Nowe nazwiska. Marta Górska: Puszka Karola
To wcale nie było tak, że on specjalnie czy, że naumyślnie. Karol był jak najdalszy od tego rodzaju praktyk. On nigdy nie chciał, właściwie to czasami jemu się samo nie chciało i nie miał już nic do roboty w kwestii chcenia czy nie chcenia. Już w szkole nie chciał, a jednak się działo. Nie chciał, żeby nauczyciele byli skazani przez niego na bóle i napady spazmów. Jego wychowawczyni zawsze widząc go, krzyczała: „Karol, ja przez ciebie zwariuję!”. Karol, żeby nie narażać jej na takie nieprzyjemności, bo przecież nie chciał, żeby coś się jej stało, starał się jej unikać, a że jedynym skutecznym sposobem na unikanie nauczycieli było nie chodzenie do szkoły to już nie jego wina. Potem oskarżyłby go ktoś o uszczerbki psychiczne albo zdrowotne. Kiedy pierwszy i jedyny raz ożenił się, też nie chciał. Po prostu jakoś tak pewnego dnia ona powiedziała, że jak ją kocha, to się z nią ożeni, a jak nie, to ona się zapłacze. Przecież nie chciał, żeby płakała, jak jej tak zależało, to się ożenił. Wielu rzeczy później nie chciał, działy się same — niechcący. Nie chciało mu się samo z siebie robić wielu rzeczy, na które ona akurat się upierała. Czuł się zaszczuty i szantażowany, a ona, że po co się z nią żenił — chciała przecież, on nie chciał, to wszystko było jakoś niechcący. Niechcący też nie wracał na noce. Inne kobiety po prostu mówiły, że jak on czegoś tam nie…, to one coś tam tak…, i robiło mu się żal, że przecież on nie chce, żeby one cośtam jednak tak…, i zostawał. Ale, żeby żonie było smutno, to też nie chciał, więc jakoś niechcący kłamał czy raczej nie mówił nic. Ona niechcący się dowiedziała i powiedziała, że jak nie da jej rozwodu, to ona się zabije. On oczywiście nie chciał, żeby się zabijała, bo to wszystko jakieś było groteskowe i niedorzeczne, więc chcąc nie chcąc, dał jej rozwód.
Było już całkiem spokojnie, miał niewymagające życie, które nie wymagało żadnych artefaktów i było takie zupełnie jak on. Niewymagające stanowisko w niewymagającej firmie bardzo mu odpowiadało. Przychodził, wychodził, jadł, spał i był umiarkowanie szczęśliwy jak każdy człowiek, który nie chce nic złego i w ogóle niczego nie chce. Kiedyś ktoś mu powiedział o takim, co to kiedyś dawno temu przestał chcieć i został chyba świętym, ale Karol nie chciał być świętym, od świętych każdy czegoś chce. Jednak bardzo mu się spodobało to niejakie uświęcenie przez przywołanie tego, któremu się nie chciało, czuł się przez jakiś czas wyjątkowy, ale zrezygnował z tego poczucia. Stwierdził, że nie chce być wyjątkowy.
Pewnego dnia, a była to noc, Karol siedział sobie w pokoju i nie oglądał telewizji, bo nie miał telewizora, nie chciał go mieć, poza tym nie chciało mu się wykonywać skomplikowanej operacji zakupienia odbiornika. Siedział tak tylko i wpatrywał się w ścianę albo w szybę, co słyszał kiedyś, że nazywa się jakoś tak orientalnie i że to jest ważne, bo ten, co mu się nie chciało, też tak robił. Nagle ktoś zadzwonił do drzwi i choć Karol nie chciał wcale wstawać, i otwierać, to równocześnie nie chciał sprawić zawodu temu, kto postanowił do niego przyjść, i ta właśnie niechęć wzięła górę nad pierwszą.
Od razu po otworzeniu drzwi zrozumiał, że prawdopodobnie, choć nie chciał wyciągać pochopnych wniosków, popełnił jednak błąd. Za progiem chybotał się, balansujący na tylko sobie znanej linie, jakiś jegomość i pomijając to, że okropnie śmierdziało to… nie, nie dało się tego pominąć. Śmierdział. Jego ubranie pamiętało czasy, kiedy jeszcze nie było znane mydło, a może nawet i koło, jego oddech z resztą tak samo. Karol stał naprzeciw niego i starał się odgadnąć jakieś znajome rysy, ale nie przypominał sobie, żeby w ciągu ostatnich lat komukolwiek podawał swój adres. Możliwe więc, że był to zwykły żebrak zbierający na wino. Odrapana twarz rozwarła się spierzchniętymi ustami, w których widniały szczątkowe, czarne pieńki zębów.
