Piotr Wojciechowski: Jak wiadukt w Kiepojciach
1. Komfort nie bycia kimś.
Komfort nie bycia kimś jest uczuciem zastępczym, bywa maską ukrywającą zawiść. To mi się sprawdza, kiedy słucham głosów dobrych krytyków literackich, kiedy czytam ich recenzje lub eseje. Jakim komfortem jest nie musieć czytać tak dogłębnie jak oni, porównywać tak przenikliwie, a już w szczególności – słodko jest nie musieć sądzić, nie być pryncypialnie sprawiedliwym – według pryncypiów, hierarchii, systemów wartości, które się samemu kreuje. Dureń powie sobie – ależ jakie ma znaczenie ta sprawiedliwość. Ludzie teraz książek nie kupują i nie czytają, a jak już mają kupować i czytać, rzadko biorą pod uwagę to, co piszą krytycy. Podejmując decyzje w księgarni kierują się opinią znajomych z pracy, migawką telewizyjną, zachcianką lub obsesją. Ale ja tu nie z durniami rozmawiam. Wiedzą Czytelnicy i ja wiem, że świat stoi na głowach tych, co czytają i rozumieją głosy mądrych krytyków literackich. Świat budują ci, co czytają prowadzeni wartościami, nie ciągotami. Wszyscy inni są jak niesione mętnym nurtem czasu glony i małżoraczki, tak, są oni wszyscy planktonem – od ideologicznych proroków i ekonomicznych bonzów, po kolorowy tłum posłusznych konsumentów idei i towarów. Wszyscy inni liczą się tak mało, że można powiedzieć – nie liczą się wcale. Jakże nie zazdrościć krytykom ich mocy kształtowania umysłów, poprawiania świata?
Stąd ten nieprawdopodobny ciężar odpowiedzialności na barkach krytyków. Stąd moje poczucie komfortu biorące się z pewności, że nie jestem krytykiem literackim, nie będę nim z braku kompetencji, chęci i okazji. Pisarz-prozaik ma swoje zmartwienia, gdy tak snuje wątki fikcji na osnowie niepewnej wiedzy o rzeczywistości. Mam tych zmartwień aż nadto, bo uparłem się był pisać równolegle trzy różne – ale wszystkie duże – prozy. Teraz jakoś mnie zatkało w tej trójpolówce, może to przez chaos wakacyjnych doznań, przez to jeżdżenie od Piszu do Świnoujścia, do Gołdapi, do Puńska, do Kościeliska. Gapienie, czytanie, gadanie, jakaś sypkość myślowego materiału. I nadmiar co idzie w rozkurz. Kiedy mi się nie lepią książki – wtedy myślę o literaturze. Myślę o literaturze lekkomyślnie, nieodpowiedzialnie, bom na szczęście nie krytyk, nie znawca, nie teoretyk kultury. Ale z tej całej niefrasobliwości i tak wyłazi zmartwienie jak szydło z worka. Kto zastąpi Parnickiego, Konwickiego, Nowakowskiego, Jana Józefa Szczepańskiego, Lema. I Bobkowskiego, i Miłosza z Gombrowiczem? Ja mam swoje typy na współczesność i przyszłość, piszę to z całą nieodpowiedzialnością. Jest Andrzej Stasiuk, jest Jacek Dukaj. Obydwaj z rozpędem do pisania, z inteligencją wyborną, z dorobkiem potwierdzonym nagrodami. Obydwaj ze świadomością językową, z warsztatem obróbki frazy na poziomie mistrzowskim. A jednak zmartwienie i z nimi. Nie dość mi wielcy na te czasy co są i co idą. Stasiuk metrykalnie dużo od Dukaja starszy, temperamentem ciągle – czy nie za długo – wspaniale młody. Co z nim nie tak? Ano, on za mało erotyczny. Brak mu zakochania w swoich bohaterach. I to chyba nie narcyzm mu przeszkadza, ale szczera i wielka miłość do krajobrazów, do materii, do przedmiotów, usypisk i wysypisk, do metafizyki materialnego trwania, historycznego rozpadu materii. Ludzie mu przeszkadzają, już spotkał, już pożegnał, w drogę, tak bardzo chce widzieć świat, rozpoznawać go, smakować, wąchać, penetrować zdaniami, niby wlec przed sąd kultury Polskę, Bałkany, Wschód, Europę, a w gruncie rzeczy osądzać kulturę z punktu widzenia rozstajnych dróg, nieczynnych dworców, złomowisk za opłotkami, magazynów tandety, nocnych barów. Gdzie się asfalt kończy, zaczyna się tekst Stasiuka.
