Piotr Wojciechowski: MÓZG JURODIWEJ
Adriana Szymańska, Ta inna ja, Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu
Adriana Szymańska „Ta inna ja”. Przeczytałem pośpiesznie. Czytałem wściekle i sam nie wiem czy dlatego, aby mieć tę lekturę poza sobą, w końcu poza sobą, czy dlatego, że byłem ciekaw, co dalej, jakie jeszcze wilcze doły dla myśli wykopie autorka w labiryntach swojego mózgu, jakimi jeszcze zamaskuje je girlandami mądrych cytatów, aktów strzelistych i poetycznych opisów. Chwalę to w rozmowach, wydziwiam, narzekam, namawiam aby czytali, ostrzegam, aby nie zaczynać, a sam nie do końca wiem, co to za książka, ten gruby tom prozy napisany przez świetną poetkę. Melodramat medyczny, pierwszy tej klasy od czasu ”Zazdrości i medycyny” Michała Choromańskiego, a może esej rozprawiający o szaleństwie, księga prorocka katolickiego New Age? Czy szkic do autobiografii próbujący granic ekshibicjonizmu lirycznego, artystowskiego narcyzmu, franciszkańskiej pozy. Wszystkie określenia niedobre, bo albo krzywdzą, albo lekceważą, a na lekceważenie ta proza, ta myśl nie zasługuje.
Bo zdarzyło się tak: „- Może jestem szalona, ale nie potrafię tego oporu przed operacją pokonać żadnym racjonalizmem. Większe moce na mnie działają. Jestem pod opieką opatrzności, a pan jest Posłańcem Bożym, który ma tu mnie strzec.
Przerwałam na chwilę, żeby nabrać powietrza i mówiłam dalej widząc, że profesor słucha mnie bardzo uważnie: – Przecież i tak nie pan by mnie operował, nawet gdyby to było konieczne. A ja tylko pana mogłabym dopuścić do takiej intymności – do wnętrza swojej czaszki”.
Szymańska opowiada o tym, jak duch przeciwstawia się przypadkowi. Koń na maneżu poniósł i zrzucił. Ciężki uraz głowy. I oto pacjentka z rozszerzającym się krwiakiem między oponami mózgu, wpółsparaliżowana, z zaburzeniami zmysłów, równowagi, mowy, ale ciągle świadoma, odmawia poddania się operacji – a dla lekarzy jest jasne, że tylko zabieg chirurgiczny daje jakieś szanse przeżycia. Pacjentka jest nieustępliwa, musi wydawać się równie nierozsądna jak bezczelna.
Profesor pyta ją bezradnie: „Będzie się pani leczyć samoświadomością?” a poetka-pacjentka podchwytuje to, uznaje pytanie za zachwycające, olśniewające, robi z tego zasadę i kompas. ”Wiedziałam, pamiętałam, że nie mogę unicestwić własnej samoświadomości i kochałam tę mądrość w Profesorze, która mnie ostatecznie uratowała”.
Wyzdrowiała, mocny duch umocnił się jeszcze, ale stało się to wszystko w wirach umysłowego zamętu i nadmiaru patetycznej refleksji. Wyzdrowiała, przeszła przez mroczne wąwozy stanów bliskich paranoi i schizofrenii, przez pasmo psychicznych i fizycznych udręk, zadała po drodze bobu wszystkim- lekarzom i współpacjentom, staremu mężowi i nastoletniej córce, przyjaciołom – a już najokrutniej obeszła się z Profesorem – neurochirurgiem, który pozwolił jej wymigać się od skalpela. Jego dosięgła miłość pacjentki, poryw ducha tak szalony, jak szalone jest damskie ciało na znanym konnym obrazie Podkowińskiego. Tej miłości poświęca autorka pół książki – a nie jest to zwyczajne uczucie. Szesnastoletni wyrostek może tak zakochać się w czternastoletniej koleżance z podwórka, ale trudno sobie wyobrazić aby taką właśnie miłością eksplodowała całkiem już dorosła, zamężna Europejka, i to w stosunku do niemłodego żonatego Europejczyka. Stało się. Ostry stan zapalny egoizmu na tle erotycznym. Miłość ślepa, zaborcza, agresywna, prześladowcza, z wybujałymi urojeniami wzajemności. Opis tej właśnie miłości nasuwał mi przy lekturze nieodmiennie pytanie – kto pierwszy wpadnie na to, aby pokazać to na filmie? Tę tragiczną ale i komediową asymetrię każdego ze spotkań pary, tę życzliwą, bezosobową fachowość lekarza, która musi zamieniać się w przerażenie, w chęć ucieczki. Bo partnerce nie brakuje ani geniuszu, ani uporu i determinacji. Nastaje, pisze gorące, chytre, erudycyjne listy, posyła kwiaty, dziesiątki książek – własne poezje, zalecane lektury, taksówką wyrusza na beznadziejne wyprawy do domu Profesora, aby zakołatać do domofonu, wprawić w zakłopotanie małżonkę, przerzucić chociaż kwiatek przez ogrodzenie. Jako argument ostateczny wypycha koperty ekstatycznych listów zdjęciami wyszarpywanymi z rodzinnych albumów fotograficznych.
I nie mnie pytajcie, było-li tak naprawdę? Zostało opisane, kropka. Powieść ma twardsze życie niż świat.
