30 paź

Patryk Szaj: Jedyne wyjście

Mężczyźni o tym nie mówią. Włożyłem klucz do zamka drzwi mieszkania numer 32, modląc się w duchu, by ona nie wróciła dziś wcześniej z pracy. Czasem jej się to zdarzało. Nawet dość często. Normalnie pracowała do 16, ale nieraz była w domu już o 15:30. Lecz gdybym ujrzał ją siedzącą w fotelu w pokoju gościnnym — jak zawsze dostojną, jak zawsze poważną i jak zawsze… zimną i nieobliczalną niczym tafla lodu — teraz, byłby to okrutny żart losu. Dotychczas nigdy nie wracała do domu o godzinie 14.
Odebrała mi wszystkich przyjaciół. Po prostu zabroniła mi się z nimi spotykać. Groziła, że mnie zniszczy, jeśli dalej będę się zadawał z tymi idiotami.
— Jesteś idiotą, ale to nie znaczy, że musisz dzielić swój kretynizm z innymi debilami — tak mówiła.
A ja tak strasznie się bałem, że ona nie żartuje. Przysięgam, że nie było mi do śmiechu.
Bo to wcale nie były czcze groźby. Nie miałem przyjaciół, więc komu mogłem się zwierzyć? Rodzicom? Nie utrzymywałem z nimi kontaktu. Gdy wyprowadzałem się z domu, rozstawaliśmy się raczej w nieprzyjaznej atmosferze… a potem brakowało mi odwagi, żeby uczynić pierwszy krok, żeby zadzwonić… przeprosić… i się zwierzyć. Gdybym poszedł do psychoanalityka, ona od razu by się połapała. Była bystra, z pewnością jakoś by się o tym dowiedziała. Przeszukałaby kieszenie moich spodni i znalazła w nich jakiś świstek — może wizytówkę — a wtedy zrobiłaby mi takie piekło, jakiego nie zna sam Lucyfer. O tak, byłem tego pewien, dlatego nie odważyłem się igrać z ogniem. Z piekielnym ogniem. Nie zadzwoniłem nawet na Niebieską Linię. Obawiałem się, że telefon odbierze jakaś nieufna młoda dziewczyna, która nie uwierzy, że mężczyzna może być ofiarą przemocy w rodzinie.
Och, to nie tak, że nie miałem gdzie szukać pomocy. Początkowo po prostu się tego wstydziłem. Przecież jestem mężczyzną. Samcem. Dominującym, silniejszym, mądrzejszym, lepszym. Jak by zareagowali koledzy, gdybym im opowiedział o tamtym pierwszym razie? Bałem się, że stroiliby sobie ze mnie żarty, więc zbagatelizowałem problem. Gdy uderzyła mnie drugi raz, powiedziałem sobie, że to z pewnością kiedyś minie. O tak, to na pewno minie.
A po jakimś czasie było za późno, bo nie miałem już przyjaciół. Więc mówiłem sobie, że to się nie nasili, że może ona się uspokoi, albo chociaż ograniczy się do paru razy w roku. Wmawiałem sobie, że przemówi jej do głowy jakiś truizm w rodzaju „przemoc do niczego nie prowadzi”. Nic z tego.
Przekręciłem klucz i uchyliłem lekko drzwi. Skrzypienie przeszyło, niczym niezmąconą dotychczas, ciszę. Już się zdradziłem, pomyślałem. Ona jest w mieszkaniu i już wie, że ja za chwilę też do niego wejdę. A wtedy rozpęta się piekło.
Więc nie miałem już nic do stracenia. Otworzyłem drzwi na oścież i wszedłem.
Na korytarzu było pusto. Podobnie jak w całym mieszkaniu. Czasem wracała do domu wcześniej, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się być w nim na dwie godziny przed zakończeniem pracy. Mimo to moje serce biło jak oszalały bokser, walący rywala na oślep.
