Nie wiem, czy jesteśmy naprawdę na scenie, naprawdę w tekście, czy tylko ta trzecia, Cykuta, opowiada naszą fizyczność, naszą namiętność, ból, jaki sobie zadajemy – albo nie. Jak ja mam proponować reżyserowi pomysły na moje sceniczne działania, na moje motywacje do działań? On cały czas twierdzi, że moje istnienie jest niepewne, że może jestem pojedyńcza, może podwójna z tą Arseną, a może nic, tylko się o mnie kłamie.
– A czujesz się Berettą? Może jest w tej sztuce jakaś inna, bliższa ci rola, może męska?
– Nie wiem, Boże, nie wiem nawet tego… Chciałabym Berettę, ale żeby ona miała coś do grania. Naprawdę, z jakąś prawdą w środku, z ruchem, z rozmachem, rozpędem. Żeby mogła wrzasnąć, uderzyć, zatańczyć…
– Stop. Zatrzymaj ten obraz. Jest rola, powiedzmy że jest. I kogo tańczysz? Dzień czy noc?
– Noc, oczywiście. No, tak.. noc.
– Nie wahasz się? Noc na pewno?
Teraz Klara Zips nienawidziła doktora Bruna. Czuła się przyłapana przez psychoterapeutę i nie wiedziała na czym. Doktor wstał, przemknął przez gabinet jak łasica – cicho i celnie, zatrzymał się nad głową Klary, ale poza zasięgiem jej wzroku. Gdyby otworzyła oczy. Ale ona nie otwierała, była nocą.
– I mówisz – tańczysz jako Noc i uderzasz, chcesz kogoś uderzyć. Kogo?
– Ciebie – pomyślała Klara. I powiedziała: – tego świntucha, Starego.
A zaraz potem pomyślała, że dwieście pięćdziesiąt złotych, jak w błoto rzucone. Sam Pszenic jej mówił na początku terapii – że seans, w którym okłamie się psychoterapeutę, to wyrzucone pieniądze. Zrobiło się jej żal kasy.
– Ciebie bym uderzyła – wrzasnęła zaciskając powieki. – Ciebie właśnie!
– Bardzo dobrze – westchnął z ulgą psychoterapeuta. – Bijesz mnie. Co to jest? Bunt, zemsta, pieszczota? Ale jako kogo mnie bijesz? Jako napastnika? Jako władzę, ojca, czy może reżysera? Jako mężczyznę?
Klara rozpłakała się.
– Nie mężczyznę, nie mężczyznę – szlochała. Poczuła, że doktor Bruno kładzie jej na wierzchu dłoni chusteczkę higieniczną.
– A teraz powiedz – kim w sztuce jest Stary. – Może właśnie mężczyzną?
– Chce być mężczyzną – wykrztusiła Klara opanowując łkanie. – Tam jest jeszcze Szef. Szef to porządek, rygor, dyscyplina. Stary przybywa, żeby zabić Szefa.
– Zabić porządek? Tak?
– Ale nie może. Nie może go zabić. Dlatego wzywa te kobiety. Chce je tego… no, przelecieć. A jednocześnie chce, żeby go one zabiły. I tu już się robi taki kotek z myszą, taki bełkot, że nie wiadomo. Przyszły go zabić, przyszły mu się sprzedać erotycznie, czy może wcale nie przyszły. A może tylko jedna.
– Lub dwie.
– Dwie, albo trzy.
– No to spójrz na to, Klaro, inaczej. Przyszły trzy, weź to za pewne. Dwie złe siostry i jedna dobra, sierota, Kopciuszek, ty właśnie. I wszystkie gry idą tak: – Książe chce odsunąć tamte złe dziewczyny, chce znaleźć ciebie. Po twojej stronie jest wróżka, ty masz za sobą Moce. Dlatego Książe, czyli Stary, szuka ciebie. Bo ty, przez swoją kobiecość, możesz mu dać męskość.
