15 gru

Mirosław Prandota: Bokser

1.
Zapytałem boksera Zbyszka Raubo, czterokrotnego mistrza Polski, olimpijczyka, a obecnie trenera – na czym polega magia boksu.
– Na biciu – odpowiedział bez namysłu. – Młodzi chcą nauczyć się bić, zanim sami zostaną pobici.
– Co potem? Co będzie, kiedy już się nauczą?
– A, to już inna rozmowa!
I tak sobie rozmawiamy o mordobiciu. Ja z punktu widzenia przygodnego widza, on – zawodowca. Wydawać by się mogło, że gdy już młody człowiek opanuje sztukę bicia, od razu sprawdza swoje umiejętności na bliźnich, bo po to się uczył.
– To wcale nie tak! – zaprzecza gwałtownie. – Na ulicy, w zaułkach sprawdzają się tylko ci, którzy wytrzymali trudy zaledwie kilku treningów i uznali, że mają dosyć. Inaczej mówiąc, tacy, którzy nie zdążyli nauczyć się niczego. Natomiast niezłomni, którzy uczą się boksu latami, nabierając po drodze pewności siebie, umiejętności i przekonania, że w razie potrzeby dadzą radę każdemu… oni nie sprawdzają się na ulicy. Dotyczy to nie tylko boksu – zapewnia na koniec Raubo, który całe dorosłe życie poświęcił temu sportowi – ale wszystkich rodzajów sportów walki. Jak to się mówi: „szlachectwo zobowiązuje”.

2.
On sam akurat nie odczuwał potrzeby bicia kogokolwiek. Miał nawet świadomość, że jest do niczego, przynajmniej pod kątem sprawności fizycznej.
– Jako piętnastolatek miałem szesnaście na setkę, dwa metry w dal i pół metra w górę. Kompletne zero! Jako jedyny w szkole dostałem trójkę z wuefu, zresztą z łaski – wspomina dzisiaj ze śmiechem. – Ale nie miałem wyjścia: musiałem zostać sportowcem!
A musiał, bo urodził się w biednej górniczej rodzinie w Boguszowicach koło Rybnika. Jadło się niewiele, ubranie nosiło się byle jakie, przeważnie wymęczone przez starszego brata, bo na lepsze nie było pieniędzy, a wydatek na szkolne podręczniki uważało się prawie za katastrofę dla domowego budżetu. Tylko że Zbyszek miał ciąg do nauki, z tego względu nie mogło być mowy o zakończeniu edukacji na podstawówce. Dla rodziny byłby to dyshonor. No bo jak pozbawić chłopaka nauki, jeżeli chce być mądrzejszy niż inni!
W 1972 roku poszedł do pierwszej klasy szkoły zawodowej, a więc zrobił to samo, co robili prawie wszyscy na Śląsku. Miał zostać górnikiem, to wszystkim było pisane. Na Śląsku prawie nie mogło być inaczej. Taki, który nigdy nie zjechał pod ziemię, był uważany za zakałę. Nawet kiedy już po latach któryś zdobył inny zawód, inną pracę, to i tak większość miała za sobą praktyki górnicze. Ot, siła tradycji i presja otoczenia.

3.
Miał 15 lat i szukał pomysłu na wyrwanie się z biedy. Była to epoka, w której kluby sportowe, dotowane z reguły przez zakłady pracy, masowo wspierały młodzież chętną do wyczynowego uprawiania cenionych dyscyplin. Zapaleńcy mogli liczyć na przydział ubrania, dresów, talonów na jedzenie, zwrot pieniędzy za podręczniki i wiele innych dowodów zainteresowania ze strony klubu.
Właśnie dlatego Zbyszek „musiał” zostać sportowcem.
Był pilnym uczniem w szkole i równie pilnym adeptem boksu w klubie. Dziś twierdzi, że gdyby jego rodziców stać było na zaspokojenie wszystkich potrzeb materialnych, prawdopodobnie wybrałby naukę, może z czasem zostałby nawet profesorem albo „kimś w tym rodzaju”. Tylko bieda sprawiła, że prawie całą swoją energię zainwestował w boks.

