Piotr Wojciechowski: Cztery głosy męskie
„Do stołu z ruletką zasiąść trzeba, a kasyna się nie ominie. I choć życie z definicji jest przegrane, a nadzieją, że da się w nim też coś wygrać, iluzoryczna, to jak się ma dwadzieścia lat, można tego nie wiedzieć” – oto jedna z aforystycznych mądrości z kart powieści Eustachego Rylskiego Obok Julii. Po lekturze tej książki przyszło mi do głowy, że jej tematem jest polski mężczyzna, jego los, jego mit. A także – mit o nim. A skoro tak, nie wolno mi chyba zaniechać choćby próby konfrontacji bohatera Rylskiego z bohaterami trzech innych książek właśnie przeczytanych lub doczytywanych teraz. Przeczytałem tom wspomnień Jerzego Targowskiego Ankieta ostatniego szwoleżera, biograficzną powieść Marka Sołtysika Roman Maciejewski o wielkim a zapomnianym kompozytorze, mam za sobą cztery piąte potężnego autobiograficznego tomu Stanisława Moskala Niegdysiejsze śniegi, niegdysiejsze mgły wydanego pod pseudonimem Śledź Otrembus Podgrobelski. Kapitalne to dzieło czytamy sobie z żoną głośno, smakujemy, więc niespieszno nam do końca.
Doprawdy, ciekawie jest zasiąść przed czterema wyrazistymi portretami literackimi, spojrzeć w oczy tym ludziom ze świadomością, że ich losy ogarniają kawał historii Europy, a ich podróże zamykają glob w obszerną sieć trajektorii. A poza tym smaczne są te wszystkie odmiany polszczyzny – już nie cztery, a sześć, bo Jerzy Targowski włączył w swoją opowieść wspomnienia ciotki, Zofii Mońkowskiej urodzonej na syberyjskim zesłaniu, a Sołtysik, sam wierny swojemu stylowi, w którym pobrzmiewają młodopolskie nuty, w wielu miejscach cytuje listy swojego bohatera, bliższe modernie dwudziestolecia międzywojennego.
A oto ci czterej:
Roman Maciejewski, syn berlińskiego krawca, Wielkopolanin z rodu i wychowania, urodzony w 1910 roku, harcerz, dyrygent, kompozytor, zaprzyjaźniony z Karolem Szymanowskim, Jerzym Waldorffem, Arturem Rubinsteinem, ożeniony ze szwedzką tancerką Elvi Gaalen ze słynnego zespołu baletowego Kurta Joossa, twórca monumentalnego Requiem wykonanego na Warszawskiej Jesieni w 1960 roku. Inicjator i dyrygent zespołu The Roman Choir propagującego muzykę sakralną w Kalifornii. Zmarł w Goeteborgu w 1998 roku.
Jerzy Targowski, rocznik 1923, syn ziemianina z Sandomierskiego, partyzant AK z czasu drugiej wojny, od 1944 więzień NKWD, łagiernik z obozów pracy niewolniczej w ZSRR, po powrocie próbował jeszcze gospodarzyć, handlował końmi, potem trwał na urzędniczej posadzie, ale stale podejmował działania społeczne. Została po nim wdzięczna pamięć i „sandomierska górka” – pokoik w jego domu udostępniany odwiedzającym Sandomierz pisarzom. Zmarł w 2003 roku.
W 1935 w Krakowie urodził się Stanisław Moskal, dziś emerytowany profesor ekonomiki rolnictwa i socjologii wsi, narciarz, taternik i podróżnik, znany elitom wewnętrznym (czyli tym, do których media nie mają dostępu) jako Śledź Otrembus Podgrobelski, autor Wstępu do Imagineskopii, dzieła wznawianego czterokrotnie, funkcjonującego jako kultowa książka zbójecka, głównie w obiegu antykwarycznym. W wydanym ostatnio poza obiegiem oficjalnym tomie wspomnień odnajdujemy potrójne wiejskie zakorzenienie autora – Sułkowice pod Krakowem, przysiółek Pod Groblą – dom dziadków, Kowaniec pod Nowym Targiem – dom Waksmundzkich, całożyciowych przyjaciół – górali, wreszcie Wierzbanowa koło Wiśniowej w Beskidzie Wyspowym, dom zrealizowanego marzenia, wzniesiony wedle własnego projektu, w znacznej mierze również własnymi rękami. Dziś mieszka w Krakowie, ale wakacje spędza w Wierzbanowej, gdzie gromadzi eksponaty do małego muzeum etnograficznego.