Szymańska relacjonuje to pasmo medyczno-lirycznych wydarzeń po piętnastu latach, jest jednak zbyt świadomą rzemiosła pisarką, aby gasić to, co płonęło, chować to, co kłuło jawnym absurdem, ukrywać zwidy i obsesje. Przeciwnie, chce przenieść żar, odsłonić teatry widm – między innymi po to inkrustuje relację obszernymi cytatami z „dziennika choroby”.
I tak nie tylko dziennik chorej miesza się ze wspomnieniem uzdrowionej, również refleksja po latach podejmuje dialog z refleksją umysłu zaćmionego, przerażonego, majaczącego.
Tak więc powstał tekst pełen wewnętrznych sprzeczności i napięć, a jeśli nie rozrywają one jedności dzieła, to dlatego, że Szymańska zna sposoby, aby równoważyć przechyły, z zagrożeń uwalniać energię emocji. Skrajny, nieodpowiedzialny egoizm zadurzonej w lekarzu pacjentki ma swoją przeciwwagę w literackim przywołaniu rodziny, intensywnej emocjonalnie obecności męża-poety i córki, przyszłej poetki. Troska, wyrzuty, sentymenty wspomnień, żale i nadzieje w stosunku do najbliższych, uzupełnione są wycieczkami w przeszłość rodzinną, przez obrazki dzieciństwa, przez pewne i niepewne genealogie sięgającą czasów jagiellońskich.
Podobnie graniczące z szaleństwem porywy, opisy patologicznych i groteskowych zachowań, otrzymują jako element symetrii cały erudycyjny nurt autorefleksji starannie podparty dobrze wybranymi cytatami – od dzieł literackich i filmowych jak „Obłęd” Jerzego Krzysztonia i „Lot nad kukułczym gniazdem” Formana przez Biblię i teksty mistyków aż po klasyka humanistycznej psychiatrii Antoniego Kępińskiego i współczesne podręczniki neurochirurgii. Wiersze Szymańskiej raz po raz wynurzają się z potoku prozy niczym ocaleni świadkowie obrony przedstawiający czytelnikowi niepodważalne dowody talentu.
Mimo tych dowodów – czytelnik pozostaje zagubiony. Do końca nie wie – kim jest tytułowa „inna ja”. Szymańska pisze o tym otwartym tekstem – ale czy pisze wszystko? „Według kryteriów mojego własnego sumienia musiałam ponieść karę, odbyć odpowiednią dla rozmiarów winy pokutę[…] Ta inna ja, czysta, prawdomówna i twórcza – musiała spłonąć w oczyszczających żagwiach cierpienia, żebym mogła zajaśnieć nieskażonym blaskiem. „Ja to ktoś inny” – zauważył Rimbaud i pokolenia poetów powtarzały za nim tę maksymę. „Piekło to inni” przekonywał Sartre i wypada mi zgodzić się z nim do pewnego stopnia. Bo najgorsze jest jednak piekło, które my sami w sobie rozniecamy. Własną próżnością, pazernością, pożądliwością, niedojrzałością i niemiłością.”
Nie do końca taką bohaterkę wyczytałem z prozy Szymańskiej, nie tak bliską bon motów Rimbauda i Sartra, za to pokrewną jurodiwym, bożym błaznom, z tradycji wschodniej ortodoksji.
Jurodztwo to szczególny rodzaj ascezy, historycy prawosławia szukają jego początków już w V wieku, w środowisku mnichów-pustelników. Jurodiwi zachowywali się w sposób niezrozumiały, czasem dziwaczny i odrażający – aby świat ich wykpił. Przykładem może być postać świętej-jurodiwej Kseni Petersburskiej, o której czytamy, że zjawiona we śnie święta Maria Egipska ogłosiła jej: otrzymałaś, Kseniu błogosławieństwo Najwyższego na najtrudniejszą z dróg, będziesz szalona dla Chrystusa. W postępowaniu bohaterki Szymańskiej, w jej najtrudniejszej drodze jest wyraźny wątek mistyczny, ale nie on jest istotą analogii.
Bo liryczny podmiot tego psycho-poematu prozą jest szalony dla literatury, ustanawia czy uzurpuje dla poetki i poety miejsce osobne, nadludzkie, wyłączone z wszelkich zobowiązań etycznych, wszelkich społecznych symetrii wyniesione za cenę cierpienia, niezrozumienia i samotności. Dynamizm tej prozy wznosi wysoko most metafory – pytanie zbitego z tropu neurochirurga „Będzie się pani leczyć samoświadomością?” przemienia się w twierdzenie czy może proroctwo „Świat można leczyć tylko samoświadomością”. Dla takiej pewności warto oszaleć.
Od reaktora: Może Państwa dziwić fakt, ze znów piszemy o książce Adriany Szymańskiej, którą recenzowaliśmy już w poprzednim numerze. To wcale nie absurd redakcyjny. O tej książce chcieliśmy zamieścić dwugłos, ale w realizacji tego zamierzenia przeszkodziła nam kontuzja – tak wprawnej we władaniu piórem – ręki pana Piotra. Jego recenzja nadeszła ze zrozumiałym opóźnieniem i dlatego mamy nietypową formę: dwugłos na raty. Myślę, że to nie umniejszyło Państwa czytelniczej przyjemności