Spojrzałem na swoje dłonie. Drżały. Trzęsły się, jakbym był epileptykiem dostającym ataku. Muszę się uspokoić, pomyślałem i od razu usłyszałem w głowie jej głos: — Uspokój się, musisz tak trzepotać? Jak pieprzona flaga na wietrze — mówiła tak zawsze, gdy nie mogłem już powstrzymać strachu.
Gdy widziałem ten przedmiot w jej ręce, niezależnie, czy był to akurat wałek do ciasta, pilot do telewizora, czy szklanka z gorącą herbatą, i wiedziałem, że za chwilę trzepnie mnie nim po głowie. Nie mogłem się już wtedy opanować i trząsłem się jak galareta. Dosłownie.
Ale teraz musiałem się uspokoić. Boże, być może ona wróci dopiero za dwie godziny. Jeśli dalej będziesz tak się zachowywał, nawet tego nie dożyjesz. Dostaniesz zawału. Albo zemdlejesz ze strachu, a wówczas ona wszystko odkryje i nie chcesz sobie nawet wyobrażać, co wtedy zrobi. Wewnętrzny głos wydawał się spokojny i opanowany, ale brzmiała w nim fałszywa nuta. Nuta dobrze skrywanego panicznego przerażenia. Niemniej musiałem się uspokoić.
Stanąłem w przedpokoju i policzyłem cztery razy do dziesięciu. Spojrzałem na zegarek.
14:12. Opanowywałem się przez niemal kwadrans. Tracisz za dużo czasu, zganiłem się w myślach, po czym przystąpiłem do działania.
Wszedłem do pokoju gościnnego, pochwyciłem w ręce jej fotel, w którym uwielbiała siedzieć, oglądając telewizję i przesunąłem go po wykładzinie pod telewizor, znajdujący się dokładnie naprzeciw drzwi do pokoju. Ułożyłem fotel tyłem do ekranu, a przodem do paszczy framugi. Zacząłem już sobie wyobrażać, jak zareaguję, gdy ujrzę przed sobą jej korpulentną sylwetkę, ale przestraszyłem się tej wizji i jak najszybciej ją od siebie odrzuciłem. Lepiej nic nie planować.
Pilot leżał na ekranie telewizora, wedle zarządzonego przez nią porządku domowego. Raz, gdy nie odłożyłem go na miejsce, spotkała mnie zasłużona kara.
— Damian — wezwała mnie tym fałszywie opanowanym głosem, już pełnym irytacji, którą zawsze starała się skrywać, ale którą nauczyłem się rozpoznawać mniej więcej po trzech latach małżeństwa — gdzie leży pilot?
— Odłożyłem go na telewizor, słowo daję.
— Nie ma go tam.
Cztery zwykłe słowa. A jednak zawierały w sobie taką dawkę okrutnej groźby, że nogi już się pode mną uginały, bo wiedziałem, że za chwilę nastąpi wybuch.
— Przysięgam… — rzekłem błagalnym tonem.
— Ech — westchnienie — dlaczego zawsze musisz mnie denerwować? — pierwsze pytanie retoryczne. — Dlaczego nie możesz po prostu wykonywać swoich powinności? — drugie pytanie retoryczne i podniesienie głosu o trzy tony podczas wypowiadania ostatnich dwóch słów. — Dlaczego? — wybuch.
Wstała, trzymając w ręku pilota, którego w międzyczasie zdążyła znaleźć na stoliku i w parę chwil podeszła do mnie. Być może miałem trochę czasu, żeby się schować, ukryć gdzieś przed gradem ciosów, jaki za chwilę miał na mnie spaść, ale stałem w miejscu, sparaliżowany strachem.
Przyjąłem pierwszy cios pilotem w głowę i poczułem otępiający ból. Będę miał guza, pomyślałem, zanim zdążyła uderzyć mnie łokciem w brzuch. Później ponowiła cios, trafiając w splot słoneczny. Zabrakło mi oddechu, poczułem, że się duszę, a przerażenie powodowało, że bardzo długo nie mogłem złapać powietrza. W tym czasie ona już się uspokoiła.