4.
W rok od momentu rozpoczęcia treningów stoczył pierwszą oficjalną walkę. Był to 1973 roku. Ostatnią walkę odbył trzynaście lat później. W ciągu tego czasu nie schodził z podium. Walczył o mistrzostwo okręgu, Polski, Europy i świata. Został zakwalifikowany do składu reprezentacji na olimpiadę do Los Angeles. Nie dojechał, bo polityczni decydenci postawili szlaban. Nie pojechał nikt.
Gdy po latach, już w nowym ustroju, upomniał się o przydział emerytury olimpijskiej, nie odmówili. Zawodnik, który przez 13 lat nie schodził z pudła, potrafił przekonać odpowiednią komisję, że do Los Angeles wybierał się nie na wycieczkę krajoznawczą, ale po medal, a za medal trzeba płacić.
Stoczył 294 walki, z tego 42 przegrał. Nie dotrwał do trzech setek, bo pokonały go kontuzje. Sport wyczynowy ma niewiele wspólnego ze zdrowiem, a jeżeli już, to tylko z jego stopniową utratą. Wytrzymałość organizmu na ekstremalne obciążenia jest mniej lub bardziej ograniczona, a sztuka polega przede wszystkim na tym, aby jak najdłużej stawiać opór procesowi degeneracji, który jest nieuchronny. Mięśnie, ścięgna, więzadła, stawy… Można powiedzieć, że to wszystko ma limit. Jak silnik samochodu. Oszczędna jazda daje gwarancję dłuższej eksploatacji.

5.
Nie chodzi tylko o stawy. Fizycznemu rujnowaniu organizmu towarzyszy napięcie psychiczne, a konkretnie świadomość, że kiedyś nastąpi koniec, bo licznik bije i trzeba będzie poszukać nowej recepty na życie. Bez fanfar, pucharów, dyplomów, oklasków, uścisków dłoni i tego mikroklimatu towarzyszącemu ludziom owianym sławą.
W osiemdziesiątym szóstym mikroklimat otaczający Zbigniewa Raubo, nałogowego zwycięzcę wielu turniejów, ulotnił się. Byłemu kolekcjonerowi tytułów mistrzowskich pozostał tytuł zdobyty w szkole średniej: górnik technicznej eksploatacji złóż. Ukończona szkoła średnia, ale bez egzaminu maturalnego, bo to się działo wtedy, gdy przebywał na zgrupowaniu sportowym, a zgrupowanie to rzecz święta.
– Co robią bokserzy po ukończeniu kariery sportowej? – pytam Zbyszka, idąc nieco okrężną drogą, żeby nie od razu wchodzić z butami we wspomnienia z nowego etapu życia, tego bez świateł jupiterów.
– A co mają robić? – wzrusza ramionami. – Piją, wieszają się, wyskakują z wysokiego piętra. Takie tam różne rzeczy się wtedy dzieją. Okropnie trudno jest pogodzić się z myślą, że kiedyś nosili człowieka na rękach, a dziś już nie chcą.
– Przecież jest jeszcze pamięć dawnych sukcesów!
– Jaka tam pamięć? To wszystko dawno przeminęło, teraz wszyscy cierpią na amnezję. Minęły czasy, gdy byłego mistrza przyjmowało się do pracy na fikcyjny etat, aby mógł przyzwyczaić się do bylejakości. Już pod koniec lat osiemdziesiątych zaczęli pytać, co się potrafi, a dziś na dodatek trzeba umieć więcej niż inni.

