29 lip

Monika Bolach: Szukając rozgrzeszenia…

Szczepan Kopyt, Buch. Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2011.

„Bój się samego strachu, bo to stan, w którym nie można żyć dłużej” – po kapłańsku nawołuje Kopyt w otwierającym tomik wierszu szpital. Prześmiewczy, hermetycznie zamknięty na inny punkt widzenia ton osoby, która odkryła istotę bytu, przedziera się w wersach całego tomu. Poeta naucza i piętnuje – przede wszystkim przywary papierowego światka, postmodernistycznego w swym zarysie i przepełnionego pustką w bliższym oglądzie. Świat z tomu Buch, w którym przyszło egzystować przenikliwej i wrażliwej osobie, budują raczej zdehumanizowane istoty (wiele razy pojawiają się określenia, które odmawiają ludziom ich miana – bo to najwyżej zwykłe wyperfumowane zwierzęta).

Podział, który znajdujemy w nowym tomie Szczepana Kopyta, wydanym w maju przez Wydawnictwo WBPiCAK, jest jasny: albo pozostajesz człowiekiem i jesteś ofiarą refleksji – albo godzisz się na egzystencję opartą o system dniówek i zwierzęcych funkcji.

Nasza rzeczywistość to zrobiona z kartonu replika – co gorsza nikt już nie pamięta, co miała kopiować. Pustka obśmianej i kilkakrotnie wywoływanej postmoderny połączona z mechanizmami budującymi pozbawiony relacji i jakichkolwiek idei świat, staje się dla poety ubezwłasnowolniająca i wywołuje zwykłą inercję.

Kopyt się buntuje?

Trudno wyczuć ten bunt w tonie widzącego więcej i wiedzącego lepiej wieszcza, który piętnuje, naznacza, krytykuje i obśmiewa.

Kopyt pogodzony?

Taka rola również wydaje się mu nie przystawać.

Kopyt z maską ironisty.

patrz to krótka instrukcja, jak z idei wytrzewić to, co wartościowe, a zostawić tylko wydrążone wspomnienia, zarys, koncept czegoś, co kiedyś miało znaczenie. Znajdźmy prawdziwe wewnętrzne pragnienia i przemieńmy je na prozaiczne zamienniki, alternatywę stanowiącą namiastkę pierwotnych konceptów. Ironiczny Kopyt pilnuje: „niechaj nikt nie piśnie o smrodzie intelektu ryjem pełnym kału”.

W świecie z Bucha nie ma miejsca na twórczość, artyści to wyrobnicy (wywołani z imienia copywriterzy i designerzy), natomiast niespełnieni alpiniści mogą tylko myć okna wieżowców. Hedonistyczna i prosta filozofia brodzenia po płyciznach wyrażona została expressis verbis: „niech czują wielki luz niech żyją niech kupują”. Normą, która uspokaja, jest brak refleksji, spokój ducha daje brak zaangażowania. Legalne i akceptowane przez ogół jest to, co pozbawione wartości. Choć już sam akt zauważenia jej braku staje się namiastką takowej, bo jak pisze poeta „otwiera czachownicę na rażącą oczywistość”. Opis naszego bytu nie brzmi zachęcająco, bo to zaledwie instruktaż spisany językiem, który się rozpada. Panuje w nim pośpiech, tymczasowość, niepełna atencja. Śniadanie zjada się w kurtce, seks uprawia przez sen i wychodzi się w świat, w którym czekają tylko duszne i przepełnione autobusy i „rzygi słów”, pozostawione przez nie wiadomo kogo (a raczej NIEWAŻNE kogo).

Epopeja, która pokaże społeczność z XXI wieku, będzie banalną i tandetną historią, ilustrującą pozbawioną smaku i nieprzystającą do żadnej formy rzeczywistość. Wywoła takie same uczucie jak to towarzyszące nam, gdy spostrzegamy kryształ stojący w taniej meblościance.

Codziennie w pętlach języka cofamy się do początków, gdzie krzyk ma większe znaczenie niż słowa. Tą metodą można jeszcze próbować się porozumieć – inne niestety już zawiodły. Uderzająca w tych wierszach staje się komasacja wykrzyczanych lęków – artykułowanych po to, by stopniowo je oswajać. Odważne przyznanie się do tego, że strach nas obezwładnia – „trzyma za jaja” – to próba uwolnienia się z więzów paniki. Tutaj nie ma pewności wybiegającej w przyszłość dalej niż tydzień. Nie ma też pewnika jednej domkniętej tożsamości. Metodą na przetrwanie dla poety może stać się wielość ról czy oblicz: „jest we mnie pół mężczyzny i kobiety zamiana / ról to zwierzę, które jest trzecie”.

