Paweł Dunin-Wąsowicz: Dwie pieczenie nad jednym gazem
Kiedy pięć lat temu nikomu prawie nieznana Dorota Masłowska przysyłała mi w odcinkach coś co przyjęło nazwę „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”, w pewnym momencie okazało się, że autorka zapragnęła wprowadzić karykaturę samej siebie do akcji powieści – nieudaną maturzystkę Masłoską (bez w w nazwisku), którą zatrudniono jako protokolantkę na posterunku policji, albowiem wykazywała poważne ciągoty do pisania. Końcówka powieści to swoista walka między narratorem Silnym a ową Masłoską o władzę nad akcją. On ją nieustannie poniża, a ona odłącza go od aparatury powstrzymującej życie.
Teoretyk literatury zająłby się tu zaraz systematyką metatekstowych czy intertekstualnych czynników decydujących o wzajemnych relacjach ujawnienia się autora w narracji bardziej lub mniej fabularnej czy autobiograficznej, padłyby za chwilę słowa “strukturalizm” i “postmodernizm”. Ja takim profesjonalnym teoretykiem nie jestem, dysponuję zamiast teorii praktyką głównie z “niższych” obszarów kultury, gdzie – jak mi się wydaje – zabiegi tego typu występują zdumiewająco często. Takim demiurgiem stwarzającym bohatera jest dla mnie przede wszystkim Papcio Chmiel w komiksach o Tytusie, Romku i A’Tomku, najpierw przerabiający plamę tuszu w człekokształtną małpę a później niejednokrotnie interweniujący niekiedy spoza ramki rysunku.
Pokrętny stosunek autora do bohatera występuje w powieściach kryminalnych Macieja Słomczyńskiego pisanych pod pseudonimem Joe Alex. Otóż ich bohater – nosi takie samo nazwisko jak rzekomy autor, ale cała narracja prowadzona jest w trzeciej osobie, tak jakby Joe Alex pisarz (dajmy mu numer 1) pisał o zajmującym się rozwiązywaniem kryminalnych zagadek Joe Alexie (nr 2) – jako obcej osobie. Na dodatek powieściowy Joe Alex nr 2 jest z zawodu autorem kryminałów, a więc w pewnym sensie tożsamym z Joe Alexem nr 1.
Na żart z samego siebie pozwolił sobie Stanisław Lem we wstępie do „Dzienników gwiazdowych” (rzekomo spisanych przez Ijona Tichego) sygnowanym nazwiskiem profesora Tarantogi: „W ostatnim czasie pojawiły się głosy, poddające w wątpliwość autorstwo pism Tichego. Prasa podawała, jakoby Tichy posługiwał się czyjąś pomocą, a nawet jakoby nie istniał, dzieła zaś jego stworzyć miało urządzenie określane jako tak zwany “Lem”. W myśl pewnych skrajnych wersji “Lem” ma być nawet człowiekiem. Otóż każdy – obznajomiony choć po łebkach z historią kosmonautyki – wie, że LEM jest to skrót nazwy LUNAR EXCURSION MODULE, czyli eksploracyjnego pojemnika księżycowego, który był budowany w USA w ramach “Projektu Apollo” (pierwszego lądowania na Księżycu). Ijon Tichy nie potrzebuje obrony ani jako autor, ani jako podróżnik. (…) W szczególności: LEM był wprawdzie zaopatrzony w mały móżdżek (elektronowy), urządzenie to służyło jednak wąskim celom nawigacyjnym i nie mogłoby napisać ani jednego sensownego zdania. O żadnym innym LEMie nic nie wiadomo. Nie wspominają o nim ani katalogi wielkich maszyn elektronicznych (por. np. Nortronics, New York, 1966-9), ani Wielka Encyklopedia Kosmiczna (Londyn 1979)”.
Najciekawiej robi się jednak, gdy autorzy wplatają losy swoich utworów w kolejne dzieła. Tak jest w przypadku powieści Lęki króla Salomona, którą Romain Gary wydał pod pseudonimem Emile Ajar. Narrator pociesza tam podstarzałą byłą piosenkarkę: „Simone Signoret, która jest prawie w pani wieku, zagrała główną rolę w jakim filmie?” W Życiu przed sobą. „Tak, Życie przed sobą tuż przed sześćdziesiątką, nawet dostała Oscara, takie to jest prawdziwe!” – i najprawdziwsze jest tu ostatnie cytowane zdanie, gdyż rzeczywiście Signoret zagrała w tym filmie, powstałym jako ekranizacja pierwszej z powieści jaką Gary pod pseudonimem Ajar wydał, „Życia przed sobą” właśnie, by drugi raz w życiu jako ktoś “nieznany” otrzymać przyznawaną z zasady jednorazowo nagrodę Goncourtów. Na podobnych zasadach Masłowska-pisarka i jej głośna książka objawia się również w swej drugiej książce – „Pawiu królowej” – w końcowej scenie monologu wygłaszanego do niej przez medialnego kombinatora Szymona Rybaczkę: „Ja pani z góry mówię, że pani to bardzo się opłaca, to dla pani wielka szansa, tamta książka była zdaje się popularna, ale bądźmy realni, teraz już pani nie jest ani sławna, propozycji żadnych, bo drugiej to już chyba pani nie napisała? (…) Pani symbolizuje autentyzm, w bloku mieszkanie, czasu prawdę. (…) rozumie pani, metatekstualność, dwie pieczenie nad jednym gazem.”
Rekordzistą w racjonalnym wykorzystywaniu gazu w przyrządzaniu swoich pieczeni pozostanie jednak bez wątpienia autor wydanej w 1953 roku powieści młodzieżowej „Wycieczka do Sandomierza.” Jej bohaterowie udający się na wakacje do tytułowej miejscowości (gdzie skądinąd uda im się udaremnić sabotaż w PGR), spotykają w pociągu miłego pana Adolfa, zawodowego literata. Pan Adolf wyciąga powieść Jarosława Iwaszkiewicza „Czerwone tarcze” i czyta z niej całkiem obszerny fragment o zbóju Madeju. „Chociaż nikt z zebranych w wagonie, oprócz pana Adolfa, nie wiedział, kto to jest Jarosław Iwaszkiewicz i co on napisał, jedneak przeczytany ustęp bardzo się towarzystwu podobał” – dodaje wszechwiedzący narrator. My dodajmy, że „Wycieczka do Sandomierza” otrzymała I nagrodę w ogłoszonym w 1952 r. konkursie Komitetu dla Spraw Turystyki a napisał ją oczywiście autor „Sławy i chwały”.