– Nie, tego nie ma w tekście – jęknęła Klara. – Przyniosę panu doktorowi tekst.
– O, znów jestem panem doktorem? Klaro, nie przynoś mi tekstu. Tekst nie jest ważny. Ważne jest to, co zagrasz, twoje własne życie.
– Nic. Nic nie zagram. Jestem zmęczona, Bruno.
Misza wstał w środku nocy i kusztykając na gipsowym opatrunku, opierając się na chodziku, powlókł się na poszukiwanie łazienki. Z przeraźliwie jasnych korytarzy przy dyżurce pielęgniarek i pokoju lekarskim skręcił w korytarz bez światła. Środki przeciwbólowe przestały działać, bolała noga, bolało ramię pod opatrunkiem, usta miał spieczone, język suchy jak kołek. Przez okno zobaczył migające światła. Przed izbą przyjęć zatrzymała się karetka, a obok niej policyjny radiowóz.
Dotarł na sedes, usiadł, załatwił się. Nie mógł wstać, przysnął oparty o ścianę zdrowym ramieniem i skronią.
Obudził się i poczuł, że gorączka spada. Pomyślał, że w pokoju dziennym, przy telewizorze jest elektryczny czajnik. Chciał się napić, ruszył w stronę pokoju dziennego pchając przed sobą balkonik-chodzik, ale wyszedł w złą stronę z ciemnego korytarza. Zatrzymała go ściana z matowego szkła i napis: Blok operacyjny. Poczuł, że musi usiąść i cofnął się do ławki.
Z ciemnego korytarza wypłynął dziwny orszak.
Przodem szedł cywil z teczką, za nim dwu zamaskowanych kominiarkami antyterrorystów z bronią w ręku. Za nimi trzy pielęgniarki wiozły na chirurgicznym wózku potężnego gołego faceta. Był nakryty, przypięty, ale mimo to prześcieradło z niewielkimi plamami krwi zesuwało się. Na głowie też opatrunki. W żyłę miał wkłutą igłę kroplówki. Zaraz za pchającą wózek siostrą szedł jeszcze jeden antyterrorysta w kominiarce, z bronią w kaburze i z telefonem komórkowym przy uchu. Trzy białe pielęgniarki, trzech czarnych policjantów, jak trzy pionki białe i trzy czarne.
– Samostrzelnik jest przytomny – meldował zakapturzony policjant do telefonu – jesteśmy już na chirurgii. Jakby co gadał, to nagram, jasne.
Potem schował telefon do speckieszonki i włączył słuchawkę w ucho.
Niespodziewanie zwrócił się do Miszy. Zatrzymał się mijając skulonego pacjenta, zajrzał mu w twarz i odstąpił krok.
– A pan co? Tu nie wolno. Proszę stąd zaraz odejść.
– Już idę – wymamrotał Misza. – Już, już.
Teraz jedna z pielęgniarek, rosła pyzata blondynka, podeszła do Miszy.
– Co tam, kotku puszysty? Zasłabłeś? Odprowadzić? Która sala?
– Sam pójdę, już mi lepiej. Strasznie się pocę.
Przysunął do siebie chodzik, żeby wstać. Oparł głowę o parapet okna za sobą. Pomyślał, że powinien poprosić o coś do picia, jeśli ma iść do swojego pokoju. W tej chwili poczuł na sobie wzrok człowieka na wózku i rozpoznał go mimo obwiązanej głowy. To ten wielki z siwą lwią grzywą, który do niego strzelał w Nowym Dworze. Tamten chyba nie poznał. Iga nie chciałaby, żeby tamten poznał Miszę, to pewne. Misza opuścił więc głowę, oparł ją na spoczywających na chodziku rękach, ukrył twarz w rękawie pidżamy. Trafiła mnie przypadkowa, zabłąkana kula – powtarzał jak zadaną lekcję.
