Piotr Wojciechowski: Luzu, więcej luzu
Przywrócona ma być matura z matematyki, to dla humanistyki bardzo
dobra wiadomość. Matematyka uczy porządku w głowie, ćwiczy logikę myślenia, jest u podstaw estetyki. Nie troszczy się o prawdę, bo wie, że elegancki tryb przeprowadzenia dowodu nie może doprowadzić do fałszu. Nie miałem lepszych partnerów wspinaczkowych niż matematycy i porządnie nauczeni matematyki inżynierowie, z nimi było w górach bezpiecznie. Nie miałem lepszych czytelników, niż fizycy teoretycy, zrozumienie i akceptacja z ich strony były dla mnie zachętą na co dzień i pociechą w chwilach, gdym spotykał się z brakiem zrozumienia ze strony tych, co nauczyli się czytać i pisać, ale matematykę uznali za formę ucisku.
Wracając więc do życia wyspiarskiego mam nadzieję, że wśród czytelników znajdzie się jakiś procent szanujących matematykę.
Nie musi ich być dużo — ale gdyby ich zabrakło? Wtedy cóż — jeszcze z jednej strony zimno, smutno, ciemno.
Aby mieć dobrych czytelników, trzeba próbować ich zdobyć. A najważniejsze nie odstraszyć głupotą, nie zanudzić gadulstwem. Takie sobie przestrogi daję, wracając do funkcji wyspiarskiego felietonisty.
Pisywałem kiedyś felietony w tygodniku — ta praca jest jak układanie chodnika — płyta obok płyty, prowadzi się czytelnika z tygodnia na tydzień, dbając o każdy jego intelektualny krok. Inaczej jest, gdy pisze się dla miesięcznika. To jak stawianie tyczek w mglistym śnieżnym bezdrożu. Gdy zadymka przykryje ślady nart poprzedników, przed zbłądzeniem ratują narciarza majaczące w tumanie żerdzie. Czytelnik nie pamięta, co czytał przed miesiącem, ale szuka stylu myślenia i pisania, do którego przywykł, spodziewa się buszowania w pewnym lesie problemów, bo tam już się z autorem spotykał.
Pisanie do kwartalnika to rzucanie w ocean listów w butelkach. Każdy felieton jest samotny i osobny, autor jest dla czytelnika jeśli nie obcy — to nowy. Jeszcze raz nowy. Bardzo to do sytuacji „Wyspy” pasuje, czuję się tu jakimś Anty-Robinsonem. To znaczy ja u siebie, ja bezpieczny, ratować trzeba tych, co nie trafili na „Wyspę”, rozbitków cywilizacji.
Im grozi złudzenie, zgubienie w sytuacji. Może myślą, że jeszcze żeglują, a już osiedli na mieliźnie. Może myślą, że trafili na wyspę Prospera, że Ariel polatuje nad nimi — a siedzą na „wypoczynku” z głową w medialnej wyżymaczce mózgów, albo w modnym lokalu płuczą szarą substancję w muzyce tak przyjaznej, jak kwas solny.
Oczywiście w rozpoznaniu mojej sytuacji jest nieco optymistycznej przesady, w ocenie sytuacji tych poza „Wyspą” — tendencyjna dawka pesymizmu. Bo w pierwszym przybliżeniu, mam prawo domniemać — że tylko ten, co znalazł się poza kulturą — z pewnością po „Wyspę” nie
sięgnie. Takiego zabiegu muszę jednak użyć, aby nakłonić się do pisania i ukierunkować pisanie. Z tych, którzy potrafią na różne sposoby czerpać z darów „kultury wysokiej”, muszę pracą wyobraźni wybrać grupę potencjalnych czytelników „Wyspy”. Myślę, że nie zrobię grubego błędu, jeśli powiem sobie — są tacy, którzy cenią eseje, czytają eseje, potrafią o nich rozmawiać. To właśnie oni sięgną po „Wyspę”, dla nich to pisanie.
Skoro tak, to powinno być o przygodach z esejem. Przeczytałem tom Ryszarda Przybylskiego „Uśmiech Demokryta”, trzy eseje połączone kierunkiem spojrzenia — oto z progu swojej starości eseista spogląda ku początkowi, spotyka siebie — dziecko w czasie przedwojennym, siebie — chłopaka pod niebem wojennych pożarów, siebie — młodzieńca wśród ruin Gdańska, z zapachem spalenizny dokoła. Każdej porze doświadczeń przypisuje pewne kulturowe doznanie — dziecko spotyka prawosławną ikonę Narodzenia, chłopak tom Mochnackiego poświęcony Rosji imperialnej, maturzysta filozofię Demokryta. Jakże pięknie te sprawy „nie wiążą się ze sobą”! Nie wiążą się, ale tak są formalnie spojone, że stawiają czytelnika wobec wyzwania — pojmij mnie! Wyjdź na spotkanie mojej starości, losowi tego pokolenia inteligentów, grupie tych, którzy otwierali sobie świat kluczem cytatu: „Musimy więc przyzwyczaić się do takiego sposobu myślenia — pisał Seneka — abyśmy wszystkie występki pospólstwa uważali za warte nie nienawiści, lecz śmiechu i naśladowali Demokryta raczej niż Heraklita”. Czy nie widzimy ich, czyśmy ich nie znali? Tak ustawili sobie zasady, tak poskramiali emocje, że mogli uznać władzę rosyjskich mianowańców za „występki pospólstwa”, aby tak właśnie przetrwać Polskę od Bieruta aż po Jaruzelskiego z uśmiechem filozofa z Abdery.