Cały drżałem, zawsze reagowałem tak na jej ataki. Najpierw było to drżenie strachu, a później — już po wszystkim — roztrzęsienie psychiczne. Ona tylko na mnie spojrzała i powiedziała autorytarnie:
— Następnym razem pamiętaj, żeby pilot leżał na właściwym miejscu.
O tak, była despotyczną, apodyktyczną suką. A ja czułem się przy niej jak nieasertywny, słabowity gnojek.
Nie jestem pewien, kiedy bicie stało się dla niej karą za moje przewinienia. Początkowo atakowała mnie — psychicznie lub fizycznie — gdy coś ją zirytowało, gdy coś było nie po jej myśli, słowem: gdy miała wybuch. Potem przemoc stała się synonimem kary.
— Byłeś niegrzeczny, zasłużyłeś na klapsa — zupełnie, jakbym był dzieckiem, a ona jakąś wyjątkowo wyrodną matką.
Karała mnie za wszystko, co wedle jej oceny wymagało nagany. Pretekst mogło stanowić cokolwiek. Woda kapiąca z kranu (bo z pewnością to ja nie dokręciłem kurka), nie opuszczona klapa sedesu, albo nawet jakaś jej konfabulacja. Nieważne za co, ważne, bym dostał karę. Raz zmyłem wszystkie brudne naczynia, prócz jednego widelca, którego jakimś cudem nie zauważyłem. Przez dwa tygodnie chodziłem wtedy w bluzkach z długim rękawem, choć było lato. Obie ręce wytatuowane miałem zaczerwienionymi kropkami, pozostałościami po ostrzach widelca, który w nie wbijała.
Zazwyczaj nie była tak „pomysłowa”. Owszem, biła mnie różnymi przedmiotami, nawet częściej niż gołymi rękoma. Była okrutna. Ale tamten widelec… to był tylko precedens… dzięki Bogu. Gdy zauważyła, że go nie zmyłem, po prostu sięgnęła do zlewu i mocno ścisnęła sztuciec. Przypuszczam, że od uścisku aż zbielały jej kłykcie. Nie pomyślałem tego jednak wtedy — byłem już zbyt przestraszony — a dopiero później, gdy analizowałem całą tę sytuację. Okrucieństwo jej metod było tym większe, że w pewnym sensie przeżywałem traumę podwójnie. Najpierw — fizycznie — gdy mnie krzywdziła, a potem psychicznie, kiedy odtwarzałem w myślach przebieg wydarzeń, element po elemencie, nie opuszczając ani jednego szczegółu.
Po prostu wbijała mi w rękę widelec, swoją dłonią ściskając mnie mocno za nadgarstek, abym się jej nie wyrwał. Wrzeszczałem z bólu i strachu, a wolną ręką okładałem jej szerokie plecy, ale ona prawdopodobnie nawet nie czuła tych ciosów rozpaczy. Gdy skończyła z jednym przedramieniem, zajęła się drugim. A ja chyba zemdlałem.
Te wszystkie obrazy… Odkąd to się zaczęło, nie było dnia, bym się nie bał. Nawet jeśli zdarzały jej się dłuższe przerwy, gdzieś tam, na dnie świadomości, czaił się najczystszy strach. Strach, na którego twarzy wymalowana była bezsilność.