Jacek Dukaj, młody jak na mędrca i proroka, ale w samej rzeczy już jakby gotowy do wzięcia na ramiona peleryny olbrzymów. I o to „jakby” mi chodzi w moim zmartwieniu. Dukaj radzi sobie z każdym literackim problemem – on bez trudu rodzi bohaterów prozy, prowadzi ich przez zmyślnie skonstruowane światy jak przez wnętrza mechanizmów. Usadza bohaterów w społeczności. Z zamkniętych drzwi nieznanego powołuje tłumy drugoplanowych kukieł, napełnia im żyły gorącą i lepką krwią, wkłada w usta nowe mity. Kreuje języki, kultury, światy i klimaty, rodzi plemiona równie łatwo jak kontynenty i planety. Jemu nie brak miłości do stworzonych mężczyzn, kobiet, wojowników, żeglarzy, łowców, kurtyzan, kupców i magów. Martwi mnie u niego pewna oziębłość w stosunku do czytelnika. Stasiuk jest czytelnikowi bratem-łatą, Dukaj raczej wyrozumiałym belfrem, panem od pokazów w laboratorium prozy. Pokazuje swój talent w blasku zimnych ogni, a potem pochyla się nad dziennikiem klasowym, aby postawić czytelnikowi stopień ze zrozumienia. Rzadko więcej jak trzy.
Wędrując po obrzeżach Puszczy Rominckiej można trafić w paru miejscach na wiadukty po byłej kolei strategicznej. Po polskiej stronie był jej odcinek z Gołdapi do Wiżajn, dalej w Prusach Książęcych, ostatnio funkcjonujących jako „okręg kaliningradzki”. Linia zaczęta przez Niemców jeszcze przed Pierwszą Wojną, dokończona w latach dwudziestych, służyła cywilom i wojsku aż do czterdziestego piątego. Sowieci wywieźli szyny jako wojenne trofeum, ale solidnie zbudowane z cegły i betonu przęsła stoją. Najbardziej znane te w Stańczykach, już komercyjne, za biletami zwiedzane. Najpiękniejsze ukryte w lasach w pobliżu Pluszkiejmów i Żytkiejmów, wyglądające na monstrualne balkony, po których przechadzają się wielkie, stare brzozy. Zapamiętałem najlepiej wiadukt w Kiepojciach, ten zobaczyłem jako pierwszy i ten jawi mi się jako metafora prozy powieściowej. Czytelnik nie widzi całej linii – linii życia i myśli pisarza. Napotyka coś, co zostało utrwalone, oddaliło się od reszty, wzniesione, broniące się własną strukturą. Trwa jak wiadukt. Tak, z pewnością świadczy o kierunku, o talencie konstruktora. Nie gwizdnie, nie pojedzie, stoi. Tylko myśl czytelnika może być w ruchu, przyjąć kierunek. Książki Stasiuka, książki Dukaja, wiadukty na liniach życia. Czy ja je dobrze przeczytałem?
2. Co się robi z mózgiem?
Może bym nie pisał o tych dwu, gdyby mi się nie przypomnieli tekstami. Stasiuk tym o swoich podróżach do Lichenia. Z ambiwalentnym zachwytem nad tą Polską, co licheńskie sanktuarium wzniosła. Przy okazji wspominał swoją duchową formację, żarliwie i niezręcznie bluźniąc przeciw Pannie Marii. Bo po cóż pisać o fizyczności niektórych maryjnych wizerunków używając epitetu „lolitka”, skoro pomija się istotny źródłosłów, tajemniczo przywracający grozę i tkliwość. Lolita to zdrobnienie od Loli, czyli Marii Dolores, Bolesnej. „Od profanacji do adoracji” jak mawiał świętej pamięci Staszek Latałło, ale jego Stasiuk znać nie mógł. Bez Stabat Mater o kobietach nie wiemy nic.
Esej podróżny Stasiuka wydrukowano w dodatku literackim do „Tygodnika Powszechnego” (34/2010), w samym zaś piśmie uczony i błyskotliwy tekst Jacka Dukaja o czytaniu jako przygodzie mózgu, o wpływie Internetu na zmiany w mózgu, a przede wszystkim o wpływie Internetu i seriali TV na warsztat pisarza. Na struktury narracyjne prozy, na logikę. Ja znam te sprawy z punktu widzenia studenckiej niemocy czytelniczej. To o niej pisze Dukaj: „Prowadzono też badania masowe, podglądające aktywność internautów. Statystyczny użytkownik nie wytrzymuje w jednym tekście dłużej niż kilka akapitów, po czym przeskakuje do następnego. Czasami zapisuje dłuższe dokumenty, ale czy do nich wraca?” My, pisarze, musimy więc dostosowywać się do przemienionych przez Internet czytelników, dziabać prozę na akapity, dzielić akcję na równoległe wątki, mniej szanować prawa wynikania, bardziej mechanizmy skojarzeniowe. Do tej prościuchnej recepty z prawdziwą radością dodać muszę jako cytat aforystyczną konkluzję artykułu Dukaja: „Nie jesteś nikim wyjątkowym dlatego, że umiesz pisać. Nie jesteś wyjątkowy dlatego, że napisałeś opowiadanie czy powieść. Istotna będzie dopiero ich jakość. Moc.” To znaczy – myślę wracając do Kiepojciów – jak wysoko nad korony lasu wzniesiesz przęsła swojego wiaduktu, czy uchwycisz kierunek, z którego słychać wezwanie.
