15 lis

Piotr Wojciechowski: Czego tu chcieć?


Motto: Pomiędzy każde dwie wille w Zakopanym można wstawić trzecią.
I będzie ona brzydsza niż te dwie po bokach.
Tadeusz Schiele, kpt. RAF i WP, pilot.

Czas zrzuca skórę, czy świat zrzuca skórę? Po tych wylinkach trudno rozpoznać czas w czasie, świat w obrazie świata. Czytam Andrzeja Tadeusza Kijowskiego Opis obyczajów w XV-leciu międzysojuszniczym, jestem dość stropiony. O czym to? Cztery tomy, ledwie jestem w połowie pierwszego. Nie godzi się uciec. Kto by tę książkę ważył sobie lekce, okrętuje się na statek głupców. Kto jednak bierze ją całkiem serio, przypisuje istotne znaczenie zawartym w niej sprawom, chyba zbłądził daleko od ścieżek sensu. Przesypuję diuny liter, potykam się o fatamorgany. Pustynia merytoryczna? Już sam zaczynam pleść!

Czas zrzuca skórę, słowa znaczą co innego. Inteligencja polska? Inną ja znałem niż Junior Kijowski. Demokracja, inną widywałem. Demokracja, co się z nią dzieje?

Mówią mi w radio, że biedne kraje afrykańskie chcąc mieć dostęp do pomocy humanitarnej, fundują sobie demokratyczne konstytucje, robią wybory. A wchodzi tak, że spotykają się ze sobą kacykowie plemion i ugadują sprawę. A potem każdy ogłasza swojemu plemieniu na kogo ma głosować i sprawa załatwiona. Czy nasza demokracja dużo lepsza? Bo niby jeden obywatel, to jeden głos. Ale jest też taki obywatel, co włada stacją telewizyjną, drugi radiostacją, trzeci gazetą. I co, oni też mają jeden głos? Przecież walą w swoje tam-tamy i napędzają głosy do urn na tysiące, dziesiątki tysięcy.

Magia skutecznych procedur, owo gri-gri białego człowieka. Hasło państwa prawa jak totem nad wioską. Prawa strzeże strażnik, strażnika pilnuje komisja, komisję sprawdza NIK, nad NIK-iem pieczę sprawuje… a wszystko według stale doskonalonych, coraz bardziej szczegółowych i dalekich od życia procedur. Przecież każda ciocia powie ze swojej kanapy, że wystarczyłoby trochę więcej dobrego wychowania, trochę mniej pośpiechu.

Ba, ale demokracja! Muszę o niej myśleć, bo w wakacyjnym czasie nazbierało mi się obserwacji i refleksji na temat wiejskiej architektury, jej przemian. W demokracji lecą jedne za drugimi kadencje, reorganizacje, zmiany rządów. A na wsi jak się stawia, to na sto lat. Czego jest odbiciem to, co się przez ostatnie półwiecze nabudowało? Budynków starszych niż 50 lat już bardzo mało.

I już wracam do książki Andrzeja Tadeusza Kijowskiego – bo pisząc o wszystkich, pisze on także o Saszce Guriewie, swoim koledze z klasy, przypominając, że Saszka był synem Edmunda Goldzamta, inżyniera przysłanego przez Moskwę w czasach stalinowskich do pilnowania socrealizmu w polskiej architekturze. Przy okazji cytuje to, co Bierut miał Goldzamtowi powiedzieć: „Ideologia to postulowanie pożądanych na przyszłość wartości (…) A architektura z samej swej istoty kształtuje zabudowę przeznaczoną na długie trwanie. Ideologia znajduje w architekturze wspaniałą formę swojego ucieleśnienia. Jakże lepiej możemy przedstawić swoje cele, jak nie za pomocą panoram i modeli nowych miast.”

Czy patrząc na to, co się w Polsce buduje ostatnio, można odczytać jakieś cele, czy jakaś ideologia z tego się złoży? Idea demokracji w architekturze wsi? A może pomnik Niewidzialnej Łapy Rynku? Radio mi opowiada o tym, że z prezydenckiej inicjatywy powstaje „ustawa krajobrazowa” – myślę, że to fascynujące. O procedurach tam będzie czy o pięknie? Od klasy politycznej otrzymamy oto pewne ideologiczne wyznanie, próbę estetyki normatywnej, katechizm dla inwestorów, projektantów, pewnie też postulat stworzenia „policji krajobrazowej”. Może nawet z bombowcami do wymazywania błędów i karania niesubordynowanych?

Sięgam do notatek napisanych pod kątem dyskusji o demokracji w jakimś klubie uniwersyteckim we Wrocławiu. Lata temu. Mówiłem wtedy o cnotach obywatelskich, ale także o dwu ważnych kontekstach, w jakich przychodzi nam konsumować związek z demokracją.