Wyjąłem z kabury magnum. Usiadłem na jasnym, skórzanym fotelu i położyłem je na swoich udach. Drżały mi przy tym ręce, oczywiście. Ostatnio drżały mi niemal zawsze, jakiejkolwiek czynności bym nie wykonywał. Znów zacząłem strofować się w myślach, że przecież, aby wszystko poszło zgodnie z planem, muszę się opanować. Ten jeden raz zapomnieć o strachu, o tym, że ona jest silniejsza i sprytniejsza; zapomnieć, że przez tyle lat płaszczyłem się przed nią. Że trzymała mnie w garści, a ja byłem gotów zatańczyć pod każdą jej melodię, byle tylko nie zrobiła mi krzywdy.  Na niewiele zdały się te połajanki. I tak nadal się trząsłem i wciąż jeszcze nie byłem pewien, czy temu podołam.
Ale muszę spróbować.
Wbiłem wzrok w broń.
Pierwszy raz był w pewnym sensie najgorszy.
Pobraliśmy się i wszystko wyglądało pięknie… Aż do pierwszego razu.
Wieszałem pranie na suszarce i przez cały czas czułem za sobą jej wzrok. Kontrolowała moją pracę, a ja przeczuwałem, że coś jest nie w porządku… że nie odpowiada jej sposób, w jaki strzepuję podkoszulki, albo przewijam skarpetki. Dosłownie wyczuwałem napięcie w powietrzu. Czułem się bardzo niezręcznie, ale nie odzywałem się, ani nie odwracałem za siebie. Uznałem, że pokażę jej, że potrafię dobrze rozwiesić pranie.
Według niej jednak tego nie potrafiłem.
— Och, oddaj mi to!
Wyrwała mi z rąk koszulkę i uderzyła mnie otwartą dłonią w policzek. Nie był to silny cios. Raczej odepchnięcie. Bardziej, niż ból, odczuwałem zaskoczenie. Czy przed chwilą zostałem uderzony przez własną żonę? Patrzyłem na nią niedowierzającym wzrokiem, a ona zdążyła jeszcze powiedzieć coś w stylu:
— Niczego nie potrafisz dobrze zrobić, wszystko muszę mieć na swojej głowie — po czym jakby się opamiętała. Spojrzawszy na mnie z roztargnieniem, wybąknęła:
— Przepraszam, poniosło mnie. Powinieneś wiedzieć, jak się rozwiesza pranie.
Nic nie odparłem. Zaskoczenie odebrało mi mowę, a ja stałem niczym wmurowany. Czułem się niewinny, a jednak zostałem ukarany. To było jak… jak cios obuchem w głowę.
Ona przez chwilę też wydawała się zdezorientowana. Jakby zdziwiona własnym wybuchem, ale też zafascynowana swoją siłą. Przeprosiła mnie, tak, powiedziała, że ją poniosło. A ja przełknąłem gorzką pigułę i zrzuciłem to na karb jej miesiączki, albo czegokolwiek innego, co spowodowało u niej rozdrażnienie.
Nie przyszło mi do głowy, żeby odpłacić jej siarczystym ciosem w policzek. Boże, przecież ją kochałem! Jak mógłbym tak skrzywdzić ukochaną osobę! Później, gdy wieczorem leżeliśmy w łóżku, chciałem z nią o tym porozmawiać. Zapytać, czy ma jakieś problemy oraz czy mógłbym jej w czymś pomóc. Myślałem, że to może załagodziłoby sytuację. Biłem się z myślami, ale w końcu postanowiłem nie wszczynać rozmowy. To był tylko wybryk, mówiłem sobie, ale nawet mój wewnętrzny głos nie brzmiał zbyt przekonywująco.
Tak to wyglądało. Nie zlała mnie na kwaśne jabłko. Nie wygłosiła tyrady o moich ułomnościach. To wszystko miało dopiero nadejść. Pierwszy raz był najgorszy ze względu na swoje nieoczekiwane przybycie, a także na dezorientację, jaką ze sobą przyniósł. Po prostu nie wiedziałem, jak się zachować. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że postąpiłem wtedy źle.
