Piotr Wojciechowski: ERUDYCI I CHULIGANI
Janowi Tomkowskiemu, erudycie.
Według mojej żony miejsce erudytów w kulturze można by porównać z tym miejscem, jakie w chrześcijaństwie zajmują ludzie miłosierni. To oczywiste, kultura nie może istnieć inaczej, jak tylko zakorzeniając się w sobie, czerpiąc siły ze swojej dawności i swojej inności. Mniej oczywiste jest to, jaki jest właściwie mechanizm wielkich wzlotów, tworzenia przełomowych arcydzieł, otwierania przestrzeni, odzywania się językami, których nikt przedtem nie wymyślił. Aby wzlecieć trzeba nie tylko mieć skrzydła i machnąć nimi potężnie – trzeba też oderwać pazurki od gałązki, na której się siedziało, oderwać wzrok od bezpiecznego gniazda – bo może już się do niego nie wróci.
Dziwnie się dzieje w kulturze, że nawet ci całkiem bez skrzydeł potrzebują czasem zamanifestować, że już im gniazdo niepotrzebne, że gałązka ich nie podtrzymuje.
Sam przyszedłem do humanistyki z daleka, a koleje losu sprawiły, że profesją moją stało się nie tylko pisanie ale i nauczanie. Świadomość, że w tym lesie jestem kłusownikiem, że rok po roku uczę się od moich studentów więcej niż oni ode mnie, a do tego pozostaję dyletantem, ignorantem i zamaskowanym partaczem, sprawia, że na erudytów patrzę z zachwytem, szukam ich towarzystwa. Z dzieciństwa wspominam najpierw profesora Mieczysława Popławskiego, znawcę filologii klasycznej i kultury antyku. Jeszcze w czasach okupacji niemieckiej Mama zabierała czasem mnie i mojego brata do jego pokoiku na ul. Wyszyńskiego w Lublinie. Pokoik był pełen starych i cennych przedmiotów, profesor serwował prawdziwą herbatę za mocną dla kilkuletnich chłopaczków, miewał też prawdziwą czekoladę. Dla mojej Matki rozmowy z Popławskim o greckich wazach, kreteńskich freskach czy napisach nagrobnych w Rzymie były bezcenną terapią – jako lekarz PCK była jedynym z lekarzy „z wolności” odwiedzających obóz na Majdanku, jako była komendantka chorągwi lubelskich harcerek czuła się odpowiedzialna za losy swoich podwładnych. Koszmar obozu, aresztowań zaangażowanych w konspirację dziewczyn, gra z Niemcami o ocalanie dzieci w sierocińcach i ochronkach – to wszystko znikało na herbatkach u „Popłacha” – który jeszcze na pensji pani Arciszowej uczył Mamę łaciny. Z lat pięćdziesiątych wspominam profesora Antoniego Maślińskiego, wypędzonego z Wilna. Był pacjentem mojej Mamy, ale wybił się na status przyjaciela rodziny odwiedzającego nasz dom przy różnych świątecznych okazjach. Ten historyk sztuki wiedział wszystko o baroku Wilna i Rzymu, mógł zamknąć oczy i opowiadać ten czy tamten kościół centymetr po centymetrze – rzeźby, nagrobki, ołtarze, obrazy i te inne obrazy, które były tam sto czy dwieście lat wcześniej. Kto malował, kto fundował i w jakich okolicznościach. Mówił ze swadą, dowcipnie, przytaczał liczby – rozmiary świątyń, daty, ceny za malowidła w dukatach, we florenach, w reńskich.
Porównywał Rzym z Wilnem, a zawsze Wilno zwyciężało w tych porównaniach. Minęły jakieś dekady i epoki, a ja ciągle popadam w zachwyt spotykając erudytów. W łódzkiej szkole filmowej uczyła mnie historii sztuki Krystyna Zwolińska, chwała jej cieniom. Moje serce pełne jest wdzięczności – za to, że jej ogromna wiedza była tak nasycona emocjami – miłością do jednych, podejrzliwością w stosunku do innych. Gasiła światło aby pokazywać nam niezliczone przeźrocza, zasypiałem natychmiast, ale i tak wszystko pamiętam, kocham Giorgiona jak ona kazała go kochać.
Dziś Międzysieć, przez niechlujów językowych nazywana Internetem, daje mi nową szansę, w skrzynce na listy międzysieciowe trafiają się bowiem takie, w których znany dawniej korespondent objawia się jako bogaty w wiedzę erudyta. Oto w minionym tygodniu narzekał na materialną mizerię Mistrz Maciej z Gdańska. A na marginesie dodał: Pocieszam się, czytając listy Teofila Lenartowicza, Lenartowiczowi też się marnie powodziło. „U mnie smutek aż do kości – pisze on do Tekli Zmorskiej w 1867 roku. – Żona mi choruje od dwóch lat na piersiową chorobę. (…) Pracować nie może, wygód potrzebuje, a tu znikąd grosza jednego. Sprzedałem dwa tomiki moich prac za 1500 fr., to właśnie tyle, co na pół roku życia potrzeba na dwoje chorych, a co dalej będzie nie wiem, nie pytam, ręką sobie jak Turek lecący w ogień oczy zasłaniam.” Tak mi się ten cytat podobał, żem go z listu gdańskiego wykroił i wlepił do własnego lecącego ku Krakowowi. Zaraz też odpowiedział mi z Krakowa Mistrz Marek: „…a ja się odrywam od procesu Żeleńskiego-Boya, żeby z tajemnych głębi moich szpargałów wyciągnąć starą Xięgę, w której jest zdjęty w dagerotypie Lenartowicz w 1893 na łożu śmierci . Barzo pikny. Sama szlachetność. Ale w 1867 Teofil Lenartowicz intensywnie pracował nad rzeźbą, m.in. Ścięcie św. Jana i wielki relief Powrót Izraelitów do Ziemi Obiecanej. W rok później Zofia Lenartowiczowa (siostra Celiny Mickiewiczowej) ciężko chora już na gruźlicę, pojechała z Florencji, gdzie mieszkali, do Paryża, żeby sprzedać rzeźby męża, poślubionego przed siedmiu laty. I wtedy rzeźby Lenartowicza oglądał Norwid. W dwa lata później Zofia Lenartowiczowa (de domo Szymanowska) umarła młodo na ostre zapalenie płuc, ale u Mielżyńskich w Miłosławiu.
