15 lip

Natalia Wojciechowska: Facelit

„Nowe wiersze sławnych poetów” – na tej stronie na Facebooku co jakiś czas pojawiają się świeże wiersze prosto spod pióra Wisławy Szymborskiej, Bolesława Leśmiana czy Mikołaja Sępa Szarzyńskiego. Wiersze dotyczą spraw codziennych, bliskich każdemu z 20 tysięcy czytelników strony: skrzynki mailowej, drugiej linii metra, spędzania godzin na przewijaniu newsfeedu.
Łukasz Najder, redaktor Wydawnictwa Czarne codziennie dla ponad czterech tysięcy czytających jego profil osób zamieszcza dialogi spod sklepów i z tramwajów środkowej Polski. Pisze też o niebezpieczeństwach małżeństwa i co jakiś czas podejmuje refleksję na tematy zupełnie niezwiązane z tym, w jakiej fazie kapitalizmu obecnie żyjemy. Wszystko okrasza cytatami z aktualnych lektur.
Adelka Truścińska – niebawem dziewczyna z okładki krzyżówek „Technopolu” raczy swoich czytelników i czytelniczki opisami światów alternatywnych, wymyśla lepsze wersje rzeczywistości, czasem okazuje się, że w tych lepszych wersjach jest jeszcze absurdalniej. To tylko trzy przykłady, jak i jaka literatura pojawia się na Facebooku. Zanurzona w rzeczywistości, przyklejona do niej tak mocno, że gdyby chcieć odklejać, odejdzie razem ze światem. Absurd, ironia, hiperbola to, paradoksalnie, jej podstawowe kody. Najłatwiej ją śledzić po zalogowaniu, dodając strony i profile do obserwowanych, ale można też czytać bez rejestracji. Jest codzienna i bliska, ale to nie znaczy, że tandetna czy głupia. Ten stan rzeczy przeciwstawiam lamentowi za „starymi, dobrymi czasami”, kiedy wszystko było na swoim miejscu, książki rozchodziły się w nakładach po 100 tysięcy egzemplarzy, na sławę pracowało się latami, a teraz wszyscy piszą, nikt nie chce czytać. Tylko YouTube, Facebook i gry. Obrazki, gify i memy. Książek się nie czyta, przez co się głupieje. Książek się nie kupuje, przez co bankrutują wydawnictwa. E-booki można ukraść, przez co autorzy nie zarabiają. Nie mogą żyć z pisania, nie piszą więc nic dobrego, nie ma co czytać. To jednak nie szkodzi, bo nie ma kto czytać. Umrzemy wszyscy głupsi, niż umarlibyśmy, gdybyśmy urodzili się 150 lat temu.
Dzięki życiu w internecie mamy nowe formuły pisania, publikowania i zdobywania czytelników, a stare sposoby oceniania zjawisk mogą się okazać nieadekwatne. Czytanie oficjalnych wydawnictw owszem, jest pożądane dla ogólnego obycia w świecie, natomiast nie jest jedynym sposobem poznawania nowych, wartościowych dzieł i twórców. Zamykanie się w obiegu instytucjonalnym i obrona którychkolwiek z raz na zawsze ustalonych granic literatury nie ma sensu, bo pozbawia nas kontaktu z różnorodnymi światami, które można rozumieć jako światy literackie i badać literaturoznawczymi narzędziami.
Mam taką teorię, pewnie już i tysiąc razy, i lepiej i przez mądrzejszych ludzi opowiedzianą, że literatura jest jak rzep. Przyczepi się do każdej tkaniny, a nawet jeśli go oderwać, zawsze coś zostawi. Oczywiście nie mam pojęcia, czym jest literatura, jak ją precyzyjnie ująć w zgrabną definicję, czym jest literackość i którędy przebiega granica. Jestem natomiast przekonana, że literaturę się rozpoznaje. Że istnieją cechy, które odróżniają test literacki od innych, nieliterackich i abstrahuję tu od rozróżnień gatunkowych. Rzep przyczepia się do wszystkiego – nieważne, czy pisze się wiersze na kartkach w zeszycie do matematyki w piątej klasie, czy zabazgruje się torebki na wymioty w samolotach. Ktoś musi coś napisać. Wystarczy. Wydawca nie jest konieczny, żeby to było dobre.
Rzepy mają jeszcze jedną, istotną właściwość. Rosną, gdzie chcą. Literatura wykwita w każdej części społecznej tkanki. Nie każdemu jest równie łatwo przebić się ze swoim dziełem do głównego nurtu i trafić do ekskluzywnego grona czterech utrzymujących się z pisania polskich twórców, jednak co do zasady nie ma żadnego powodu, żeby gospodyni domowa ze Śląska Opolskiego nie miała być świetną pisarką.
