Piotr Wojciechowski: Kto mnie molestuje?
Panie i Panowie, jesteśmy zgwałceni. Jesteśmy gwałceni i będziemy gwałceni, to udowodnione naukowo. W fundamentalnej pracy THE SOCIAL CONSTRUCTION OF REALITY potwierdzają to Peter Berger i Thomas Luckmann. Powtórzę nie używając obcych wyrazów: W zasadniczym dziele SPOŁECZNE TWORZENIE RZECZYWISTOŚCI potwierdzają to Pietrek Pastuch i Tomek Szczęsnyczłek. Piszą oni:
„Dziecko opiera się nakładaniu na naturalny rytm czasu jego organizmu struktury czasowej społeczeństwa. Sprzeciwia się jedzeniu i spaniu raczej według zegara niż według dyktowanych biologicznie wymagań jego organizmu. Sprzeciw ten podczas socjalizacji jest stopniowo łamany, ale utrzymuje się w postaci frustracji, kiedykolwiek społeczeństwo zabrania głodnej jednostce jeść, a śpiącej spać. Socjalizacja nieuchronnie wiąże się z biologiczną frustracją tego rodzaju. […] Społeczeństwo zapewnia jednostce rozmaite wyjaśnienia, dlaczego powinna jeść trzy razy dziennie, a nie kiedy jest głodna, oraz silniejszą jeszcze argumentację wyjaśniając, dlaczego brat nie powinien spać ze swoją siostrą”.
Gdy się nad tym chwilę zastanowimy, gotowi jesteśmy przyznać, że wszystkie zakazy moralności, prawa i obyczaju są aktami przemocy społeczeństwa skierowanymi przeciw jednostce. Jednocześnie w większości wypadków gotowi jesteśmy wziąć w cugle swój anarchizujący organizm, przyjąć owe wyjaśnienia i argumenty. Czujemy, że jest w tym sens, że idzie za tym jakieś dobro. To jest powód, dla którego zgadzamy się, aby ukryte w każdym z nas krnąbrne dziecko poddało się społecznym rygorom.
Ale jednocześnie pozostajemy czujni. Coraz częściej słyszymy – trzeba, abyś się podporządkował i wypełnił ten druk, masz słuchać tego, oklaskiwać innego, kupić, zaabonować – bo społeczeństwo żąda. A to wcale nie społeczeństwo, ale paru przemądrzałych panów albo paru chytrych cwaniaczków.
Nasze drogi, nasze ulice i osiedla obstawia się mamucimi billbordami na których wypisane są ciągle nowe uzupełnienia do Dekalogu – kup to auto, to pisemko erotyczne, posmaruj się tym, skrop żonę tamtym… Kiedy się zastanawiam, czy chociaż raz za wolnej Polski zastosowałem się do zawartych na billbordach przykazań – odpowiadam: nie. Kiedy pytam ludzi, czy biorą do serca te obrazy i słowa – nie znajduję takiego, co by się przyznał do minimalnego choćby posłuszeństwa. Podobnie ma się sprawa z reklamami przerywającymi filmy w telewizji i muzykę lub wiadomości w radio. Podobnie – a nie podobnie. Mogę darować sobie słuchanie radia i jeszcze łatwiej mogę się wyrzec telewizora. Ale przecież nie mogę chodzić po mieście z zamkniętymi oczyma, tym bardziej nie mogę jeździć szosami, nie patrząc. Muszę patrzeć i widzieć. Dokonuje się gwałt.
Kosztowne kampanie z użyciem wielkich plakatów nie są skierowane do mnie i do moich znajomych. Do kogo są skierowane? Musi być jakiś cel, przecież to kosztowna zabawa. Może jest jakaś mniejszość, która słucha się ślepo tych obrazów i haseł? Nie wiem. Podejrzewam jednak coś dużo groźniejszego. Podejrzewam, że chodzi tu o libido dominandi. Ci, którzy walą nas po oczach wielkimi plakatami, mniej dbają o to, abyśmy kupili taki czy inny towar, bardziej zabiegają o to, aby nam pokazać, że dziś oni zawładnęli światem.
I tu znów muszę odwołać się do klasycznej literatury naukowej, bo przypomniała mi się Indianka z plemienia Crew, o której pisał etnolog Jonathan Lear w książce „Radical Hope”. Kiedy w XIX wieku plemię musiało porzucić wędrówki, polowania i wojny, kiedy przymuszono je do rolnictwa w rezerwacie, owa Indianka powiedziała: Próbuję żyć życiem, którego nie rozumiem.
Kiedy mijam kościółek Bernardynów na Czerniakowie, barokową perłę Stolicy, arcydzieło Tylmana z Gameren, i widzę naokoło mamucie plakaty przedstawiające orgię seksualną niechlujnie przykrytą pasiastymi prześcieradłami, czuję, że powinienem powtórzyć to samo: Próbuję żyć życiem, którego nie rozumiem.