Po jakimś czasie… bo przez jakiś czas wszystko było w najlepszym porządku. Jednak po upływie pół roku zdarzył się kolejny incydent, później następny, a potem jeszcze jeden. Wszystkie w coraz mniejszych odstępach czasowych. A ja, podobnie jak za pierwszym razem, nie zareagowałem na żaden z nich. Przecież poza tym było wspaniale…
Właśnie tak siebie oszukiwałem. Że poza tymi okropnymi momentami, kiedy ona staje się potworem, a ja jego jedyną ofiarą, wszystko jest w porządku. Tworzymy dobre małżeństwo. Być może była to irracjonalna reakcja obronna mojej psychiki. Przecież jakoś musiałem sobie z tym radzić… Ale, gdy stało się za późno na cokolwiek, byłem już poszarpanym kłębkiem nerwów.
Wziąłem do ręki magnum, ale trzymając za jego chłodną rękojeść wcale nie czułem się jak bohaterski gliniarz z amerykańskiego serialu. Oni niemal zawsze trafiali do celu, a ich magazynki zdawały się samoistnie produkować naboje. Policjanci strzelali i strzelali, a kulom nie było końca… mój magazynek mieścił tylko osiem sztuk amunicji. To jednak nie miało znaczenia — mógłby się w nim nawet znajdować jeden nabój — wszystko i tak zależało ode mnie.
Odłożyłem broń na kolana. Im dłużej ją trzymałem, tym bardziej mi ciążyła, a nie chciałem, by w decydującym momencie zadrżała mi ręka. O nie! Tego nie chciałem za nic w świecie! Zegar ścienny pokazywał godzinę 15:19. Sekundnik mknął nieubłaganie po tarczy, odmierzając minutę za minutą, a ja zorientowałem się, że siedzę tak już od godziny, rozmyślając o tym wszystkim, czego powinienem się wyzbyć. Ile bym dał, żeby wyrzucić to z pamięci! Albo żeby cofnąć wskazówki zegara… o tak, cofnąć je… mniej więcej o jakieś dziesięć lat. Wtedy mógłbym jeszcze raz ułożyć swoje życie, przeżyć je na nowo… spokojnie i szczęśliwie, bez niezamawianych niespodzianek.
Kroki!
15:21. Ile razy wracała do domu o tej godzinie? Nierzadko bywała już wcześniej. Boże, to chyba ona.
Słyszałem na klatce schodowej stukot damskich obcasów, byłem już niemal pewien, że nadchodzi moja żona, moja Nemezis, moje przeznaczenie, a plecy oblał mi zimny pot. Ale kroki powędrowały dalej, na kolejne piętro. Zorientowałem się, że wszystkie moje wątłe mięśnie w jednej chwili stały się napięte jak struny. Powoli się rozluźniłem. Matko, nawet nie zdążyłem chwycić w ręce pistoletu! Jak niby chcesz sobie z nią poradzić, skoro robisz w portki na sam dźwięk czyichś kroków na schodach, zapytałem siebie ze złością.
A po chwili się załamałem. Nie dam rady. Wszystko na nic. Już chciałem wstać, przesunąć fotel po brudnej, szarej wykładzinie z powrotem pod ścianę i zapomnieć o całej sprawie, ale uświadomiłem sobie, że jeśli to wszystko dalej ma się ciągnąć, to wolę od razu się poddać. Nic prostszego, wystarczy włożyć lufę w usta i pociągnąć za spust. Więc przestań histeryzować, siedź na dupie i czekaj na nią, do cholery!
Czekałem.
Kiedy biła, bolało. Jednym razem mniej, innym bardziej, jednak zawsze był to tylko fizyczny, cielesny ból. Rany się goiły, choć czasem pozostawały po nich blizny. O wiele większe piętno odciskała na mojej psychice. Nie chodzi nawet o jej pełne jadu diatryby, ale o to, co działo się w mojej głowie po każdym z ataków. Stawałem na rzęsach, żeby tylko niczym jej nie sprowokować, ale gdy kończył się jeden, zawsze oczekiwałem w napięciu na kolejny wybuch — bo wiedziałem, że on nastąpi. A bezpośrednio po nim czułem się upokorzony, niegodzien życia, ale przede wszystkim — winny.