— Masz ogień? —spytał gość.
Karol z wrażenia mógł tylko pokiwać przecząco głową. Zresztą wydawało mu się, że to najbardziej neutralny sposób porozumienia się w wypadku, kiedy on jest w środku, a tamten na zewnątrz lub możliwe, że to Karol był na zewnątrz i poza, a tamten był wewnątrz.
— Trudno — skomentował rozczarowany przybysz i sięgnął do kieszeni.
Grzebał chwilę w odmętach kubraczka lub czegoś na kształt pradawnego kapoka, po czym wyjął niewielkich rozmiarów błyszczący grom i zapalił nim papierosa. Za oknami coś huknęło. Szła burza.
— Suń się — przepchał się obok zszokowanego lekko Karola i wpełzł do mieszkania, które zajęło się palącą wonią czegoś, co trudno nawet określić. Karol później twierdził, że to po prostu kosmiczny smród.
Gość wygrzebał ze spodni, Karol nie chciał myśleć, że z jakiegoś innego odzienia, zdezelowane, stare i pordzewiałe, metalowe pudełko i rzucił nim o stół.
— Nie otwieraj go, nie zajmuj się nim, właściwie udawaj, że tego nie ma. Tylko pilnuj, żeby nie zginęło. Jak się zastosujesz, to przyjdzie do ciebie piękna kobieta, chcesz?
— Kto by nie chciał, żeby przyszła do niego piękna kobieta? Może inna heteroseksualna kobieta, ale…
— Dobra, nie mam czasu na kolejne teorie filozoficzne. Tylko pamiętaj, że nie można tej skrzynki pod żadnym pozorem otwierać. Uważaj, bo wieko trochę się chybocze i odpada, więc najlepiej po prostu nie ruszaj. No, to miło było, spadam.
Karol nie zdążył nawet zapytać, co jest w skrzynce, nie mówiąc o proponowaniu herbaty, a gość wyciągnął następny grom, zagrzmiało coś. Karol tylko spojrzał na moment w okno — błysnęło — gościa nie było. Smród i skrzynka zostały.
Karol poza niechciejstwem miał jeszcze jedną cechę rozpoznawczą, równie niewinną jak i natarczywą. Ciekawość. Nie była to jednak ciekawość życia, ciekawość prowadząca do odkrywania szczepionek na choroby, które dopiero się pojawią, jak zostanie wynaleziona szczepionka, nie ciekawość ratująca życie lub wprowadzająca zamęt ekologiczny na rynkach światowych. Ciekawość Karola, ktoś, kto sam w sobie by takowej posiadał nadmiar lub niedobór, nazwałby raczej chorą ciekawością, a ktoś nieczuły i nietolerancyjny nawet wścibstwem, choć nie słusznie całkiem. Nie chciał on przecież nikogo skrzywdzić, niczego nie chciał właściwie, nawet nie było tak, że chciał wiedzieć, Karol po prostu nie chciał nie wiedzieć. To, w jakiej sytuacji znajdował się na bieżąco, było mu niezbędne do tego, żeby wiedział jak wiele może mu się jeszcze nie chcieć.
Chwilę siedział przed skrzynką wpatrując się w nią. Leżała na jego stole, jak miał ją ignorować? Co to za pomysł. Może i by mógł, ale skoro zostało mu to przykazane kategorycznie, jak to zrobić? Gapił się na zardzewiałe wieko i w myślach kładł na szali piękną kobietę i skrzynkę. Kobieta oczywiście zwyciężała, ale skrzynka nie była dużo gorsza, po głębokich przemyśleniach były ex aequo. Przecież nie chciał sprawić pięknej kobiecie zawodu, lump mówił, że nie może pod żadnym pozorem otwierać wieka, nie może zaglądać i że, jakby coś się stało, to zawartość wyleci. Jeśli jednak by się tak stało — myślał Karol — ale nie naumyślnie, tylko tak czysto hipotetycznie, jakby przypadkiem jednak zawartość wypadła, to co? On przecież nie chciał być nieprzydatny czy jakiś niewdzięczny. Wsadziłby zawartość do środka i nic nie powiedziałby, że wypadła, po co kogoś martwić?