Posłyszał jak otwierają się, zamykają, otwierają drzwi w szklanej ścianie. Gadanie półgłosem – zerknął. Cywil z teczką gada z chirurgiem w szmaragdowym chałacie – szu –szu – nadzór prokuratorski – szu –szu – nie widzę zagrożenia – krwotok opanowany – czekamy na zdjęcia – szu – szu.
Siostry, pośrodku korytarza ustawiły parawany. Nigdy się tak nie robi. Chyba nigdy.
Usłyszał głos – tego na noszach. Ochrypły baryton.
– Co się dzieje, siostro. Słyszy siostra? Co teraz robią tamte dwie?
– Leż, kotku puszysty. Zaraz cię wezmą na stół. Na kocie wesele się zagoi.
Mężczyzna na wózku zamilkł, słychać było chrapliwy oddech. A dalej, w tej oświetlonej jaskrawo części korytarza – śmiech. Miszka odwrócił głowę w tamtą stronę. Wysoka, ciemnowłosa pielęgniarka zdjęła fartuch i przymierzała zielony golf, utonęła w jego ogromnym kołnierzu tak, że majtał się na wolności tylko kosmyk związanych w „koński ogon” włosów, potem stopniowo wynurzała głowę strojąc małpie miny. Ta niska, starsza, krótko obcięta, obeszła ją dokoła obciągając sweter na biodrach mierzącej.
– To ikselka? – spytała wysoka.
– Elka. Elastik, nie? – odpowiedziała niska.
– Co one tam robią? – jęknął baryton zza parawanu.
– Nie rozmawiać z zatrzymanym – warknął czarny drab w kominiarce.
– Trzeba rozmawiać – zaripostował chirurg przerywając cichą naradę z cywilem. – Jest podejrzenie wstrząśnienia mózgu. Nie chcę go mieć w śpiączce.
– Leż, kotku puszysty – powtórzyła blondyna. – Kto ciekawy, niechaj włoży nos do kawy. Wiśka z Iwoną zaraz cię odwiozą na ojom. Jesteś w dobrych rękach, kotku puszysty.
W pubie „Bugatti” było ciemnawo, pusto, powietrze pełne lodowatych podmuchów od klimatyzatorów. Nad barem majaczyły zabytkowe chromy starych karoserii, jakby zamurowane auta z lat dwudziestych usiłowały przebić ściany i wydostać się na swobodę. Cocomatura zdjął ciemne okulary i rozejrzał się bezradnie. A może to miał być pub „Ferrari”? Albo „Formula Ein”? Cztery studentki pogrążone w rozmowie obrzuciły go po kolei obojętnymi spojrzeniami. Ładne, choć nie stać je na porządnego fryzjera. Nie chodzą do teatru, to nie widzą kto. Z ciemnego kąta zamachał biały rękaw. Jest. Jest pan Bawidło. Wystylizowany jak zawsze, żywcem „Miesiąc na wsi” Czechowa. Lniana kurta, kamizela…Dał scenografowi znak, że zaraz, tylko…
Z dużym i pienistym piwem dotarł do stolika pod repliką plakatu Rajdu Monte Carlo z czasów, kiedy auta „Bugatti” wygrywały te rajdy. Bawidło jak zawsze miał swoje teki i rulony, jakiś niedokończony, chlapnięty piwem szkic przed sobą. Ledwie się przywitali, scenograf spytał o Miszę.
– Nie przyjdzie. Nic pan nie wie? – zdziwił się Coco. – Straszna historia. W szpitalu na Bródnie. Przypadkowo postrzelony za kierownicą. Tak go skotłowało, że jego własna skoda złamała mu nogę. Jakaś wyprawa z dziewczynami. Jego to dyszel wodzi, słowo daję.
– Ale co, poważna sprawa, wyjdzie?