6.
To się zaczyna w bardzo nieokreślonym momencie. Niby wszystko dobrze się układa, aż któregoś dnia człowiek wstaje z łóżka i od razu wpada w dołek. Co robić, żeby nie wyć? No bo znikąd nie słychać pozdrowień, telefon wygląda jak martwy pies, rodzina pyta „co będziesz teraz robił”. A bo ja wiem, co będę robił? Czy komukolwiek zależy na tym, abym coś robił?
Zbyszek chodzi po mieszkaniu, pali papierosy. Jednego po drugim. Uzyskany przed laty zawód – praktycznie zapomniany. Inna sprawa, że już od kilkunastu lat mieszka z rodziną w Warszawie. Gdyby nawet któregoś dnia przypomniał sobie, czego się nauczył, to i tak wszystko na nic. Co wtedy zrobi? Weźmie kilof, na Marszałkowskiej zacznie kopać węgiel?
Tyle w nas siły, na ile potrafimy pokonywać własną słabość albo przynajmniej przekonanie o tej słabości. Raubo wbił sobie do głowy, że jest do niczego. Owszem, był taki jak trzeba, każdy to potwierdzi, ale kiedy to było!
Dotknęło go to, czego obawiał się najbardziej: nadmiar wolnego czasu.
Mówi Jan Czyżkowski, prezes warszawskiego klubu rekreacji fizycznej „Syrenka”:
– Zbyszek przez jakiś czas walczył z cieniem, konkretnie: z cieniem dawnych sukcesów na ringu, a potem stoczył się. To jakaś epidemia wśród bokserów! Nikt jeszcze nie pomyślał o tym, że kiedy bokser przestanie walczyć, natychmiast trzeba mu dostarczyć niańkę, bo on nie jest przygotowany do normalnego życia. Dlaczego odstawka od sportu w miarę znośnie służy piłkarzom, siatkarzom, ciężarowcom i kolarzom, a bokserom nie? Na to pytanie jeszcze nikt nie odpowiedział.
Tak było. Zbyszek pił, gdy miał za co, a gdy nie miał, też pił, bo stawiali tacy, którzy się cieszyli, że mogą uścisnąć dłoń byłego mistrza. Stracił rodzinę. Mieszkał gdzie popadło, raz na zapleczu klubowym, a nierzadko na śmietniku. W zasadzie nadawał się już tylko do kasacji.
Zbigniew Raubo jest bardziej oszczędny w słowach:
– Byłem na dnie. Nie wyrobiłem psychicznie i tyle. Mówiłem już, to wszystko działo się z powodu nadmiaru wolnego czasu.

7.
W 1995 roku, czyli dziesięć lat od momentu zakończenia kariery zawodniczej Zbyszka odszukał kierownik sekcji bokserskiej Gwardii Warszawa, Hubert Okrój. Inna sprawa, że sporo czasu minęło, zanim w ogóle go znalazł, bo śmietniki i miejsca pod schodami nie mieszczą się w książce adresowej.
Z Okrojem rozmawiałem kilka lat temu. Powiedział wówczas:
– Nie wiem, dlaczego bokserzy załamują się po definitywnym zejściu z ringu, ale wiem, że to robią. O Zbyszku, jego drodze przez mękę usłyszałem dopiero niedawno i postanowiłem mu pomóc.
– Okrój sprowadził mnie na ziemię – Zbyszek daje do zrozumienia, że takiego gestu dobrej woli nie da się zapomnieć. – Już fruwałem w innym świecie. Za jego sprawą odrodziłem się na nowo.
Po prostu dostał posadę pomocnika, a potem trenera w Gwardii. Zupełnie dobrze zniósł swoje drugie narodziny.
W sześć lat później dopadł go inny kierownik, szef federacji wojewódzkiej Jerzy Kosiński, który bezlitośnie wypunktował nowonarodzonego trenera:
– Zbyszek, przecież nie masz matury! O ile wiem, twoi wychowankowie po części ją mają, a ty nie? Może źle myślę, ale chyba nie wypada, żeby trener był głupszy od swoich uczniów, co?
W środowisku bokserskim ludzie bywają szczerzy aż do bólu.

