07 lip

Piotr Wojciechowski: Patrol „japońców” i potrzeba chwili

Czytam, Moi Drodzy Państwo, tom esejów, artykułów i publicystyki socjologa kultury, taternika, narciarza i żeglarza, Andrzeja Tyszki i myślę sobie o rozdarciu, podziale i skłóceniu Polaków, o ukazywanych w mediach symptomach tego dramatu i o ukrytych korzeniach sięgających Bóg wie jak głębokich przeszłych zdarzeń. Bo nie tylko pany i chamy, biali i czerwoni. Bywało – przypadek rządził. Opcja zależeć mogła od tego, czy rzeka
Ob, albo Jenisej, zamarzła wcześniej czy później. Jedni zdążyli do Andersa, drudzy utknęli w lodach, poszli do Berlinga.

O tym akurat profesor Tyszka nie pisze, ale pisze o wielu siłach, które dzieliły nas i dzielą. O przemyślnych lub brutalnych sposobach na deformowanie naturalnych procesów wyłaniania elit inteligenckich, sposobach kreowania autorytetów, sposobach wskazywania bohaterów. Bywali bohaterami powstańcy, przodownicy pracy, obrońcy pokoju, utrwalacze władzy ludowej, partyzanci spod różnych sztandarów, żołnierze różnych frontów i formacji, łączniczki i sanitariuszki, racjonalizatorzy, dojarki, matki wielodzietne i rekordzistki aborcji, artyści, żołnierze niezłomni. Bywali nimi lotnicy z 303 RAF-u i legioniści Piłsudskiego.

Zamyśliłem się o legionistach, ułanach i przypomniała mi się rodzinna legenda o wuju Wacku (rocznik 1900), którego nazwałem kiedyś prekursorem postmodernizmu. Sięgam do notatek. Zdarzenie miało miejsce w roku 1919, późną wiosną, trwała już wojna polsko-bolszewicka. Siódmy pułk ułanów lubelskich poniósł znaczne straty w walkach, które skończyły się zdobyciem Lidy, i został wycofany na drugą linię, ciągle jednak w zasięgu artylerii nieprzyjaciela (pułk walczył znowu pod Lidą jesienią 1920 roku). Lasy i mokradła, teren trudno dostępny i słabo zaludniony. Linia frontu istniała tylko na mapach sztabowych.

W rzeczywistości walczące oddziały często traciły kontakt z przeciwnikiem, stale groziło okrążenie, a konne oddziały zwiadu z reguły docierały na tyły strony przeciwnej. Wynikała stąd konieczność stałego prowadzenia rozpoznania nawet wtedy, gdy pułk odsunięto z rejonu walk.

Było późne, wietrzne popołudnie, kiedy do wsi, w której rozlokowano sztab siódmego pułku ułanów, wracał jeden z oddziałów rozpoznawczych, kilkunastu jeźdźców, a wśród nich dwu przyjaciół, ochotników, którzy trafili do pułku wprost z maturalnej klasy w rosyjskojęzycznej „lublinskoj gimnazji” – Kozłowski i Wałecki. Gdy formowano pułk, brakowało umundurowania, więc sztubacy-żołnierze przypięli orzełki do szkolnych czapek, granatowych z żółtym otokiem. W pułku nazwano ich zaraz „japońcami”, ten przydomek przylgnął do nich na cały czas służby.
(…)

Cały felieton do poczytania w wersji papierowej „Wyspy” – do kupienia w Empikach i w sklepie rynek-ksiazki.pl