Tu trzeba dodać, że mimo bidy Lenartowiczowie często kurowali się w Vichy, bawili w Szwajcarii, a jedyne ich dziecko, syn Jan, umarł w Antignano nad Morzem Tyrreńskim, przeżywszy półtora roku. Poeta, rzeźbiarz i złotniczeniek pozostał do końca we Florencji.” Jakże miałem tej glosy nie udostępnić gdańskiemu Mistrzowi? Odpowiedź nadeszła tegoż wieczora. Napisał Mistrz Maciej: „większość szczegółów już znałem, wyjąwszy fragment dotyczący zgonu Zofii L. w Miłosławiu. Lenartowicz bardzo zazdrościł Wincentemu Polowi, który miał talent do bogatych opiekunów. Nie wiem czy wiesz Piotrze, że Pol, jak Horacy, miał swoje Sabinum, z którego żył. Hrabia Ksawery Krasicki podarował mu wioseczkę Maryjpol pod Bieczem. Też by się chciało mieć jakiegoś hrabiego za przyjaciela, co?”
Wkrótce kolejną uwagę znów dorzucił Mistrz Marek:„Zachodziłem w głowę, co mogło sprawić, że Zofia Lenartowiczowa znalazła się w Miłosławiu, żeby tam nagle umrzeć i zostać pochowaną w parku Mielżyńskich. Faktycznie, kiepsko było z forsą, opuściła na jakiś czas męża, zostawiając go we florenckiej pracowni, by rzeźbił, a sama (przez Drezno, gdzie się spotkała z Kraszewskim) udała się do Wielkopolski, żeby – utalentowana malarka, pianistka, pieśniarka, poliglotka – zarabiać jako guwernantka.”
Tak więc plemię erudytów pokazuje, że nie ginie. Oto przychodzi do mnie, dyletanta, wiek XIX, Lenartowicze oboje, Wincenty Pol, Kraszewski i Norwid nawet, miasta, sprawy, dzieła, o których pojęcia nie miałem. Dary obfitsze jeszcze dostaję, bo z tegoż Krakowa Mistrz Duranus śle mi rozprawę o tłumaczeniach staropolskich, staroserbskich i starobułgarskich, greckich, łacińskich, nawet starowęgierskich, słów, jakimi Chrystus wezwał Łazarza do opuszczenia grobu, o odcieniach znaczeniowych i filologicznych subtelnościach przekładów. Tenże Duranus dosyła jeszcze bardziej sążnisty artykuł Mistrza Stanisława o późnych, zaginionych długo fragmentach poetyckich Juliusza Słowackiego, w których wieszcz opisuje i metafizycznie interpretuje swoją chorobę. Tego nie doczytałem, bo obszerne, ale doczytam, bo jakże to – po co erudyci są erudytami? Aby profani mogli się nieco podnieść.
Dziś ich rzetelność i kompetencja potrzebne są bardziej niż kiedykolwiek. Oto z jednej strony Międzysieć właśnie, elektroniczne wysypisko wiedzy, uzurpuje sobie pozycję wszechwiedzy. Sześcioletnie dzieci wzruszeniem ramion kwitują autorytet rodziców i paroma uderzeniami paluszka wydobywają na ekran taki czy inny strzęp Wielkiej Ściągi.
Z drugiej strony, chuligani nauki i sztuki, którzy nie zauważyli, że postmodernizm skompromitował się już i został zamieciony, ciągle w imię tego źle zdefiniowanego i już przebrzmiałego hasła przypisują sobie prawo do rabunkowego traktowania dorobku pojęciowego i ikonicznego dziejów. Taki pogrobowiec postmodernizmu zachowuje się w pałacach wiedzy i sztuki jak bolszewicki komisarz w kresowym dworze. Coś weźmie żeby za bezcen sprzedać, coś sobie przypnie dla ozdoby, coś zdepcze, resztę zostawi na zmarnowanie – i odejdzie obojętny i pewny, że teraz jego czas i jego prawo.
Henryk Elzenberg, mentor i przyjaciel Zbigniewa Herberta, pisał (gdzie, kiedy, jakimi słowami – przypomnijcie!), że kultura wysoka jest sercem cywilizacji. Myślę, że niewidzialne sieci dialogu łączące pracownie erudytów to naczynia wieńcowe, które to serce cierpliwie żywią – dzięki pracowitości i uporowi tych pracowitych pszczół to serce może uderzyć jeszcze raz. I jeszcze, jeszcze raz. Nie bójmy się zawału, póki oni kochają swoją robotę.