W męskość podmiotu wszczepione zostało odmienne gender, które nie potrzebuje dokładnych definicji. Tej właśnie tożsamości towarzyszy lęk, który próbuje się uspokajać na wiele sposobów (nowe ubrania, sen, seks). Wszystkie wydaja się mało skuteczne – pozostaje więc trwać w tym, co łatwo dostępne.

W tomie Buch jedynym zarysowanym, obecnym i wartościowym bohaterem jest sam poeta. Mówi on do odbiorcy per ty, często rozkazując, piętnując, nawołując do zmiany. Nie znajdziemy tu zarysu miejsca dla równoważnego partnera, z którym mógłby mierzyć się twórca. Trudno odbiorcy wejść w rolę, jaką przygotował mu Kopyt. Czyżby nie było nic pomiędzy twórcą inwokacji a resztą szarej masy pochłoniętej konsumpcją pseudoświata (zdekonstruowanego czy raczej zrekonstruowanego pieczołowicie w tych wierszach)?

Potencjalni rozmówcy lekceważąco wymienieni w litanii różnych postaw, z których żadna się nie sprawdza w życiu – każda jest jedynie maską zakładaną dla ludzi, po tym, jak „sczaiło się reguły” (jeśli to w ogóle dane komuś poza samym ja mówiącym tych utworów…). Niełatwo odnaleźć się w przerysowanym świecie z Bucha, bo tu tłumienie (nieważne, czy mądrą książką, czy zwykłą używką) naszych zdolności do refleksji to metoda na przetrwanie. Schematyczny branding nie może okazać się jedyny sposobem kreowania i widzenia rzeczywistości (choć poeta sugeruje, że logo i claim załatwią wszystko w republice zwanej współczesnym światem).

Czy wszyscy potrafimy (i czy chcemy?) widzieć świat w tych kartonowych szarościach, w jego tekturowej prowizoryczności, gdzie pozbawiono wartości wszystko, co możliwe; gdzie w ironiczny nawias wsadzono to, co miało w sobie jej zalążek? Można zamiast ciągłego piętnującego spojrzenia „sponad”, zmienić punkt obserwacyjny i przyjąć perspektywę żaby. Dostrzeże się więcej, ciekawiej, może coś ponad zdeptane pety, beznadziejną szarość i frustrujące relacje?

Ironia atakuje także w zmierzchu, gdzie miłość wywołana jest w trywialnych sytuacjach o jednoznacznej konotacji  – miałkości – podkreślającej nieprzystawalność tego określenia do jego pierwotnego znaczenia. Przez zestawienie z największą prozą życia zostaje ono wyprute z istotności. Czy jednak istniały kiedyś inne społeczności, gdzie miłość była godna nosić własne miano? Czy tęsknić mamy do czasów cierpień młodych Werterów i targanych rozterkami Lott, czy może szlachetniej będzie pozostawić prawo do użycia tego terminu tylko Tristanom i Izoldom?

Czy rzeczywiście ludzie zdehumanizowali się wyjątkowo w naszej współczesności? Może od zawsze istniał wyraźny podział na tę zwierzęcą, prostaczkową i przyziemną część i tych, którzy w buncie przeciwko mainstreamowi żyją w zgodzie z sobą w stworzonych przez siebie niszach? Wyraźnie zdają się uderzać dwa serwowane nam przez poetę prawa-pewniki: „Niepewność i strach nie znikną / pokochaj je za hajs” i „ważne są smycze w tej piramidzie szczęścia”. Kopyt ironicznie przedłuża w nich mowę konsumpcjonistów. Czyżby to jedyna trafna filozofia pozwalająca trwać w naszym świecie?

Diagnoza rzeczywistości, którą wyczytuję z Bucha mnie nie satysfakcjonuje – nie może się przecież okazać, że jedynym ogniskiem domowym będzie skręt wokół którego gromadzą się bliscy sobie (tylko na tę chwilę) ludzie.

—–

Żyję TERAZ, więc często pędzę, równie często zwalniam, piszę reklamy, czytam poezję, z konieczności wsiadam do dusznych autobusów, dekonstruuję patriarchat i tulę się do środka siebie w poszukiwaniu wartości, których podobno prawa do istnienia współczesna rzeczywistość skutecznie odmawia. Więcej grzechów nie pamiętam.

Czy zasługuję na rozgrzeszenie? (I kto ma go prawo udzielać?)