Paweł Dunin-Wąsowicz: Taśmy prawdy, kości pamięci
Znajomy pisze artykuł. Jak się okazuje, na jego temat przeczytałem dużo książek, które mógłby w nim przywołać. Spotykamy się w umówionym miejscu, targam ze sobą ksiązki. Wyjmuję je z plecaka, okazuje się, że nie chce się jemu zapisywać moich spostrzeżeń. Lepiej napijmy się piwa. Zamiast długopisu posłużył telefon – przez pięć minut mówiłem pokrótce co w której książce jest, filmowałem okładki a cały klip niebawem wrzuciłem na YouTube. Zainteresowany odpali komputer w chwili, kiedy będzie potrzebował mojej wiedzy i skorzysta z tej ściągawki.
Redaguję powieść, której jestem wydawcą. Jej bohaterami są współcześni licealiści. Co chwila łapię się na tym, że postęp techniczny przegania autora. Nieprawdopodobne, aby w czasach triumfu fotografii cyfrowej ktoś taki wieszałby sobie na ścianie polaroidy. Czy w społecznym liceum do rzutnika podłącza się jeszcze klasyczny magnetowid VHS? Autor nie może się zdecydować, czy pisać o kasetach, czy płytach DVD. Ale nawet discman – czyli przenośny odtwarzacz płyt kompaktowych – dla maturzystów AD 2007 jest passé. Wyparły go o wiele mniejsze odtwarzacze empetrójek, gadżet zresztą niekonieczny, bo posiadając lepszy telefon z dużą kartą pamięci, można się obyć bez dodatkowego sprzętu. Moja osobista komisja ds. realizmu mówi mi też, że trzeba również zrezygnować z zabawnego fragmentu o kolesiu noszącym ze sobą dwie karty SIM, bo na jednej nie wystarczało mu miejsca na kontakty – przecież od dobrych czterech lat zgrywa się je do pamięci wewnętrznej komórki!
Jednocześnie w powszechnej świadomości nagrania ciągle kojarzą się z magnetofonem – choć Zbigniew Ziobro demonstrował latem cyfrowy dyktafon, pisało się generalnie o “taśmach prawdy”.
* * *
Kiedy ponad dwadzieścia lat temu zdałem na studia, rodzice kupili nową maszynę do pisania, trochę z myślą o mnie. Kosztowała pół pensji, jeśli nie więcej – i trudno było ją zdobyć. Polski “Łucznik” – chodził ciężko i zacinał się wrednie.
Niedawno widziałem maszyny do pisania w komisie “Okazja” przy rondzie Daszyńskiego. Czeskie “Consule”, znane z niezawodności. Po dziesięć złotych za sztukę – niewiele więcej, niż gdyby je ktoś sprzedał na złom.
Kiedy szesnaście lat temu zaczynałem pracę jako dziennikarz, byłem jednym z ostatnich redaktorów depeszowych, którzy pracowali z metrampażami, ustawiającymi kolumny ze szpalt tworzonych z ołowianych sztabek odlewanych w linotypach. Za pół roku gazeta miała przejść na skład komputerowy i metrampaże, którzy osiągnęli wcześniej dużą biegłość w swym zawodzie, dowiedzieli się, że ich umiejętności są kompletnie niepotrzebne. Tylko co młodsi próbowali się przyuczyć do składu komputerowego. Starsi tłumili swoją frustrację wódką pitą w pracy. Aby nie powodować opóźnień, musiałem w końcu wkupić się w łaski pana Tadka półlitrówką, którą trzeba było rozpić w drukarni na ciepło pod kęs cebuli.
* * *
Kiedy jeszcze na studiach wyjeżdżałem na wakacje, nie dziwił parowóz ciągnący pociąg na niezelektryfikowanej jednotorowej linii. A z pierwszych lat podstawówki, pamiętam, że w urzędach pocztowych stały jeszcze kałamarze i obsadki ze stalówkami do użytku klientów. Choć nas w szkole uczono już pisać długopisem. W zeszytach w trzy linie.