– Jasne, że wyjdzie. Reżyser jeździł do niego, na jutro mu szykują wypis. – A my tu co? – spytał Coco po pierwszym łyku, jeszcze z pianą na wąsach.- Czekamy jeszcze na kogoś? Ten esemes od pana był dość tajemniczy.
Bawidło uśmiechnął się i jednym pociągnięciem pisaka narysował na arkuszu papieru warszawską Syrenkę z tacą nad głową zamiast miecza. A potem raz- dwa – trzy kufelki na tej tacy.
– Czekamy na kogoś – powtórzył. –Na kobietę. I ona już idzie.
Tak. Już była. Trzydziestoletnia drobna szatynka z włosami rozdzielonymi prostym przedziałkiem. Miała kartoflowaty nosek, nierówną śniadą cerę, bystre oczy i ujmujący uśmiech. Kostium w smutnym, burym kolorze, tak nijaki, że pewnie kupiony w szmateksie.
– Jeremi Skórzak – przedstawił aktora Bawidło.
– W teatrze mówią na mnie Cocomatura – dodał przedstawiany. – Skórzak pojawia się na afiszach i już nie jestem pewny czy to ja, czy nie.
– Agnieszka Jerych – powiedziała pani. A może dziewczyna. Jej drobna dłoń uścisnęła mocno szuflę Coco.
Cocomatura poczuł, że w mózgu otwiera mu się klapka.
– To pani tłumaczyła „Syndrom strażnika”!
W odpowiedzi parsknęła śmiechem jak mała dziewczynka.
– To ja do pani dzwoniłem – powiedział scenograf wstając i sypiąc ołówki na podłogę. – Grzegorz Bawidło. Co pani przynieść do picia? – spytał podnosząc ołówki. Poprosiła o sok, czy tam wodę. Piwo nie.
Bawidło poszedł po sok do baru, a Cocomatura został sam z tłumaczką.
– Ja, u nas w teatrze, to jestem dziwny ptak – powiedział, aby przerwać milczenie. – Wszyscy z dyplomami, intelektualcy, wykształciuchy, jak się teraz mówi. Ja jako ekstern zdałem egzamin w operetce, a nawet matury nie mam. Najciemniejsza tabaka w rogu. Miał być z nami jeszcze Michał, asystent reżysera, on po filozofii, bystrzak taki. Ale co, miał wypadek, filozofia tu nie pomoże, jak kogo dyszel wodzi. Zresztą zabłąkana kula nie wybiera.
– Myślałam, że zabłąkane kule to tylko na wojnie.
– I słusznie. Ale jak się trafi na wojnę gangów w jakim Wołominie, to jak front.
Pan Bawidło przyniósł sok, wodę, szklaneczki.
– Już się pani dowiedziała, że pan Jeremi nie ma matury?
Znowu roześmiała się w bardzo dziecięcy sposób.
– Tak. Dla mnie to bez znaczenia, bo ja jestem przeuczona. Myślałam że jak do filozofii dodam anglistykę, to będę bardzo mądra. A z fakultetami tak się okazało, że one się nie dodają. A nawet chyba odejmują.
– No to pani Agnieszko, czas na tajemnicę…- przypomniał Bawidło i stuknął szklanicą w szklanicę Cocomatury. – Będzie tajemnica!
Tłumaczka spoważniała nagle. Oznajmiła, że od początku wiedziała, że wszystko, jak szydło z worka. Jest internet, nic się nie ukryje. Uprzedziła sprawę, nadała znajomym żurnalistom, jutro będzie w gazetach. Albo w sobotnich dodatkach kulturalnych. Pomyślała, że teatr, ich teatr, który próbuje już sztukę, powinien wiedzieć więcej, wcześniej. Dlatego poprosiła o spotkanie. Tydzień temu obroniła tezę doktorską z Oswalda Duncana, jest w stałym kontakcie z jego agentką literacką we Frankfurcie. A sama jest taką pod-agentką na Wschód. I sama nie wie, skąd jej to przyszło. Męczyła się nad dramaturgią Duncana dwa lata, za własne pieniądze jeździła na spektakle do Berlina, Zagrzebia, Zurychu. Przetłumaczyła przedtem na polski wszystkie jego cztery sztuki.