Najmłodszy z kwartetu to postać fikcyjna powołana do życia przez Eustachego Rylskiego. Jan Ruczaj, urodzony koło 1943 roku, po żołnierskiej śmierci swojego ojca. Dzieciństwo i młodość spędził w Sobieszowie koło Jeleniej Góry, gdzie mieszkał z babką i ciotką. Pracował w bazie ciężarówek wożących drewno, potem jako kierowca taksówki trudnił się nielegalnym handlem walutami i towarami z przemytu, we Francji zarabiał krocie jako kierowca bossa rosyjskiej mafii, po powrocie do Polski znów był taksówkarzem w Warszawie, felietonistą w niszowym i snobistycznym piśmie dla mężczyzn. Zmarł bezpotomnie jako schorowany stary człowiek.
Zdawałoby się, że Ruczaj nie pasuje do tego towarzystwa, że ten typ latami prowadzący grę brudnawych ustępstw z tajemniczym kapitanem UB, człowiek o rękach splamionych zabójstwami, nie nadaje się jako początek układu odniesień, generator sensownych pytań o Polaka przeżywającego swoją męskość. Byłoby tak, gdyby jego twórca, Eustachy Rylski opowiedział los Jana Ruczaja całkiem serio, nie uciekając do stylistyki i pastiszu bildungsroman, opowieści łotrzykowskiej, komiksu. Ten stylistyczny polimorfizm prowokuje mnie do porównań, wiązania nici biegnących czasem zadziwiającymi ukosami. A cały czas muszę jeszcze brać poprawkę na mitomański ekshibicjonizm fikcyjnego Ruczaja zderzający się z powściągliwością, dyskrecją, skrytością trzech prawdziwków. Opowiadanie Rylskiego zaczyna się, gdy trwa „długie upalne lato 1963 roku”, a Jan Ruczaj, o ksywie „hrabia”, to „dwudziestolatek zanurzony w życiu, przypominający Alana Delona i być może na niego już upozowany”.
W tym czasie Roman Maciejewski ma już za sobą polskie prawykonanie dzieła życia, Requiem, dedykowanego ofiarom wojny i ofiarom ludzkiej ignorancji. Prowadzi w Kalifornii wielki chór specjalizujący się w muzyce sakralnej i razem z Robertem Wagnerem przygotowuje amerykańską premierę utworu. Żyje samotnie, uprawia jogę, żywi się wegeteriańsko, kąpie w oceanie i biega. Stale posyła pieniądze rodzinie w Polsce.
Latem tegoż 1963 roku Jerzy Targowski jest urzędnikiem w Sandomierzu nękanym regularnie przez partyjnych personalnych i podrzędnych funkcjonariuszy UB, przynajmniej raz na kwartał musi wypełniać ankiety, spisywać życiorys, dbając, aby konsekwentnie przyznać się do tego, co władza wie i ukryć to, co dotąd udało się ukryć. Ma czterdzieści lat, zdrowie zmarnowane w sowieckich łagrach, jest ojcem rodziny i mimo wszystko ciągle znajduje okazję, aby pojeździć konno.
Śledź, czyli Stanisław Moskal, też jeździ konno, kiedy może, na przykład dorabiając sobie jako likwidator szkód w uprawach. W 1963 roku ma już ukończone studia zootechniczne, już nie dorabia jako laborant przygotowujący białe myszy do eksperymentów genetycznych, ale ma etat asystenta technicznego. Studiuje socjologię, a głównie żyje w kręgu kumpli-przyjaciół, partnerów do nieustannej hecy w stylu krakowskich juwenaliów. Potrzebuje tłumu jako widowni, a jednocześnie go nienawidzi. Z zapałem jeździ na nartach i żegluje, ze swoją żoną o ksywie Szprotka włóczy się latem po opustoszałych bacówkach w Gorcach. Wstręt do miasta i smogu, umiłowanie dzikiej natury łączą go z kompozytorem Maciejewskim. Daleko mu do muzycznych talentów tamtego, ale tworzy piosenki na potrzeby studenckich rajdów i biwaków, pasjonuje się folklorem muzycznym górali, Łemków, Słowaków, Ukraińców, Rosjan.