Pierwszym istotnym, a nieodczuwalnym kontekstem, jest nieobecność struktur plemiennych. Przez dziesiątki tysięcy lat rodzina była zależna od plemienia, a jednocześnie doznawała od strony plemienia opieki i ochrony. Człowiek odnajdował siebie zawsze w podwójnym kontekście – plemiennym i rodzinnym.

Plemię stawiało żądania – ale także śpieszyło z pomocą. I nasze umysły, szczególnie w warstwie podświadomości, utrwaliły nawyki, potrzeby, postawy plemienne. Pojęcie szczęścia formowało się w blasku ogniska plemiennej uczty. Nosimy w sobie te wzory. Objawiają się choćby potrzebą przynależności i solidarności, indywidualnej ekspresji i wspólnego znaku. Plemię wymagało od rodziny, aby wychowywała dzielnych łowców, gotowych do współdziałania oraz pracowite i opiekuńcze kobiety-matki. Pomimo kolosalnych zmian w rozwoju, w technologiach, w wiedzy i informacji, takie archaiczne struktury tu i ówdzie przechowały się w łonie nowoczesnych społeczeństw. Kto wie coś o rodach góralskich na Podhalu, o rodach cygańskich, o familiach arystokratycznych, temu nie są obce te reliktowe formy społecznej organizacji.

Jakże to pasuje do wszelakich „stawianek” – tak się kiedyś w okolicach Lublina mówiło na budowę. To, co stawiają sobie górale, lub to, co stawiają czy odbudowują ludzie próbujący podtrzymać arystokratyczne linie tradycji – wyłamuje się z tej większości, która jest chaotycznym zbiorem zachcianek i zagubionego wśród wzorów naśladownictwa. Bo także na wsi polskiej większość rodzin żyje w sytuacji społeczeństwa masowego, zredukowana do rozmaitych form rodziny nuklearnej – mąż (lub drugi mąż albo vacat), żona, dzieci. I właściwie – wobec braku tego czynnika plemiennego większość rodzin w Polsce ma rozmaite cechy rodziny dysfunkcyjnej. Demokracja potrzebuje dzielnych osób uformowanych do działań społecznych, dysfunkcyjne rodziny coraz częściej produkują znerwicowanych i narcystycznych egoistów. No i mamy domy znerwicowane i narcystyczne. Jak to ogrodzenie w okolicach Wąwolnicy – solidne i kute, barokowo wygibiaste, z bramą jak Łuk Triumfalny – a za ogrodzeniem (tylko od szosy ono, od frontu!) ugór zarośnięty mietlicą i wrotyczem, zagapiony boleśnie w pustkę bez ideologii. Żadnego budynku, nawet szopy na motyki.

Drugim kontekstem naszego romansu z demokracją jest siła mechanizmów perswazyjnych rynku. To kontekst wyraźnie odczuwalny w Polsce, a mający zasięg światowy. Rynek, wielkie przedsiębiorstwa, wielkie korporacje, globalne organizacje finansowe, słowo „supermarket” może być tu symbolem – to nie tylko potęga ekonomiczna, to również potężna siła formująca i deformująca psychiki. Aby wyprodukowana masa towaru została sprzedana, angażuje się wszelkich typów mechanizmy promocji, reklamy, produkuje się wzory osobowe, stwarza mitologie konsumpcyjnego szczęścia i materialnego dobrobytu. W rzeczywistości zdominowanej przez „logikę zysku” życie społeczne przytłoczone jest przez oszukańcze rytuały na cześć towaru.

Ogromna część budownictwa poza miastem to utrwalony w cegle, kamieniu i drewnie ślad posłuszeństwa tym rytuałom. W lipcu mogłem przyjrzeć się znowu tym śladom, bo dotarło do mnie zaproszenie, abym poprowadził warsztaty pisania bajek dla dzieci w nowopowstałym kameralnym ośrodku, w którym do zabiegów zdrowotnych jak dieta, gimnastyka, masaż dołącza się warsztaty plastyczne albo taneczne, albo literackie.

Pojechałem więc w krainę lessowych jarów Lubelszczyzny. W ośrodku wszystko było w ludzkich proporcjach, zaplanowane z dobrym smakiem, zadbane mądrze, ale i rozkosznie zaniedbane, budynki, wnętrza, zieleń, biblioteczka w kawiarni. Wokół siebie miałem nie tylko ludzi w drodze, kuracjuszy i uczestników warsztatu – także tych, którzy zamienili opuszczone siedliska i pustkowia wśród plantacji porzeczek i chmielu, wśród pól gryki i owsa, w miejsce przyjazne i pełne uroku, w przedsiębiorstwo dające im pracę i utrzymanie, w forum spotkania i rozmowy.