O tak, z czasem zacząłem się za wszystko obwiniać. O ile po pierwszym razie uważałem, iż zostałem ukarany niesprawiedliwie, o tyle później wynajdywałem preteksty jej zachowania, swoje przewinienia i błędy. Być może chodziło o to, żeby usprawiedliwić ją nie tylko przede mną, ale i przed nią samą… Ale możliwe też, że po prostu zacząłem wierzyć we własną winę.
Ze wszystkich sił powstrzymywałem jednak łzy, które cisnęły mi się do oczu. Gdy raz usłyszała wieczorem, jak cichutko łkam w poduszkę,
odwróciła się do mnie i ostrym głosem sapnęła:
— Zamierzasz się nad sobą użalać? Proszę bardzo, rób to. Wiesz dobrze, że nie zasługujesz na litość od nikogo, chyba że od samego siebie.
Mówiła jeszcze długo i wściekle. Więc nauczyłem się nie płakać, bo już nigdy nie chciałem usłyszeć ponownie tego kazania. W pewnym sensie zraniło mnie dużo bardziej niż jej ciosy fizyczne.
Gdy w końcu dotarło do mnie, że uwielbia się nade mną znęcać — że pierwszy, drugi, trzeci, dziesiąty raz nie były tylko „wypadkami przy pracy” — spróbowałem się przeciwstawić. Wydawało mi się, że nie jest za późno, że jeszcze mogę wszystko naprawić, ale były to marzenia ściętej głowy. Oczywiście, że było już za późno. Prawdopodobnie byłoby za późno już nawet po drugim razie. Mimo to walczyłem… Przez chwilę. Spostrzegłem, że wszystkie moje wysiłki są skazane na niepowodzenie, więc stopniowo popadałem w syndrom wyuczonej bezradności. Ot — nauczyłem się być bezradnym.
Z dnia na dzień coraz bardziej się jej bałem. Jeszcze zanim cokolwiek mi zrobiła, serce podskakiwało mi do gardła i zaczynało łomotać w panicznej palpitacji. Bezpośrednio przed atakami bywałem autentycznie przerażony, a chwilę po nich, gdy strach ulatniał się powoli jak dym z papierosa, a ból i poniżenie paliły żywym ogniem, ogarniało mnie wyczerpanie. Wyczerpanie pobitego ciała oraz udręczonego umysłu.
Chryste, bałem się jej. Bałem się, ale jednocześnie nienawidziłem, więc musiałem zadać sobie pytanie, które z tych uczuć jest silniejsze. Położyć oba je na szalach wagi i zobaczyć, jakie przeważy. Z konsternacją spostrzegłem, że przeważała nienawiść. Nieznacznie, ale wystarczająco, żebym powziął rozpaczliwy zamiar:
Skończyć z tym. Skończyć raz na zawsze. A potem niech się dzieje, co chce. Byle doprowadzić do końca to piekło. Bo to było piekło. Autentyczne i ciemiężące beznadzieją, jak to z „Boskiej komedii” Dantego z wykaligrafowanymi nad wrotami — tak, aby wryły się w pamięć, a później wwiercały się w nią już w nieskończoność — słowami: „porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.
Ale tamto zdanie adresowane było do potępieńców. Ja — jeśli jeszcze cokolwiek odczuwałem — to właśnie nadzieję. I za nic w świecie nie chciałbym się jej pozbyć. Tylko ona mi została i tylko w nią mogłem wierzyć. Nawet jeśli w myślach sam nazywałbym się jej głupim synem.
15:54.