A potem pisała doktorat, od nowa brnęła przez kloaczny język, przez wszystkie sytuacje okrucieństwa i poniżenia, w jakie zaplątani są bohaterowie. Z przemęczenia, z przeuczenia, z obrzydzenia, dopisała „Syndrom strażnika”. Z bezsenności, jak nie mogła zasnąć, wstawała i stukała w keyboard komputera. Jakby chciała ze siebie wyrzucić Duncana, oczyścić się z rynsztoka, z gabinetu tortur i zboczeń. Wiedziała, że pisze byle jak, nawet w numeracji scen się myli, ale to było na złość. A potem, nawet nie przejrzała, co komputer ma w sobie. Zgrała plik na dysk i zaniosła do miesięcznika, bo tam kumpela powiedziała, że Duncana drukują w skróconym trybie. Jest na topie. Kumpela redaktorka zadzwoniła, że tekst poczeka parę miesięcy, a potem jeszcze raz zadzwoniła, że poznanemu w klubie holenderskiemu reżyserowi przegrała tekst, na pożyczkę, dla ciekawości, bo na nazwisko Oswald Duncan reagował jak pies Pawłowa. I było cicho. Nie domyślała się, nie wiedziała, że wielki polski reżyser, ich reżyser, zdobędzie tekst jeszcze przed drukiem, wyciągnie cichcem z redakcji, że teatr, ich teatr, wejdzie w próby, usłyszała wywiad z reżyserem w radio, zapowiedź rewelacji, światowej prapremiery…
– Zaraz – przerwał cichą, zawstydzoną opowieść Cocomatura. – Nie rozumiem, dopisała pani część tej sztuki?
– Nie wiem, skąd mi to przyszło. Całość dopisałam – przyznała się tłumaczka. – Dopisałam Duncanowi piątą sztukę do jego dorobku. Pewnie pójdę do więzienia. I wywalą mnie z uniwersytetu, właśnie teraz, jak mi się skończyło stypendium doktoranckie. Duncan się wścieknie. Agentka, pani Pulke, też. Ta, to już nie ma nic luzu czy humoru w sobie. Naruszyłam prawa autorskie i osobiste. Do tego wzięłam pieniądze za tłumaczenie, a przecież nie tłumaczyłam, bo od razu – po polsku. I dla państwa kłopot, dla teatru strata….
Cocomatura jednym haustem wypił resztę piwa i spojrzał na łzy na śniadych policzkach Agnieszki Jerych.
– Obronimy panią – powiedział. – „Syndrom strażnika” – trudno powiedzieć – smaczna rzecz, ale mocne. To jest chyba świetny teatr.
– Świetny – potwierdził Bawidło. – Zaraz dzwonię do Lesia Podhoreckiego, on jest w Londynie, handluje sztuką, projektuje wnętrza, znają się z Duncanem. Znają się, bo urządzał mu mieszkanie.
Scenograf odnalazł komórkę na dnie parcianej czechowowskiej torby i wystukując numer, gadając, odszedł w stronę baru.
Cocomatura dłonią jak łopata zagarnął dwie drobne dłonie pani Agnieszki.
– To jest najlepsza akcja promocyjna, jaką może sobie wyobrazić teatr. To, co pani namotała. Cały zespół będzie pani wdzięczny. Reżyser oszaleje, jemu skandal dawno był potrzebny. O czternastej mamy kolejną czytaną. Idzie pani z nami. Pani jest po filozofii, to przecież pani złamie te łamigłówy. Coś to wszystko musi znaczyć. Ja czuję, że pani to ze serca pisała w tej bezsenności.