„Chociaż tłumem zaczęli manipulować różnego rodzaju szalbierze polityczni, nadal był przekonany, że życie poza tłumem jest niemożliwe (…) pozostał nieugięty. Nie dał sobie odebrać radości istnienia i czyhał na rozpogodzenie duszy”. O Demokrycie napisał to stary filozof, czy o swojej formacji w PRL-u?
Specyfika literacka eseju to niemal styl życia, to niemal wyznanie wiary, niemal opcja polityczna. W eseju trudno być fundamentalistą, barbarzyńcą, kimś naiwnym lub nadmiernie sentymentalnym. W tomie esejów Jana Tomkowskiego „Dom chińskiego mędrca” zanurzyć się można w wielostronne i głębokie rozważania na ten temat — w „Eseju dla Jerzego Stempowskiego”. Tylko jeden cytat stamtąd: „Typowy eseista wydaje się nam zwykle kimś innym niż owładnięty pasją tworzenia poeta albo powieściopisarz. To zazwyczaj artysta odmiennego temperamentu, który w sprzyjających warunkach mógłby poświęcić swój czas innym zajęciom niż pisanie. Z reguły nie oczekuje też, że jego dzieło porywać będzie miliony, wzniecać rewolucje, budzić wielkie namiętności. Ogląda ludzi, przedmioty i zjawiska z różnych stron, dokładnie i bez pośpiechu”.
Esej nie musi być utworem literackim. Klasycznym esejem filmowym, stawianym za wzór gatunku jest „Iluminacja” Zanussiego. Byłem w końcu lipca we Wrocławiu na festiwalu filmowym Era Nowe Horyzonty, gdzie w przeglądzie filmów autora „Barw ochronnych” pokazano znowu „Iluminację” — sala była pełna młodych, rówieśników bohatera, odebrali film tak, jakby powstał wczoraj, właśnie dla nich. A mnie zachwyciły dwa inne filmy-eseje pokazane w konkursie, obydwa zapewne „Iluminacji” sporo zawdzięczające. Zadziwiająco wiele wspólnego z książką Przybylskiego miał film Agnes Varda „Plaże Agnes” — film brawurowo atrakcyjny wizualnie, po francusku lewacki i powierzchowny, ale zarazem pełen prawdziwego ciepła i szczerości. 80-letnia, jak Przybylski, reżyserka pokazuje z elegancją i wdziękiem kalejdoskopowy bałagan swojego życia i swojej twórczości, z dużym ładunkiem nie tylko historii francuskiej „nowej fali” filmowej, ale również najnowszej historii Francji. Tak jak Przybylski odżegnuje się od syntezy i oceny, tak jak polski eseista proponuje dokonanie syntezy odbiorcy — z góry sygnalizując — tu nie da się powiedzieć nic jednoznacznego, nic kategorycznego.
Zaskoczeniem był film polski — debiut, w którym jako reżyser wystąpił dwugłowy tandem aktora i operatora. Razem nie mają tylu lat co Varda, a film zrobili lepszy niż ona. „Villa Dei Misteri” Armanda Urbaniaka i Grzegorza Artmana to poetycka, intymna opowieść o teatrze, o aktorach i widzach, o tej podkieleckiej Polsce, która ma do kultury najdalej i najbardziej kultury potrzebuje, najgłębiej ją przeżywa. Operator Artman i aktor Urbaniak sfilmowali skromny spektakl pantomimiczny — dwoje aktorów bez słów, prawie bez rekwizytów opowiada powszednią historię miłości. Spotkanie, zauroczenie, rozstanie, powrót. Ten spektakl rozpisany jest na kolejne przedstawienia organizowane tam, gdzie nigdzie teatru nie widziano — klub fabryczny, zwykłe gospodarstwo rolne, dom opieki, sala opuszczonej synagogi. Kamera przygląda się krajobrazom, wnętrzom, ale przede wszystkim widzom — jak przychodzą, jak reagują, jak się rozchodzą. Do tej opowieści o objazdowym teatrze dołożono nieoczekiwany komentarz — obrazy Jerzego Nowosielskiego precyzyjnie zrymowane z kadrami filmu barwą, formami, linią horyzontu, motywem. Przeszczep się przyjął, synteza prowokuje myśli głębsze niż socjologia teatru, myśli dotykające kondycji ludzkiej, sensu sztuki, miłości wynikającej z zapatrzenia na sceniczną miłość.
Odbiór tej sztuki jest łatwy, ale przyjęcie jej przesłania wymaga dyscypliny myśli i porządku serca. Wrócę do spraw matematyki na maturze, bo matematyka to właśnie porządek. Są tacy, co „bronią dzieci przed okrutną torturą matematyki”. To obrońcy luzu. Jest teraz ich czas. Całe klasy szkolne zapisują się do Bractwa Dyslektyczno-Dysgraficzno-Dyskalkulicznego. Więcej luzu dla młodych!
A w Ameryce Południowej coraz powszechniej szerzy się idea odstąpienia od kary dla posiadaczy niewielkich ilości marihuany i innych narkotyków. I u nas media upominają się o to. Luzu!
Niechże się więc toczy świat w stronę luzu. Luz jest cudowny, sprawdziłem nie używając chemii. Myślę jednak, że luz jest dobry aż po granicę eseju. To równie istotna granica jak granica cudzej krzywdy i własnego honoru. Odpuścić sobie — ale nie za cenę sensu, charakteru. Poluzować, ale nie na tyle, aby z życia wysypały się trociny.
Do tego potrzebna jest matematyka, geometria wykreślna, równania z dwoma niewiadomymi, rachunek prawdopodobieństwa, różniczki i zadania z treścią. Esej to zresztą zadanie z treścią o większym stopniu zawikłania.