Bardzo wyraźnie widzę cezurę pokoleniową. Szwoleżer z lasu, Jerzy Targowski, przeżył wojnę, uderzenie totalitaryzmu Hitlera, potem Stalina w pełnym, krwawym, najgroźniejszym wymiarze. To było darowane Romanowi Maciejewskiemu, który wojnę spędził w neutralnej Szwecji, odcięty od wieści od rodziny. Dosięgła go jednak trauma śmiertelnej choroby. Wywinął się cudem, wyszedł z tego nie tylko samotny, ale i fizycznie zniszczony, związany z ocalającymi praktykami diety i ćwiczeń fizycznych. Nagły i głęboki przełom w życiu rozbudził w nim nową duchowość. Z pasją mistyka podjął próbę „przeżycia zła wojny” przez stworzenie muzycznej odpowiedzi. Kilkanaście najważniejszych lat swojej artystycznej kariery poświęcił na wielkie Requiem – po drodze porzucając wiele lukratywnych propozycji, w tym pozycję kierownika muzycznego w Metro-Goldwyn-Mayer.
Śledź i młodszy od niego parę lat Ruczaj to już kolejne pokolenie, wzrastające w krajobrazach po wojnie, żyjące wśród wojennych rozbitków i szakali, świadome braku okazji. Nie dane im dorównać szwoleżerom, nawet jeśli są piękni jak Delon, żywotni i dowcipni. Ruczaj tworzy niby-religię, niby zakon. Odczytuje dzieło Hemingwaya jako Biblię Męskich Przyjemności, wciąga w praktykowanie takiej egzegezy grupkę rówieśnych. Dla Śledzia religią stają się góry i żagle, podróż, ruch. Ma swoją paczkę, z którą tworzy chór Dej se rady i Biuro Powiększania Wyobraźni. Oni też zawsze czują się lepsi od mieszczuchów, ceprów, „brojlerów”. Ta lepszość od śmierdzącej czerni, posunięta aż do wrogości i arogancji, jest jeszcze wyraźniejsza w szajce uformowanej przez „hrabiego”, Jana Ruczaja. Czują się oni wyniesieni ponad tłum, mocniejsi, piękniejsi, wyzwoleni od konwenansów. Solidarność bieszczadzka u Śledzia i solidarność knajpiana u Ruczaja mają zastąpić prawdziwe braterstwo broni, jakie przeżył Jerzy Targowski, mistyczną solidarność z ofiarami, jaką zbudował w sobie Roman Maciejewski.
Wszyscy czterej doświadczają Polski opuszczonej, zdradzonej przez sojuszników w hańbie jałtańskiej. Oś, wokół której obraca się świat Targowskiego i Maciejewskiego, nie zostaje wytrącona z panewek. Niesprawiedliwość pozostaje niesprawiedliwością. Wchodzący w świat Śledź i Ruczaj próbują pytać o możliwość innego uporządkowania dobra i zła. Ruczaj wprowadza pojęcie „trzeciej sprawiedliwości”, która może być ponad sprawiedliwością ludzką i boską. Czy to prawo silnych? Czy może moc absurdu? Tej drugiej możliwości bliski jest chyba Śledź, który wierzy w konkret przyjaźni, rodziny, solidnej pracy, talerza zupy, mocnej łajby, dobrych warunków narciarskich, a świat pojęć ogólnych i pisanych z dużych liter wartości i reguł wrzuca do kabaretu, w domenę zgrywy i drwiny.
Szwoleżer z lasu, Targowski, czuje ojczyznę całym sobą, identyfikuje się z tradycją przodków-powstańców, zesłańców, gospodarzy, społeczników. Nie pozwala władzom PRL-u zepchnąć się na pozycję obywatela drugiej kategorii, jest kimś w Sandomierzu.
Roman Maciejewski, emigrant-artysta działał jako społecznik krótko, ale stworzył w 1946 roku Związek Polaków w Szwecji. Prawdziwym i głębokim nurtem jego związków z ojczyzną był wkład twórczy w polskie uniwersum symboliczne: liczne mazurki, oberki, tańce kurpiowskie, opracowania koncertowe polskich kolęd, nowe opracowania instrumentalne utworów Paderewskiego. Jak Śledź przywiązany jest do krajobrazu tatrzańskiego, powraca do niego z egzaltacją w listach do rodziny. Jego prochy spoczęły w Polsce pod głazem uformowanym w kształcie tatrzańskiego Mnicha. W stosunku do PRL-u był Maciejewski naiwny i ostrożny zarazem. Przyjmował podziw urzędników od kultury, ale nie dał się skusić mieszkaniem, pieniędzmi czy zaszczytami.