Wybitny krytyk sztuki, uczeń profesora Juliana Krzyżanowskiego, Wiktor Doda, autor dzieła „Na rozdrożach polskiego formizmu” przeżył wojnę, ale nie podjął życia w PRL-u. Uciekł na wieś, mieszkał w pełnej książek chałupie bez wygód w Siołkowej koło Grybowa. Pisał coś, ale nie publikował. Żył całkowicie samotnie. A kiedy odwiedził go młody pisarz Marek Sołtysik, usłyszał tę samą skargę, jaką wypowiedziała Indianka z plemienia Crew, zamkniętą w nieco inne słowa: Trudno żyć nieprzyzwyczajonemu.
Zwróćmy się raz jeszcze ku uczonym księgom, powróćmy do wzmiankowanego na wstępie dzieła Petera Bergera i Thomasa Luckmanna. Tam już we wstępie możemy wyczytać zasadnicze prawidło naszego bytowania. Oto ono: Z socjologicznego punktu widzenia ludzki świat współtworzą dwa fakty: Po pierwsze – społeczny charakter człowieka, i po drugie – jego obcowanie ze światem za pośrednictwem symboli. Bez tego porządku – bez szacunku dla symboli, trudno nam się pozbierać wokół tego, co powinno być istotą życia społecznego – wokół wzajemności prawdy. To na tym opiera się zjawisko określane społecznym charakterem człowieka.
To proste niby – nie oszukuję, aby nie być oszukiwanym. Jak z tym pogodzić rozległe ukrywanie całych przestrzeni życia społecznego?
Parę przykładów: Przyjmuje się, że emisja gazów do atmosfery powinna być ze względu na wspólne dobro ograniczona, w szczególności tych zawierających związki azotu i siarki, dwutlenek węgla, wspólnie przeżywa się żałobę po coraz częstszych katastrofach górniczych, wspólnie ogarnia nas wściekłość, gdy konstatujemy, że mafie węglowe mimo śledztw i procesów pompują z handlu węglem miliony i lekceważą spadek bezpieczeństwa w kopalniach. A jednocześnie – ci, których wspólnie wybraliśmy, nadal stawiają na węgiel, energetykę opartą na węglu. Rządzą i nadal negują nowoczesne i odnawialne źródła energii, turbiny wiatrowe, plantacje wierzby energetycznej. Miliony Polaków mówi rządowi prawdę o sobie, pokornie wypełniając PIT-y, setki tysięcy Polaków mówi rządowi prawdę o sobie w zeznaniach lustracyjnych – ci, którym braknie odwagi i pokory, są naprawdę nieliczni. Czy rzeczywiście rząd nie może powiedzieć nam prawdy o sobie, o tym, że macki mafii węglowej sięgają wszędzie?
Drugi przykład. Deklamują politycy o tym, jak perfidnie Rosja używa wobec nas broni i pogróżki energetycznej, jak buduje swoją potęgę na wyśrubowanych cenach ropy i gazu. Czy nie byłoby więc logiczne, gdyby zwrócić uwagę na tych, którzy okazują się przyjaciółmi Kremla, kupując potężne samochody o silnikach zużywających dużo benzyny? Może zamiast tolerować reklamy branży motoryzacyjnej, dołączyć do nich obligatoryjne ostrzeżenie – Minister Spraw Zagranicznych i Rada Bezpieczeństwa Narodowego ostrzegają, że używanie pojazdów o napędzie spalinowym buduje potęgę Rosji?
Przypomnijmy drugi warunek czyniący świat światem ludzkim – nasze obcowanie ze światem za pośrednictwem symboli. I to dziś zostaje zaburzone. Tu dzieje się gwałt. Tożsamość miasta tworzą tablice pamiątkowe, pomniki, sylwetki historycznych budowli. Patrzę na Warszawę. Arogancja nowych właścicieli rzeczywistości wyraża się ogromną przewagą liczebną billboardów nad pomnikami. Garstka pomników musi usunąć się w cień, gdy nasz wzrok atakuje tysięczna horda większych, lepiej oświetlonych, walących kolorami gigantycznych tablic. Lampki pod tablicami AK-owskich pułków i placówek – znikają w wizualnym zgiełku reklam. Sylwety pałaców i kościołów są maleńkie wobec wypuczonych, wybłyszczonych banków, marketów, siedzib korporacji, wobec tych wieżyc pychy wszystkich z jednego komputerowego programu do projektowania.