I oto nadchodzi, pomyślałem, przełykając ślinę. Wszędzie rozpoznałbym ten krok, mimo że dziś było w nim coś odmiennego, jakby… szła szybciej niż zwykle. Teraz albo nigdy, przemknęła mi przez głowę kolejna myśl, a grdyka znów urządziła sobie nerwowy spacer po szyi. Skup się! Skup się, zepnij nerwy i po prostu zabij tę kurwę! Dodawałem sobie otuchy, jak tylko mogłem, a mimo to robiło mi się słabo i byłem prawie pewien, że blednie mi twarz. Odpływała z niej cała krew, choć moje serce waliło coraz mocniej, coraz szybciej ją pompując.
Już po mnie.
Kurczowo zacisnąłem dłonie na swoim medaliku (że też nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby mnie nim poddusić), zmówiwszy krótką modlitwę: Boże, pomóż! W jednej chwili zrozumiałem, co było nie w porządku w jej chodzie. Szła za szybko i zbyt ciężko stawiała kroki. Była wściekła. Nie miałem pojęcia, dlaczego, ale czułem jej złość niemal telepatycznie.
I wtedy rozegrała się finałowa scena naszej tragifarsy.
Wparowała do domu z nienawistnym grymasem na ustach. Nie zdjęła butów, nie zatrzymała się ani na chwilę na korytarzu, nie uraczyła mnie nawet spojrzeniem — gdyby to zrobiła, może wszystko rozegrałoby się inaczej — i z miejsca ruszyła do kuchni, krzycząc:
— Ty pieprzony skurwielu!
Gdy szukała czegoś w kuchennej szufladzie, już trzymałem w ręce magnum, ale drżałem jak osika i stałem w miejscu jak wmurowany. Byłem spalony. Prawdopodobnie nic nie wyrwałoby mnie z tego marazmu, gdyby nie zmieniający się jej wyraz twarzy, kiedy w końcu mnie ujrzała.
— Myślisz, że wszystko ci wolno? Że możesz bezczelnie sobie ze mną pogrywać? — nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale jej słowa bardzo mi się nie podobały; potęgowały strach, który oplatał mnie swoimi rozcapierzonymi palcami. — Ja ci pokażę. Pokażę ci, że popełniłeś kurewski błąd, próbując…
Słowa ugrzęzły jej w gardle, gdy stanęła w progu drzwi do pokoju gościnnego, a na jej twarzy przez chwilę zagościło zdziwienie… które jednak szybko ustąpiło miejsca kpinie i chowającej się bezpośrednio pod nią — jak drapieżnik przyczajony do skoku — wściekłości. A ja ujrzałem, że w ręce trzyma wałek do ciasta.
— Więc to chciałbyś zrobić? — każde słowo dosłownie ociekało sarkazmem. — Chciałbyś się mnie pozbyć? Porzucić swoją żonę? — mówiła, ale już jej nie słyszałem, bo wciąż spoglądałem na wałek, który ściskała znacznie pewniej niż ja swój pistolet. Chryste, dlaczego
akurat wałek, spytałem błagalnie w myślach. Przed oczami zlało mi się jednocześnie kilka retrospekcji, które łączyła jedna analogia, jeden motyw przewodni… wałek.
Choć w karzącej dłoni kobiecej może on wyglądać groteskowo, to jednak cios z jego twardej, drewnianej powierzchni jest niezwykle bolesny i otumaniający. Dlatego miała rację, bardziej stwierdzając niż pytając:
— Boisz się tego, prawda? — ironiczny uśmiech nie znikał jej z ust. — Boisz się, ty gnoju i dlatego odebrało ci mowę. Jesteś przerażony. Sparaliżowany. Z każdym słowem zbliżała się do mnie. A ja naprawdę byłem spanikowany. Miałem wrażenie, że opuszczają mnie wszystkie siły. Wciąż ściskałem magnum, ale w ogóle nie czułem go w ręce. Mogłoby mi się z niej wyśliznąć i upaść z przytłumionym hukiem na dywan… To było bez różnicy, bo ona miała wałek.