Świat, w którym żyjemy (my, ta część ludzkości, która potrafi czytać i ma dostęp do internetu) jest światem wszechobecności tekstu. Osoby o określonych zainteresowaniach literackich, pewnej wrażliwości na język i świat będą szukać zaspokojenia swoich estetycznych potrzeb również w internecie. Nie ma żadnego dobrego powodu, dla którego miałyby tego nie robić. Po pierwsze, podział na życie w sieci i życie poza nią już dawno przestał być sensowny, te dwa światy są jednym. Po drugie, czytanie rzeczy opublikowanych w internecie jest łatwiejsze, teksty są na wyciągnięcie ręki, jedyne, co nas ogranicza, to czas i zmęczenie oczu światłem monitora. Są więc odbiorcy, którzy bez trudu mogą stać się twórcami, bo każdy może pisać, publikować, znajdować czytelników, rozmawiać z nimi. Każdy blog tak działa. Czasem jego zawartość jest efektem ubocznym działań ukierunkowanych na zdobycie unikalnych użytkowników, którzy realnie przekładają się na zainteresowanie reklamodawców, a więc na pieniądze dla autora. Większość blogów testu na literackość nie zda. Co jednak z tymi piszącymi, którzy owszem, tworzą w takiej formie literaturę? Odrzucić ich tylko na podstawie tego, że nikt nie opublikował książki ze znaczkiem wydawnictwa? Oczywiście, można to zrobić i przy okazji wylać dziecko z kąpielą. To byłoby nieuczciwe być może nawet wobec samej literatury, której rozwój i różnorodność w ten sposób ograniczamy.
Normalną koleją rzeczy literatura pojawiła się również na Facebooku, rozkwitła tysiącem dziwnych, a czasem strasznych kwiatów. Jeśli coś jest tu na rzeczy, co pozwala mówić o niektórych postach użytkowników jako o literaturze, to jej komunikatywność i natychmiastowość. Tej drugiej dobrze byłoby jednak nie mylić z tymczasowością. Notki na Facebooku, czy to dotyczące celebryckiego życia fantazje Adelki, czy dialogi ze sklepu sieci „Piekarenka” Najdera, żeby przetrwać (czy to jest konieczne?) muszą spełnić dwa warunki: pasować do dziś i pasować do dziś za kilkanaście miesięcy. Być w ciągłym teraz, nie dezaktualizować się, mówić coś o świecie, coś ważnego, mówić to tak samo mocno w chwili publikacji, jak i wtedy, kiedy główna fala lajków wsiąkła już głęboko w piach. Tę cechę literackie miniatury łączą z poezją. Komunikatywność je jednak od wierszy oddziela: to są opowieści operujące potocznym, czasem wulgarnym językiem, bliskie codzienności, opowiadające o zwyczajnych sprawach: jeździe autobusem, wizycie akwizytora, zgubieniu czapki. Moc tkwi w indywidualności piszącego, w filtrze. Tym filtrem jest styl i bez niego literackość facebookowych opowieści znika, rozpływa się, zostają tylko banał i nuda.
Banalnych i nudnych historii, opowiadanych przez banalnych i nudnych ludzi jest na Facebooku znacznie więcej, niż tych świetnych. Nie trzeba być geniuszem, żeby wyrażać siebie, co więcej, nie trzeba nim być, żeby zdobyć popularność. Większość ludzi ma przecież przeciętne potrzeby i poszukuje treści, które będą im się podobać. Nie ma w tym nic złego, ale też osądzenie całości internetowej działalności przeróżnych ludzi tylko przez ten pryzmat nie prowadzi do niczego konstruktywnego. Gdyby stosować ten trop konsekwentnie, musiałabym odrzucić wartość literacką „Nowych wierszy sławnych poetów”. Strona ma ponad 20 tysięcy polubień, więc powinna być przeciętna, a jednak utwory na niej prezentowane zaskakują sprawnością językowo-stylistyczną i tematyką.
To dobrze, że każdemu wolno, choć może nie każdy powinien czy potrafi. Można pisać inaczej niż wszyscy, zyskać czytelników, dyskutować z nimi albo wcale ich do dyskusji nie dopuszczać. Można pomijać kwestię literackości, która przecież zawsze jest jakoś wtórna i istotna tylko dla niektórych i po prostu świetnie się bawić. Testować samego siebie i pisać pod pseudonimem albo pod nazwiskiem. Być twórczym bez czekania na to, aż dostrzegą nas jurorzy konkursów czy redaktorzy wydawnictw. Obserwować, rozumieć, opisywać.
Codziennie i mimochodem.