8.
Jest wrzesień 2008 roku. Siedzimy po przeciwnych stronach biurka, pijemy herbatę i gadamy o polityce, co zawsze grozi nieszczęściem. Gdy jestem „za”, Zbyszek jest „przeciw” albo odwrotnie.
– Do diabła z taką rozmową! – podsumował w końcu. – Przecież też mogłem zostać politykiem. Przez dziesięć lat nie nadawałem się do niczego, a to znaczy, że byłem idealnym kandydatem na polityka!
Nareszcie! W tej materii obydwaj jesteśmy „za”. Oznacza to, że możemy powrócić do wspomnień. Najpierw demonstracyjnie ziewam, żeby wiedział, jakie mam uprzedzenie do staroci, a później pytam:
– To co, mam napisać: wykształcenie średnie?
– Jakie znowu średnie? – Raubo zerwał się z miejsca jakby coś nim dźgnęło od spodu. – Średnie? A figę z makiem! Jestem studentem piątego roku Wyższej Szkoły Hotelarstwa, Gastronomii i Turystyki. Średnia ocen: 4,2. Praca magisterska gotowa w siedemdziesięciu procentach.
Prawdziwy szok. Ze śmietnika na studia! Jak w amerykańskim filmie o trudnym do zapamiętania tytule.
– Zbyszku, a na cholerę ci studia? Przecież z tego chleba jeść nie będziesz. Masz dożywotnią emeryturę olimpijską, jesteś najlepszym trenerem w Warszawie, ludzie zdejmują kapelusze na twój widok…
– I co z tego? Mają mi mówić „magister”! Za te dziesięć lat, kiedy byłem sponiewierany przez życie.

9.
Stoję naprzeciw wysłużonego ringu w niewielkiej salce pod halą Gwardii. Obserwuję wręcz bajkową walkę szkoleniową. Z jednej strony 51-letni Zbigniew Raubo, z drugiej o połowę młodszy bokser, na dodatek o głowę wyższy. Co za wspaniała szermierka na pięści!
Młodziak ma trafiać we wskazane przez mistrza miejsca, a jednocześnie nie dać się trafić samemu. Jest znakomicie przygotowany, to się widzi po szybkich i elastycznych ruchach, ale precyzją trafień wyraźnie ustępuje. Były mistrz wyłapuje wszystkie ciosy na rękawice, markując przy tym bez pudła własne trafienia. Otaczający ich półkolem bokserzy kręcą głowami z podziwu. Mistrz Raubo jest wciąż nie do ruszenia!
Wreszcie koniec. Młodziak pływa we własnym sosie, owija głowę i górną część pleców ręcznikiem, żeby osuszyć pot. Tymczasem mistrz nie nosi nawet śladu kilkuminutowego wyczynu. Wytężam wzrok, szukając kropli potu na twarzy Zbyszka. Do diabła! A może w tym wieku nie wypada się spocić? W każdym razie nie wypada byłemu mistrzowi…

10.
Dawno, dawno temu Zbyszek został trafiony i… zatopiony. Coś takiego zdarzyło się tylko raz, później już wiedział, że trzeba pilnować głowy. Zlekceważył przeciwnika. Jak to się mówi, miał go na widelcu, a poza tym był przecież dobry. Ba, najlepszy! No więc jeżeli był taki dobry, to niby dlaczego miałby pękać przed gościem, który nie był aż tak dobry?
A tu nagle, w najmniej oczekiwanym momencie, światło zgasło. Była godzina jedenasta, później Zbyszek opowiadał, że nie wie, co robił do osiemnastej. Na pewno coś robił, ale nie wie, co dokładnie. Owszem, jeżeli potrzeba, to opowie, co robił w ciągu pięćdziesięciu lat życia, ale tamte siedem godzin – zupełny szlaban.
– Normalnie jest tak, że na stu bokserów znokautowanych tylko trzech wraca na ring, reszta odpada – informuje, spoglądając w oczy podopiecznym. – Znalazłem się akurat w tej trójce, dzięki czemu wy możecie dzisiaj cieszyć się, że macie takiego trenera.
Śmieje się, chociaż na treningu robi to rzadko.
– Ten jeden nokaut nauczył mnie rozumu – dodaje na zakończenie już bez uśmiechu – czego i wam życzę.

