Paweł Dunin-Wąsowicz: Zdelegalizować biblioteki, czyli zrób sobie jakąś krzywdę
Rezygnacja z powszechnego obowiązku służby wojskowej na rzecz armii zawodowej, co ma nastąpić w końcu już w nadchodzącym roku, przeniesie do lamusa instytucję tzw. powiastki czy biletu, a więc listu odbieranego za potwierdzeniem odbioru i stawiającego wezwanego młodzieńca w sytuacji bez wyjścia – niestawienie się w koszarach po czymś takim oznaczało już ewidentny konflikt z prawem.
Listy za potwierdzeniem odbioru niestety nie ograniczają się do sfery militarnej. Otóż pozostają jak najbardziej w sferze cywilnej i kierowane są nadal do dorosłych ludzi. Dwa lata temu awizo takie przyniosło mi dwa tygodnie zatrute codziennym stawianiem się na kontrolę do urzędu skarbowego, gdzie sadzano mnie w ławce i grzecznie proszono o pisanie wypracowań na temat funkcjonowania prowadzonego przeze mnie wydawnictwa. Rok temu inne awizo poinformowało mnie o sprawie sądowej przeciwko mej firmie, który to problem po paru nerwowych miesiącach udało się zakończyć ugodą bez sądu. Nic więc dziwnego, że otrzymawszy powiadomienie o czekającym na mnie liście poleconym, szedłem na pocztę z duszą na ramieniu, gdyż nic dobrego z takiego listu wyniknąć nie może.
I rzeczywiście. List skierowany do mnie nadany został przez komendę miejską policji w pewnym powiatowym mieście, w którym nigdy w życiu nie byłem. Treść jednak zamiast zasmucić bardzo mnie rozbawiła. Oto policja zaprosiła mnie (jako wydawcę) do poczucia się pokrzywdzonym i przysłała instrukcje wyjaśniające jak to zrobić. Albowiem ujęła ona groźnego przestępcę, który w swoim komputerze miał dużo plików tekstowych z nielegalną literaturą, którą – o zgrozo! – udostępniał w systemie peer-to-peer i to co gorsza za darmo. A wśród tej nielegalnej literatury na liście (otrzymałem ją na załączonym CD-R, liczyła 382 arkuszy po kilkadziesiąt pozycji) były aż dwie pozycje wydane przez moją skromną oficynę – „Chłopaki nie płaczą” Vargi i „Wojna polsko-ruska” Masłowskiej.
Zadzwoniłem przeto do Vargi oraz Masłowskiej, co by zapytać państwa pisarzy, czy czują się tym pokrzywdzeni. Powiedzieli, że nie i jest im bardzo przyjemnie, że ktoś bezinteresownie rozpowszechnia w ten sposób ich dzieła. W związku z czym przejrzałem całą listę i zauważyłem, że oprócz licznych utworów Stephena Kinga, Grahama Mastertona i Andrzeja Sapkowskiego znalazły się na niej także… dzieła Bolesława Prusa, Wiktora Gomulickiego oraz autorów starożytnych.
Są dwie filozofie piractwa. Jedna polega na tym, że piractwem jest osiąganie korzyści materialnych z rozpowszechniania utworów, do których nie ma się praw. Druga rozciąga pojęcia piractwa na wszelkie okoliczności, które w mniemaniu wydawców nie dają im zarobić, choć domniemany pirat sam korzyści nie osiąga żadnych. Jest to tzw. filozofia psa ogrodnika.
Abstrahując od kwestii okresu ochrony autorskich praw majątkowych (obecnie wynosi on w Polsce 70 lat od śmierci autora, tak więc można obecnie wydawać już np. Andrzeja Struga nie płacąc jego spadkobiercom), czynności podjęte przez policję wobec nieszczęsnego „pirata”, z którego praktykami los za sprawą awiza mnie zetknął, powinny być kamyczkiem, który ruszy lawinę, jaka musi doprowadzić do delegalizacji wszelkich bibliotek publicznych. Udostępniają one przecież bezprawnie książki za darmo, w odróżnieniu od takich wypożyczalni video, które w celu płatnego wypożyczania wykupują specjalne droższe licencje. Co gorsza, w wielu bibliotekach publicznych (np. w Jagiellonce albo na Koszykowej w Warszawie) można samodzielnie kopiować sobie dowolne książki i to nie płacąc haraczu na rzecz biblioteki, jeno fotografując np. aparatem w komórce (moja Nokia N95 spisuje się w tej roli świetnie). Następnie można zgrać takie fotki do kompa, przepuścić przez program OCR i zacytować w swojej pracy naukowej bez mozolnego przepisywania albo (przerażające!) rozpowszechnić w sieci!
Przed wojną książka była droga. Ale wydawcy, o dziwo, ponosili o wiele mniejsze ryzyko. Działało bowiem kilkaset prywatnych płatnych wypożyczalni książkowych, które na pniu kupowały nowości (bez dodatkowych licencji), żeby je potem po 20-30 groszy puścić w obieg. Wydawcy nie dość, że nie protestowali, to jeszcze sobie to chwalili. Można o tym poczytać choćby we wspomnieniach Hanny Kisterowej, żony współwłaściciela Roju. Dziś kilkanaście bibliotek uniwersyteckich ustawowo wymusza od wydawców bezpłatne egzemplarze obowiązkowe.
Dziś książka jest relatywnie tańsza. Zagraża jej jednak najwidoczniej istnienie bibliotek publicznych oraz piractwo. Czym jednak różni się ono od „upowszechniania czytelnictwa”, jak nazywa się jeden z programów operacyjnych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego?
Czy naprawdę policja nie ma nic lepszego do roboty, jak bezmyślne spisywanie plików „nielegalnej” literatury, mozolne wypalanie CD-R-ów oraz pakowanie ich do kopert adresowanych do potencjalnych pokrzywdzonych? I czy nie mogłaby do tego zatrudniać kogoś przynajmniej z odpowiednim wykształceniem, kto miałby świadomość, że co jak co, ale rozpowszechnianie Prusa i Gomulickiego nie podpada pod żaden paragraf, a wręcz przeciwnie, winno być nagradzane orderami? Najwyraźniej nie. Jak wyczytałem z mojej powiastki, obie osoby zajmujące się tym śledztwem noszą stopnie aspirantów, a więc ich edukacja zakończyła się na maturze.