Jesteśmy narodem w drodze, przesiedlanym, wypędzanym, uciekającym, wędrującym za wolnością naszą i waszą, za chlebem z masłem. Jesteśmy narodem rozsypującym się w światową diasporę. Wymieramy nad Wisłą, mnożymy się na obczyźnie. Czytam, że połowa studiujących w Polsce planuje opuszczenie kraju. Integracja europejska dla niejednego znaczy – jechać stąd. Jakby nie było dosyć tego wędrowania. To wiedziałem. I patrzałem z zachwytem, jednak zapuszczają i tu korzenie.

Zachwyciło mnie – budują się, remontują, gospodarzą. Przecież nie jest dobrze z kulturą obszarów pozamiejskich, z wykształceniem ludzi, co tam zostają, z ich dochodami. Dużo tu starych, schorowanych, bezradnych ludzi. A jednocześnie są tacy, co stawiają domy, nieraz piękne, porządkują obejścia, dbają o kwiaty w ogródku, zakładają sady, plantacje, pasieki. To społeczeństwo, które dostało tak straszne cięgi od historii, nie bez udziału złych sąsiadów i własnej głupoty – buduje i upiększa rodzinne gniazda. Gdy się tym gniazdom z czułością przyglądać, zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak skomplikowane są prawa decydujące o formie okien, kryciu dachów, gzymsach, gankach, wykuszach, ogrodzeniach i ogrodach. Od średniowiecza zamki, dwory, klasztory i kościoły były wzorami dla dworków, chat, kapliczek. Potem przyszedł czas, gdy wiele wzorów i snobizmów trafiało z miast do wsi. Innych wzorów dostarczały podróże, media, uczelnie. Wiek dziewiętnasty odkrył piękno chałupy, szałasu, szopy – najpierw na Podhalu i Huculszczyźnie, potem także na Kurpiach, na Śląsku, wszędzie. Dziś ci najlepiej wykształceni, artystycznie najbardziej wrażliwi – o ile mają pieniądze na budowę – z trudem szukają najtrafniejszych wyborów w łączeniu harmonii z krajobrazem, lokalnej ludowej tradycji, własnej oryginalności. Czego chcieć? Jak się patrzy na „stawianki” i gotowe wyroby wiejskiej architektury, widać, że ludzie nie wiedzą, czego chcieć?

Co więc robią mniej wrażliwi, gorzej wykształceni – czasem z większymi pieniędzmi na inwestycje? Często kopiują to, co w kolorowym piśmie, to, co w telewizorze, najczęściej – to, co u sąsiadów. Rytualnie zużywają wyprodukowane dachówki, okucia, wanny i sedesy. Ten właśnie mechanizm buduje siatki wzajemnych wpływów – promieniowania na rolnicze okolice takich turystycznych miejscowości jak Kazimierz Dolny, Nałęczów, Okuninka, Nadrzecze, Janowiec, takich okolic, jak Pojezierze Włodawskie czy Roztocze. Wille, dworki, pałacyki, pensjonaty chcą się wzajem upodabniać, ale i wyróżniać. Naśladują je domy budowane przez rolników dla rodzin, ale także te, które stawia się dla agroturystyki. Kompleks pensjonatowy, w jakim mieszkałem przy okazji warsztatów, był pozytywnym wynikiem takiego nawarstwiania się wpływów, udanym dzięki dobremu smakowi tych, co go stworzyli. W jadalni o ścianach z poczerniałego drewna z rozebranych chałup – nad stołem z grubych desek – żyrandole z kryształowymi pryzmatami. W kawiarni nad starymi stołami i biurkami – kawałek współczesnego witraża, na krzywej z zamiaru klatce schodowej – tu ikona Matki Bożej Latyczowskiej, tam stare hafty pod szkłem.

Ledwie jednak przejechałem za siódmy czy ósmy las – już widziałem, przeważnie przegrywa rozsądek i dobry smak. Powstają „gargamele” nadęte pychą wielkiej kasy, powstają karykatury dworków i wille – postmodernistyczne potworki. Pewnie trzeba czasu, trzeba, aby zasiedziały się nie tylko rodziny, ale i rody. Trzeba, aby mieć taką odwagę jak ta, dzięki której niedaleko Biłgoraja powstała kapliczka z malowidłami Dudy-Gracza, trzeba powrotów młodych ze studiów w rodzinne okolice, od zmywaka w Londynie na ziemię po dziadkach pod Hrubieszowem czy Krasnystawem. Potrzebna jest cierpliwe kontynuacja kulturowego promieniowania – choćby taka jak kazimierzowskiej „Kuncewiczówki”. Może trzeba przypominać o tym, że trzeba, abyśmy przynajmniej na wsi, dalej od deweloperskich kłów i pazurów mieszkali pięknie? Polak, którego mają wnet ogłosić świętym, przypominał w liście do artystów: piękno jest bowiem poniekąd widzialnością dobra.