Tak bardzo chciałem się zebrać w sobie, nie rejterować bez walki, ale byłem bezsilny. Potrzebowałem impulsu, który poderwałby moją pieprzoną rękę w górę, a później pchnął palec wskazujący na cyngiel i pokierował kulą…
I wtedy pojawił się impuls.
Uniosła wałek i wprost rzuciła się na mnie, a ja zrozumiałem, że jest przerażona co najmniej równie jak ja. Jej mężulek, który dotychczas nie śmiał się jej sprzeciwiać, chciał ją zabić. Co prawda brakowało mu do tego sił i ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale już sam fakt, że podjął tę decyzję, zbił ją z pantałyku. Nie wiedziała, jak się zachować, więc rzuciła się na mnie skokiem tygrysa z wdziękiem absurdalnie otyłej baleriny.
Chciałem zrobić unik — usunąć się w bok, tak, by wpadła z impetem na swój fotel, ale nie zdążyłem. Naparła ciałem na mój prawy bark, a ja — będąc w pół kroku — potknąłem się o stojący za mną mebel i runąłem na podłogę. Ona przez chwilę balansowała w powietrzu, po czym upadła na mnie, przygważdżając mnie do ziemi jak jakiś gigantyczny młotek. Jej opasły brzuch przygniótł mi obie ręce. Nie mogłem złapać powietrza, a ona szybko otrząsnęła się z szoku, zreflektowała i przystąpiła do zmasowanego ataku.
Uderzyła mnie wałkiem w bok głowy, a ja przeklinałem ją w duchu, że nie wypuściła go z rąk, upadłszy na ziemię. Po chwili ponowiła cios i poczułem, że z włosów zaczyna sączyć mi się strużka krwi. Ona sapała wściekle, że zatłucze mnie na śmierć, że w końcu się doigrałem, że rozprawi się ze mną jak ze szmacianą kukiełką! Ja nie mówiłem nic, wciąż bowiem walczyłem o rozpaczliwy haust powietrza. Jej ciosy odbierały mi resztkę sił, więc zrobiłem jedyne, co mi przyszło do głowy. Pociągnąłem za cyngiel pistoletu, rozpłaszczonego razem ze mną pod jej ciałem, licząc, że lufa nie jest skierowana w mój, a w jej brzuch.
Rozległo się przyciszone huknięcie, jakby nasze ciała były naturalnym tłumikiem i usłyszałem, jak wypuściła z rąk wałek i szybko skierowała je pod swoje piersi, przyciskając ranę postrzałową.
Po części osunęła się sama, a po części to ja zepchnąłem ją z siebie. Wreszcie chwyciłem chciwy łyk powietrza i upijałem się nim, jednocześnie odprowadzając z siebie strach i oszołomienie. Zrobiłem to. Strzeliłem do niej i chciałem sobie wmówić, że tym samym wszystko się skończyło… ale ona jeszcze żyła. Nachyliłem się nad nią.
— Ty… niewdzięczny… gnoju — wyrzęziła.
Przez chwilę miałem wrażenie, że próbuje unieść ręce do mojej szyi, żeby mnie udusić, ale postrzał odebrał jej chyba wszystkie siły witalne. Może uszkodziłem jakiś ważny organ… a może przez tyle lat swojego życia przyzwyczaiła się do rozdzielania ciosów i dlatego nie była odporna na ich przyjmowanie.
W każdym razie skapitulowała. Nie mogłem w to uwierzyć, ale widziałem to w wyrazie jej oczu. Skapitulowała i słowa „ty niewdzięczny gnoju” były ostatnimi, jakie do mnie wypowiedziała. Nie
miałem pojęcia, za co niby miałbym być jej wdzięczny, ale może ona — na swój przeraźliwy sposób — cały czas mnie kochała…
Jedynym, co czułem, patrząc na wykwitającą na dywanie szkarłatną plamę, była bezbrzeżna ulga.