11.
Na polskim ringu najdłużej walczył Zbigniew Pietrzykowski – osiemnaście lat. Ale było też sporo bokserów „sezonowych”: dwa, najwyżej trzy lata, jeden nokaut i do domu. W tamtych latach walczyło się bez kasków ochronnych, więc jak już ktoś zdrowo oberwał, to następnego dnia głowa bolała. Pamięć o bólu sprawiała, że odtąd każdy normalny zawodnik bardzo sobie cenił własną głowę, doskonaląc przy tym obronę. Dzisiaj dla odmiany każdy by tylko atakował, trener Raubo puka się w czoło, nie uznaje boksu, w którym biorą udział kaskaderzy, co to głowy używają jak taranu. Ciosy sypią się ze wszystkich stron, a on idzie do przodu jak czołg. To nie boks, to jest nieszczęście.

12.
Panuje opinia, że do boksu trafiają chuligani, a także dzieci z „gorszych rodzin”. W takiej sytuacji Zbyszek robi się trochę nerwowy:
– A to dopiero głuptaki! Nie z gorszych, ale z biednych! W ogóle do sportu przychodzi najczęściej młodzież biedna. Bogate dzieciństwo przeszkadza wydobyć z młodego człowieka wszystkie możliwości. Taki kandydat na sportowca nie jest do końca przekonany, czy dobrze trafił. Jest rozpieszczony, wygodny, leniwy, nie potrafi ani na chwilę wykrzesać z siebie zawziętości tak potrzebnej do zwycięstwa. A biedni i głodni zachowują się inaczej. Niektórzy z nich gotowi są trawę gryźć, żeby tylko jak najszybciej wydeptać sobie ścieżkę do pełnego kotła. No, chyba że ktoś był przygotowywany od najmłodszych lat przez rodziców.
Rodzice znają prestiżową funkcję sportu. No i splendor, który po drodze może spłynąć na nich, jeżeli tylko syn się wybije w tym, co zamierza robić. Jest więc tak, że do trenera Raubo przychodzi chłopak, który ma dziesięć lat i mówi, że chce zostać bokserem. Z tyłu czai się tatuś, gotowy za jakiś czas opowiadać znajomym, że osobiście zapracował na sukces syna. A póki co podpowiada, że chłopakowi marzy się mistrzostwo świata na osiemnaste urodziny.
Mądry Zbigniew Raubo każe przyjść obydwu panom za pięć lat, trener ryzykant wziąłby dzieciaka na salę, kazał podpatrywać starszych i postukać w gruszkę. Jak któryś z tamtych będzie wolny, to pokaże, na czym polega walka. I tak to leci. Niby nic, ale wkrótce wystarczy jeden nieostrożny cios, aby pozbawić chłopca marzeń raz na zawsze.
– Tak to jest – dopowiada Zbyszek – że ci, którzy szybko zaczynają, jeszcze szybciej mają wszystkiego dość.

13.
Sportowe wygi lubią opowiadać o predyspozycjach tego czy tamtego zawodnika.
– Mowy nie ma, żeby dostać się na pudło, jeżeli nie ma się predyspozycji – takim stwierdzeniem ucinają każdą dyskusję.
– Ale oni pieprzą! – macha ręką Zbyszek i przypomina własną młodość, kiedy skakał dwa metry w dal, bo dalej nie były w stanie unieść go zbyt słabe nogi. – Podstawową predyspozycją jest chęć bycia najlepszym! Ta reguła obowiązuje nie tylko w sporcie, ale i w życiu. Byłem do niczego, ale chciałem być najlepszy, odniosłem sukces jako zawodnik, a teraz mam zamiar odnieść sukces jako trener.
Zaraz jednak dodaje: jeżeli chodzi o refleks, to samo chcenie nie wystarczy. Jest to coś takiego, co się ma, albo się nie ma. Wszystko inne można wyćwiczyć do poziomu doskonałości, refleks można tylko poprawić, to akurat za mało dla boksera, ale przecież jest wiele dyscyplin, w których też można dużo chcieć i jeszcze więcej uzyskać.
Boks jest ciężkim sportem, dlatego kandydaci nie ustawiają się w kolejce. Wolą coś łatwiejszego.
– Inna rzecz, że dzisiejsza, internetowa młodzież to analfabeci wuefu. Zwykłe skrętoskłony to dla młodych czarna magia. Aktualnie jest prowadzony europejski test sprawności wśród uczniów w szkołach. Polska młodzież ląduje w nim na trzydziestym miejscu. Kiedy więc przychodzi na trening taki analfabeta, to z góry wiem, że potrzebuje dziesięć lat treningu, aby gdzieś tam zaczął się trochę liczyć. Jeżeli tak jest, jeżeli podczas przemian ustrojowych rozmył się gdzieś sport masowy, to jak mieliśmy wywalczyć miejsce w pierwszej dziesiątce na olimpiadzie?