Dopiero z końcem trzeciej klasy podstawówki nauczycielka pozwoliła mi założyć zeszyt w jedną linię, jednemu z ostatnich, bo miałem brzydkie pismo.
Czytać nauczyłem się na komiksach: Tytusach, Żbikach i Klossach. Litery w dymkach stawiano tam osobno. Ja też z czasem zacząłem tak pisać. W maturalnej klasie wziąłem odwet za kaligraficzne upokorzenia z podstawówki – kiedy uczestniczyłem w międzyszkolnej olimpiadzie z wiedzy o Polsce i świecie współczesnym, zostałem pochwalony przez dozór: “O, jakie ma pan ładne pismo, pewnie pan do technikum chodzi”?
* * *
Popsuła mi się drukarka. Ma już cztery lata. Kiedy w swoim czasie oddałem ją do naprawy, zapłaciłem za to ponad jedną trzecią jej wartości. Przez ten czas laserówki tak bardzo staniały, ze mógłbym za cenę wykonanej naprawy kupić nową drukarkę.
W nocy po Warszawie krążą po torach tramwajowych wozy robocze. Miłośnicy komunikacji miejskiej nazywają je berlinkami. Zostały wyprodukowane w 1939 r., ale wybuch wojny spowodował, że nie dotarły z fabryk do Warszawy, która za nie zapłaciła. Niemcy zagarnęli nowe wagony do Berlina, gdzie kursowały do 1945 r., kiedy to zostały repatriowane. Ostatnie dziesięć z nich jeździło liniowo po praskich trasach do połowy lat siedemdziesiątych. Konstrukcja była tak dobra, że parę z nich służy w zapleczu technicznym do dziś. Za dnia ich nie widać.
Gierkowska Warszawa miała być nowoczesna, rozpoczęto produkcję licencyjnych berlietów, skasowano linie tramwajowe na Powązki, Wilanów i Targówek. Berlinki jeździły tylko po Pradze pewnie dlatego, żeby swoim archaicznym wyglądem nie psuły widoku nowoczesnego centrum. Sześć lat temu trafiłem na dwa dni do stolicy Białorusi – tam panowała podobna filozofia – Łukaszenka dopiero co zlikwidował trakcję trolejbusową na głównej ulicy bo elektryczne trolejbusy były brzydkie – zamiast nich puścił na pokaz dopiero co kupione spalinowe niskopodłogowce. A w Berlinie wagony S-Bahn wyprodukowane za wczesnego Hitlera wycofano z użycia dopiero parę lat po upadku muru.
Nie obraziłbym się, gdyby moja drukarka wykazała nieco większą trwałość.
* * *
Michał Kaczyński, który prowadzi z Łukaszem Gorczycą galerię Raster, gdzie moja “Lampa” ma kątem redakcję, napisał kiedyś wiersz o dziewczynie, która się popłakała, kiedy były chłopak zadzwonił do niej po pół roku od zerwania z prośbą o użyczenie “kości pamięci”.
Andrzej Stasiuk opublikował dziesięć lat temu w efemerycznym piśmie “KurWar” wiersz, w którym wyliczał kilkanaście knajp, które nawiedzał latem 1987 r. Do dziś działają z nich w dawnym kształcie bodaj dwie – “Pasieka” i “Parana”. Stasiuk wspomina w tym wierszu także restaurację “Bukareszt” na rogu Marszałkowskiej i Al. Armii Ludowej, w której lokalu mieści się od niedawna ekspozycja… Instytutu Pamięci Narodowej.
* * *
Przyznam się bez bicia. Jestem gadżeciarzem. Słucham empetrójek prosto z telefonu, bo po co obciążać się dodatkowym sprzętem?
Największą satysfakcję miałem jednak, gdy własnoręcznie zdigitalizowałem piosenki Marii Koterbskiej z orkiestrą Jerzego Haralda z ponad pięćdziesięcioletnich, tłukących się, kruchych 78-obrotowych płyt kupionych na Allegro. Kiedy słucham “Wrocławskiej piosenki” o mknących po szynach niebieskich tramwajach, mogę myśleć, że moja nokia jest wtedy arką przymierza między dawnymi a nowemi laty.