Mirosław Bańko: Schody i wchody
Pasażerowie warszawskiego metra, jeśli podróżują nim do pracy lub do szkoły, pokonują rocznie około sześciu kilometrów w pionie, wspinając się po schodach z peronu na ulicę. To tak jakby trzy razy z poziomu bałtyckiej plaży weszli na Kasprowy albo pięćdziesiąt razy na najwyższe piętro Pałacu Kultury. Oczywiście zejść stamtąd też muszą.
Te godne uwagi osiągnięcia warszawiacy zawdzięczają temu, że na większości stacji metra nie ma ruchomych schodów. Owszem, jest winda, jedna na peronie, ale gęsty tłum, który wysiada z pociągu, zachowuje na tyle rozsądku, żeby nie ustawić się w kolejce do niej. Zamiast tego podróżni pędzą do kamiennych schodów, które – choćby się do nich modlić – nie pojadą. Rach, ciach, trzy piętra w górę na własnych nogach to nawet zdrowo. Kto widział inne zwyczaje w innych miastach, także mniejszych od Warszawy, ten się zdziwi. Jadą schody w górę, jadą w dół, gdyby ktoś chciał sobie po schodach pochodzić, to musi po tych jadących, bo zwykłych nie ma. A te ruchome pochylnie po co? Jak ktoś ma tyle fanaberii, żeby podróżować z wózkiem dziecięcym, to niech jedzie tramwajem.
Wspinaczka po schodach metra to nasza specjalność, podobnie jak jego konfiguracja. Mamy metro proste jak drut, co minimalizuje ryzyko zabłądzenia i pojechania w niewłaściwą stronę. Niedługo jednak to się skończy, bo z jedną linią będzie krzyżować się druga i ciekawe, o ile wtedy poprawimy swoje wyniki we wspinaczce. Trudności hartują, dowodem na to sukcesy polskich paraolimpijczyków. Rozpieszczeni wygodami ich rywale nie radzą sobie tak dobrze.
Osoby przewrażliwione na punkcie logiki w języku uważają, że o „schodach” wolno mówić tylko wtedy, gdy są używane do schodzenia, gdy natomiast ktoś idzie w przeciwną stronę, to ma pod nogami „wchody”, nie „schody”. Czyżby nazwę wymyślił ktoś, kto po schodach chodził tylko w jedną stronę? Tylko jak znalazł się na szczycie schodów? A może pierwsze w dziejach schody prowadziły pod ziemię: do piekła, do Hadesu?
Podziemny peron metra jest niewątpliwie pewnym wcieleniem Hadesu, a może nawet Sądu Ostatecznego. Tłum ludzi zagłębiających się w ziemi to obraz godny wielkiego pędzla. Tłum ludzi, którzy próbują wydostać się z zatłoczonego peronu, to także wizja pełna niepokoju i napięcia. Jakoś jednak nie widać malarzy, którzy chcieliby je uwiecznić.
A te huczące pociągi? Pamiętam zdecydowany opór swojego psa, gdy usiłowałem z nim wejść do wagonu metra: bronił się tak, jakby miał przekroczyć granicę między dobrem a złem, światłem a ciemnością. Powinienem powiedzieć „suka”, nie „pies”, ale „suka”, a nawet „suczka” nie brzmi dobrze po polsku. Raz zdarzyło się, że zawziął się na nią inny pies (teraz naprawdę „pies”): szedł za nią krok w krok i wszedł nawet do tego wagonu metra, przed którym ona się broniła. I co? Wysiedliśmy na następnej stacji, a on chyba się zagapił, bo pojechał dalej w huczącym wagonie, zagłębiając się w ciemny tunel. Zgubiły go niecne pokusy.
Kto liczył stopnie prowadzące na szczyt jakiejś wieży, baszty, dzwonnicy? Taka liczba jest bardziej sugestywna jako miara wysokości niż ileś tam metrów w pionie. Ale jak łatwo się pomylić w rachubie! I co wtedy: wchodzić jeszcze raz? Liczenie schodów jako rodzaj nerwicy natręctw?
Wbrew pozorom lepiej wchodzić niż schodzić. „Zejście” kojarzy się ze śmiercią, dół w ogóle jest podejrzany („upaść moralnie”, „doły społeczne”, „najniższe pobudki”), a góra wręcz przeciwnie („wznieść się ponad przeciętność”, „wysoki poziom”, „wyżyny sztuki”, „wzloty i upadki”). Mogą stąd czerpać pocieszenie pasażerowie metra w Warszawie: tych sześćdziesiąt stopni z peronu na powierzchnię to sześćdziesiąt kroków ku doskonałości. Choć pewnie jeszcze doskonalej byłoby latać do pracy albo do szkoły. Na skrzydłach.