Jednak mogła to być bomba albo jakieś stworzenie, albo co gorsza coś gorszego. Karol nie był pewny, czy to należy narażać na przypadek. Stało to jednak na jego stole, a stołu się używa. Co jeśli będzie chciał wytrzeć go, bo akurat coś się rozleje albo całkiem tak profilaktycznie. Przecież to nie poważne całkiem.
Krążył i krążył wokół stołu, wlepiając tęczówki wraz z przyległościami w skrzynkę. Na co tej kobiecie, pięknej w dodatku (trzymał się tego epitetu, jako jedynej rzeczy ratującej go przed chceniem) taka skrzynka, w dodatku brzydka? Co kobiety trzymają w skrzynkach? Chyba biżuterię tylko. Zatem albo ta kobieta nie wie, że ta skrzynka jest brzydka, albo sama nie jest ładna, a przecież wiadomo, że jest, zatem może być tylko pierwsza możliwość. Jak nie wie, to nie ma sensu dawać jej tej skrzynki, chyba, że tam w środku jest coś pięknego, a on wszak nie jest złodziejem, tylko zerknie i wsadzi w ładną skrzynkę dla ładnej kobiety, ona będzie mu wdzięczna i… no, coś tam albo nic. W każdym razie nic złego się nie stanie, bo przecież on nie zrobiłby nic z premedytacją, nie ma złych intencji, w ogóle żadnych intencji nie ma. Krążył więc dalej i nagle, całkiem przypadkiem i niechcący, potknął się własną nogą o własną nogę co spowodowało, że mało się nie przewrócił i żeby uniknąć złamania jednej z kończyn lub wszystkich na raz wpadł na stół, który się przechylił, zrzucając z siebie skrzynkę.
Skrzynka spadła.
Karol zerknął zza stołu czy nic nie wybucha, ostrożnie podszedł do niej. Najpierw trzymał się na dystans, na odległość i spoglądał nieufnie, udając jednocześnie, że wcale nie spogląda. Usiłował nawet wyglądać na zaskoczonego, ale po dogłębnym przemyśleniu doszedł do wniosku, że nikt go przecież nie obserwuje, więc nie ma to głębszego sensu. Przyglądał się jeszcze chwilę, podchodząc coraz bliżej, ukucnął wreszcie nad skrzynką i zajrzał do środka.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nic tam nie było. Jak to możliwe, że w skrzynce pięknej kobiety nic nie ma?! To przecież nienaturalne! To tak jakby nie było nic w torebce pięknej kobiety. Karol był zaniepokojony. Zwinnym ruchem zamknął skrzynkę i postawił na półce, której nigdy nie używał, czyli jednej z wielu. Postanowił udawać, że nic nie wie i czekać spokojnie na piękną kobietę.
Rano nie czuł żadnej różnicy, czyli nie było żadnych zarazków w tym złomie z półeczki. Wyszedł więc jak zwykle do pracy. Nie rozglądał się jakoś natarczywie, ale pewne rzeczy wydały mu się nienaturalne. Przecież nie był ciołem, widział już wojsko czy biało–czerwone opaski na rękawach, ale tego dnia jakoś nagminnie rzucały mu się w oczy. Jednak ludzie nie zwracali na takie zagęszczenie specjalnej uwagi.
Miasto było już zaznajomione z powstańcami wyłażącymi z kanału na każdym kroku, albo szturmującymi Arsenał. Karol pomyślał, że pewnie coś przeoczył i jest jakaś rocznica, może nawet podwójna, potrójna albo jakaś ogólnie zbiorowa, wielopowstaniowa. Zaniepokoił się trochę, kiedy wygłodniały, przerażony chłopak podniósł właz kanału, na którym stał Karol i wybiegł z niego, jakby ktoś go naprawdę gonił, po czym padł i wybuchło mu na piersi coś czerwonego, ale widać był wybitnie przekonywującym aktorem i nie zwracał uwagi na przechodniów, tylko grał.
Kiedy jednak Karol wychodził z pracy stwierdził, że to lekka przesada, że ci wszyscy powstańcy tak biegają po ulicach i w dodatku jeszcze dołączyli do nich jacyś inni, pomykający z bagnetami pod Belwederem, na Nowym Świecie i pod Arsenałem. Kto im dał ostrą broń, przecież to nie poważne, latają jak opętani, udają, że nie widzą, łażą za ludźmi, a może to złodzieje albo jacyś z marginesu, nigdy nie wiadomo kto jest statystą, w dodatku byli teraz też jacyś leśni partyzanci z Kabat czy skądś. Karol kategorycznie stwierdził, że to za wiele, że oni tak tutaj łażą bez nadzoru, nieplanowo, na nie zamkniętych ulicach, przecież to możliwe, że nie mają zgody rady miasta czy czegoś tam, co takie zgody wydaje.