Dochodzę do wniosku, że tekst Jacka Dukaja po drobnych szminkach pasowałby do tomu wydanego przez Smak Słowa – a noszącego przydługi tytuł „Co napawa nas optymizmem czyli dlaczego jest dobrze a będzie lepiej”. Z podtytułem: „Świat w oczach wybitnych myślicieli”. Tom redagowany przez Johna Brockmana ukazał się trzy lata temu w USA, a zawiera teksty wybitnych naukowców i publicystów pisujących o sprawach nauki. Podstaw do optymizmu znaleźć tam można tyle właśnie, co u Dukaja – w jednych tekstach optymizm jest szczery, ale wyrażony z taką arogancją demonicznego scjentyzmu, że ani przełkniesz. Inne – a te raczej w przewadze, za deklaracją optymizmu ukrywają zdrowy, zdystansowany sceptycyzm, a wszystko razem traktują jako okazję do porozmawiania o faktach. To już jest pożywne, zabiera nas na wielki klubowy obiad, na którym naukowcy zwierzają się, co robią, co im wyszło dobrze, a co nie da się żadną laboratoryjną sztuczką okiełznać. Jakaż rozmaitość – od fizyki teoretycznej, astrofizyki, chemii molekularnej po psychologię, informatykę, wszystkie gałęzie medycyny i genetyki. Ile katastrofizmu ukrytego w optymistycznych prognozach! Często otwarcie i krytycznie mówią uczeni o tym, jak ich gałąź nauki dławiona jest wewnętrznymi mitologiami. Jonathan Haidt, profesor psychologii społecznej na Uniwersytecie Stanu Virginia zajmujący się pojęciem i poczuciem szczęścia, pisze na przykład: „Od wielu lat badam moralność i odkryłem, że konserwatywne idee (dotyczące autorytetów, szacunku, porządku, lojalności, czystości i świętości) rzucają światło na olbrzymie tereny psychologii moralnej – obszary ledwie dostrzegane przez psychologów, którzy definiują moralność wyłącznie w kategoriach krzywdy, praw i sprawiedliwości. Gdyby psychologia społeczna opisywała moralność z rozmaitych perspektyw, doceniając ogromną złożoność tego zjawiska, to poczynilibyśmy większe postępy w badaniu całego zakresu ludzkiej moralności, a dzisiaj łatwiej byłoby nam zrozumieć moralność fundamentalistów islamskich.” Cóż, optymizmu w tym stwierdzeniu nie za wiele – szczególnie gdy się posłucha mądrali gadających w telewizji i radiu o psychologii i islamie. Im do głowy nie przychodzi, że to co „postępowe” nie wyczerpuje bez reszty możliwości tego, co prawdziwe. Gdy tak siedzę nad gwarem wyznań i umizgów w „Co napawa nas optymizmem” muszę sobie przypomnieć inne gremia ludzi nauki – XIX wieczne kolegia Oxfordu opisane przez Donalda Thomasa w dociekliwej i odważnej biografii „ Levis Carroll po obu stronach lustra”. Tam w Oksfordzie też mieli kłopot z niedocenieniem tego, co sprzeciwia się słusznym, ale arogancko pośpiesznym reformom. Zachwyca mnie system hojnych dożywotnich stypendiów przyznawanych głównie bratankom, kuzynom i ich znajomym. Otwarcie niesprawiedliwa metoda, zwalczana jako nepotyzm, przynosiła jednak dobre rezultaty. Przez długie dziesięciolecia w tłumie birbantów, dziwaków i nicponi utrzymywanych z królewskiej szkatuły trafiały się jednak dziesiątki młodych ludzi, którzy z materialnej niezależności korzystali poświęcając się nauce, tworząc biblioteki, laboratoria, tłumacząc i wydając ważne dzieła obcojęzyczne, pisząc podręczniki i studia. Ich los jest przykładem, jak wiele może zrobić człowiek, który niczego nie musi. To ponad ten dziwny tłum mieszający wydrwigroszów i mędrców wzniósł swoje wiadukty Carrol, matematyk sublimujący erotyczne ciągoty w mądre, wieloznaczne i wiecznie zabawne tomy o Alicji.