Nie wiadomo, gdzie schować oczy, aby nie patrzeć na tę ohydę spustoszenia, wobec której blaknie pycha stalinowskich MDM-ów. Jest takie wyrażenie – posłać na ulicę. To znaczy – zmusić do prostytucji. Ostatnio posłano na ulicę kolejne arcydzieło polskiego malarstwa – oto panoszy się po billboardach „Szał” Podkowińskiego zgnojony dla reklamowania batoników Prince Polo – modelka na wierzgającej zebrze ma nam jeszcze raz przypomnieć, kto teraz gospodarzy w symbolicznym uniwersum Polaków.
Już nie pora na takie symbole jak ryngraf i szabla, jak Krzyż Walecznych i konfederatka – nowi rządcy ikonosfery każą nam co chwila zderzać oczy z parą kopulujących jeżozwierzy.
Uniwersum symboliczne to jedna z ostatnich linii obrony w dobie, gdy politykę opanowali zakompleksieni półinteligenci, a ekonomię zagarnęli barbarzyńcy bez wyobraźni. Artyści i inteligenci, poeci i marzyciele niezmiennie umacniają tę linię na przekór tym, którzy uważają, że kultura jest dla prestiżu, a sztuka dla promocji. Artyści i inteligenci, poeci i marzyciele ciągle są powiernikami tych tajemnic – po co jest piękno, gdzie krzyżują się ścieżki mądrości i fantazji, dobra i poczucia humoru. Bez porządku w świecie symboli to, co ma być społecznym wymiarem człowieka, staje się puste.
Artyści i inteligenci, poeci i marzyciele stanowią szeroko pojęte elity. Trzeba więc bić w dzwon trwogi gdy ci, którzy są elitami elit, nagle wywieszają białą flagę. Z niemałym przerażeniem przeczytałem 7 kwietnia w dodatku do ”Dziennika”, w tygodniku idei „Europa” artykuł Marcina Króla „Po co nam intelektualiści”. Filozof, historyk idei znalazł się w jakimś duchowym dołku skoro konstatuje: „…we współczesnej demokracji, w której siłą rzeczy istnieją rozmaite elity – niekoniecznie chciane czy pożądane – dalsze istnienie elity intelektualistów nie ma uzasadnienia.[…] Zniknięcie zapotrzebowania na autorytety moralne czy na „mandarynów” nie jest niczym złym i nie mam zamiaru nad tym ubolewać”. Czytam to i przypomina mi się coś, co usłyszałem od katolickiej działaczki parafialnej w Holandii: „Nie, nie uczymy naszej młodzieży katechizmu, po prostu młodzież takich potrzeb nie zgłasza. Z konta kościelnego wspomagamy za to lokalną szkołę koraniczną, wymaga tego pozytywny stosunek do imigrantów, poza tym, taka właśnie potrzeba została nam przedstawiona”.
Fatalistyczny stosunek do faktów społecznych, albo nawet do tego, co mediom opłaca się jako fakty społeczne ogłaszać, zadziwia mnie i irytuje. Król wydaje się przyjmować z ukontentowaniem zwycięstwo dobrze ustawionych barbarzyńców i zaciekle rwących do władzy półinteligentów, gotów jest im oddać władzę nad światem wspólnotowych symboli. Niech rządzą narodową wyobraźnią agencje reklamy i sztaby propagandystów. Co więcej, w imieniu tych, co powinni sprawować „posługę myśli” proponuje władzy coś w rodzaju „usług mądrościowych”, chce ich przekonać, że z intelektualistów przyjętych na dwór będzie pożytek. Sam zresztą nie bardzo wierzy w taki sposób „uratowania intelektualistów przed autodegradacją”. Widzi jak mały jest u góry popyt na takie usługi i kończy z ironią: „Grozi nam to wspaniałym okresem politycznej bezmyślności albo po prostu głupoty”.
A tymczasem myślenie i wiedza to nie są urzędy, które można złożyć. To są talenty, z których wypada się rozliczać. Chcą nas słuchać, czy nie – mówmy i piszmy swoje. Przypinają ordery czy sadzają do ciupy – przypominajmy zasady, nazywajmy głupotę głupotą. Seminarium „Doświadczenie i Przyszłość” nie było powołane, nie było opłacane przez żadną władzę – działało wbrew władzy i zostawiło po sobie dobre wspomnienie.
Miał rację stary krytyk Wiktor Doda – trudno żyć nieprzyzwyczajonemu. Czasy jednak są już nieco lepsze i nie musimy jego śladem chować się w chałupie w Siołkowej.
Dlatego wolę przyzwyczajać się do myśli, że te wszystkie wielkie tablice wkrótce diabli wezmą, wezmą razem z jeżozwierzami, prześcieradłami w paski i zebrami. A za spoza nich znowu wynurzy się mój kraj, mój piękny kłopot, moje równanie z dwunastoma niewiadomymi. To znaczy warsztat, który trzeba obsługiwać, nie pytając o umowę zlecenie w żadnym sekretariacie.