Postanowił, że dowie się, o co tu chodzi i to z samego rana. Tymczasem śpieszył się do domu, bo przecież mogła tam przyjść piękna kobieta. Zapomniał zapytać, kiedy ma przyjść, więc może go nie zastała i już poszła albo zaraz przyjdzie, to trzeba zrobić herbaty i udawać zaskoczonego: „O! Nie spodziewałem się, że pani jednak przyjdzie — tak jej powie — skrzynka? A tak, odstawiłem na bok, przecież nie będę grzebał”.
Nie przyszła, mimo, że Karol co 10 min. podgrzewał herbatę w mikrofali. Sytuacja na mieście pogarszała się natomiast z każdą chwilą. Powstańcy kanałowi łazili już bezwstydnie za ludźmi jak jakieś cienie, a za powstańcami kanałowymi, też jak cienie, szlajali się powstańcy w głupawych dziewiętnastowiecznych strojach. Z pomników niczym duchy wyłaniali się Mickiewicze i recytowali w natchnieniu cokolwiek bądź. Snuli się bezmyślnie, jakby im ktoś założył wrotki i podłączył do torów kolei petersburskiej.
Na ulicach robiło się tłoczno. I sprawa wymagała pewnego uporządkowania. Kiedy Karol wyszedł znowu do pracy, zobaczył, że na środku ronda ONZ, na podwyższeniu wyglądającym jak wielki ołtarz stoi ktoś z olbrzymim megafonem i komenderuje miastem:
— Nie ociągamy się, proszę państwa. No już, już szybciutko. Każdy bierze swojego powstańca za rączkę, za nóżkę i opieramy się, opieramy. Pani tam, bardzo dobrze. A pan? — wskazał palcem na mężczyznę, który wydawał się być niezorientowany — nie ma dla pana powstańca? No, nic nie szkodzi, podeprze się pan częścią. Tam leży noga, proszę, o tak właśnie opieramy się o nogę i w oparciu o nogę idziemy. I dalej, dalej, nie sami z siebie, nie można samemu z siebie, podpierać się trzeba, podpierać się należy!
Karol starał się przemknąć tak, żeby się nie narazić. Pokonał rondo, pokonał trawniczek i wtedy zobaczył… kobietę. Ale nie jakaś tam kobietę tylko Kobietę. Jej twarz wciąż się zmieniała i przepływały przez nią setki twarzy. Nie mógł stwierdzić czy jest ładna, czy nie ładna, bo była jak wszystkie kobiety i jak żadna. Włosy zmieniały się razem ze zmianami twarzy i nie mógł określić czy są długie, czy krótkie, ani jakiego są koloru. Wydawało mu się, że to tylko woda odbijająca przepływające kobiety. Miał jednak jakieś dziwne przeczucie, że ona wie coś i że to coś jest ważne. Ale przecież nie. On nie może tak po prostu się pytać, co wiesz, tak nie wypada. Poza tym on wcale nie chciał wiedzieć i nie chciało mu się pytać. Ostatecznie miał czekać na piękną kobietę, która do niego przyjdzie, a ta czy przyszła do niego? Czy w ogóle można mówić, że jest piękna? Może i jakoś jest, ale nie przyszła do niego tylko napotkana została, a to zmienia postać rzeczy. To musiała być inna. W dodatku ta była jakaś nienaturalna albo nadnaturalna i wcale nie chciał, żeby to była ona. Kobieta spojrzała na niego, przykleiła swój wzrok do jego wzroku i rzuciła nim jak najbliżej konferansjera. Wzrok zatoczył się, przyjrzał się dokładnie i coś mu się skojarzyło. Karol chyba znał tego kogoś, pamiętał jakby. Teraz był może mniej śmierdzący, mniej wulgarny i lepiej ubrany, ale to chyba był ten?
— To Zenek — odezwała się ona.
— Aha.
— Chcesz wiedzieć przez co to wszystko i po co?
— Wiesz… niespecjalnie.
Ona spojrzała na niego i najzwyczajniej w świecie odeszła, a Zenek komenderował:
— Opieramy się o powstańców, opieramy, świetnie. A teraz do kanałów, wszyscy do kanałów.