Śledź drwi z urzędników, pamięta, że jego pomysły i rady dotyczące gospodarki rolnej zawsze były milcząco ignorowane. Jego ojczyzna to polski krajobraz wiejski, polski folklor, góry, jeziora i przyjaciele z gór i żagli. Wszystko pozostałe – do kabaretu!
„Czułem wrogość mijających mnie ludzi zajętych sprawami, z jakimi już od dawna nie miałem związku” – wyznaje Jan Ruczaj u schyłku swoich dni – „traciłem związek z czymkolwiek, co obok, lecz nie była to wolność, bo w wolności jest moc i decyzja, a ja czułem słabość nie tylko przedwczesnego starca, lecz też osobnika wyrzuconego na margines.”
Bohater powieści Rylskiego całe życie przyjmował postawy anarchiczne, spoglądał na świat z arystokratyczną wyższością, co pozwalało mu cynicznie kombinować z wszechwładnym kapitanem UB, potem równie cynicznie służyć rosyjskiemu mafiozo. Arystokratyzm Ruczaja rozgrzeszał go z mizantropii, narcyzm wspomagał mizoginizm – wszystkie kobiety jego życia zginęły samotnie, w cierpieniu i upodleniu.
Osobliwie byłoby porównać jeszcze jeden element z ważnych parametrów bytu i podświadomości czterech polskich mężczyzn. Jaką Rosję spotkali?
Kompozytorowi-emigrantowi Maciejewskiemu doświadczenie w tej mierze zostały oszczędzone. Natomiast szwoleżer-łagiernik Targowski nie musi niczego uogólniać – rzeczowo opisuje, czego od Rosjan doznał, co od nich spotkało mężczyzn i kobiety z jego środowiska.
A Śledź-Moskal? Po powrocie ze stażu naukowego w Nowosybirsku w 1971 roku, z paroma nielegalnymi wypadami w głusz syberyjską i góry Ałtaju, zapisał:
Rosjanie to serdeczni, bezpośredni i niezwykle gościnni ludzie, wspaniali kompani do szklanki i do wspólnego śpiewu – lepszych po prostu nie ma. Ale ich nieszczęściem jest głęboko wpojona bierność oraz uległość wobec władzy. Byle łachudra, jeśli dostanie do ręki pieczątkę lub na głowę włoży służbową czapkę z daszkiem, uważa się za półboga, a pozostali to akceptują i pozwalają sobą pomiatać. Wydają się też być mało odporni na zarazki zbiorowego obłędu.[…] Rosja to ogromnie bogaty, ale fatalnie zarządzany kraj bardzo ubogich ludzi, którym za całą rekompensatę wystarczyć musi świadomość, że są postrachem świata.
Rylski także naznaczył życie swojego bohatera Rosją. Julia, córka sowieckiego generała, uczy Ruczaja rosyjskiego w prowincjonalnej polskiej szkole, próbuje intelektualnie uwieść młodzież, posługując się poematem Dwunastu Błoka – poezją rewolucyjnego okrucieństwa awansowanego do poziomu mistyki. Po latach pojawia się jako kochanka i uciekinierka. Ruczaj zabija dla Julii, zabija potem w zemście za jej śmierć. Przedtem jednak rysuje Rosję w jednej symbolicznej migawce, w opowieści Julii o rodzicach: „Ojciec wyjął z kabury rewolwer i zapytał niby grzecznie: kiedy pokochasz ojczyznę ty kominternowska suko? A matka mu odpowiedziała: nie czekaj, lejtnancie, bo się nie doczekasz. Strzelił jej w twarz z bliska. Nic nie zostało, jakieś strzępy.”
Nie podsumowuję tych uwag z lektury paru książek. Myślę o nas, mężczyznach, którym los wyznaczył polskość jako glebę zakorzenienia. Podobni wzajem do siebie? Nie bardzo. Ale do któregoś z tych czterech – podobni.