14.
Tremę ma się zawsze, niezależnie od tego, czy jest się mistrzem, czy dopiero dochodzi do mistrzowskiej formy. A przecież był czas – wspomina Zbyszek – kiedy wydawało mi się, że gdy już zostanę mistrzem Polski, trema minie. Guzik prawda!
Nie miał tremy wtedy, gdy walczył z legendami polskiego boksu. Z kimś takim nawet przegrana jest przyjemnością, chodzi tylko o to, aby godnie się zaprezentować, a Zbyszek akurat potrafił robić wrażenie na przeciwnikach.
– Poza specjalnymi okazjami tremę odczuwa się zawsze, bez względu na rangę zawodów albo na wartość przeciwnika – dodaje. – Tylko idiota się nie przejmuje, ale akurat dla takich nie ma miejsca na ringu, co jednak nie znaczy, że się nie trafiają.

15.
Trening jest nudny. Oglądam któreś z kolei „przyuczanie młodego człowieka do zawodu” i ziewam z nudów. Ten, który właśnie dostał się pod opiekuńcze skrzydła trenera Raubo, nie ziewa, bo musi się wykazać. Co chwila robi jakieś błędy, a sztuka nauczania boksu polega na sztuce wytrwania. Bo trzeba powtarzać w nieskończoność ruchy, które nie są ani widowiskowe, ani dające „poczucie mocy”. Tłucze się pięściami w worek choćby dlatego, że nie można bez końca obijać głowy kolegi. Każdy musi wypracować sobie stereotyp, ot, choćby z ustawieniem łokci w czasie obrony. Źle ustawisz – dostaniesz w łeb!
Tutaj każdy się uczy, jak stworzyć sobie świat, w którym istnieje tylko ja, nikt więcej. Bez poczucia się członkiem tego świata nikt nie wyrobi durnego walenia pięścią w gruszkę.
– Nie zostałem mistrzem świata – Zbyszek krzywi się ze smutkiem – mimo że chciałem być. Jest to tylko moja wina, bo stać mnie było na taki luksus. Ale byłem przekorny, nie do końca słuchałem trenerów. To błąd. W innych dyscyplinach można omijać trenera i być dobrym, w boksie to niemożliwe. A swoją drogą, nadmiar wolnego czasu, którego kiedyś uświadczałem na własną zgubę, przekreślił wiele moich planów.

16.
W boksie nie ma czegoś takiego jak odporność, ba, nie ma bokserów odpornych – są tylko źle trafieni.
– A poza tym – dodaje Raubo – podczas walki nie czuje się bólu. Gdyby się czuło, to nikt by nie wyszedł na ring. Ból czuje się dopiero na drugi dzień, ale wtedy traktuje się go jak normalne ryzyko zawodowe.
Prawdziwy ból, inny niż na ringu, wyniszczający, łamiący ducha, odczuwał w ciągu tych dziesięciu lat, kiedy z dnia na dzień przestał być bokserem.
– Miałem do siebie żal, że nie walczę dalej. Gdy człowiek doznaje przykrości od bliźnich, z czasem staje się to lekkostrawne, jednak kiedy sam sobie robi na złość, trudno od tego uciec.
Nie od dzisiaj czas leczy rany. Zbigniew Raubo, który nie został mistrzem świata, obecnie pracuje na opinię najlepszego trenera. Bogatszy o doświadczenia, więc bardzo wierzący w powtarzaną co jakiś czas dewizę, że wystarczy bardzo chcieć.