Miłosz Biedrzycki: Dobry zawód
Cała historia zaczęła się, jak wiele historii w naszych czasach, od przeglądarki internetowej Google. Kolega-inżynier imieniem Ahmed miał najwidoczniej za dużo czasu któregoś wieczoru, bo następnego dnia od rana chichotał w naszej inżynierskiej kanciapie. „Z czego się tak cieszysz?”, spytałem w końcu. „A bo już wiem, czym się zajmujesz po kryjomu! Teraz będę cię szantażował, że wszystkim opowiem”. Po chwili dodał: „No ale tak poważnie – skoro masz taki dobry zawód, to po cholerę szwendasz się tutaj i udajesz inżyniera?”. „Dobry zawód?”, spytałem. „No przecież poeta”. „To jest dobry zawód?”. „A nie? Wiesz, ile będę musiał zapłacić, żeby wynająć poetę na wesele córki?” – tu rzucił jakąś zawrotną sumę rijali. „A nie słyszałeś o konkursie poetyckim, który ogłosił emir Dubaju? Wiesz, jaka jest nagroda? Pół kilo złota!”.
Nie byłem pewien, czy trochę mnie nie nabiera, szczególnie z tym poetą, którego trzeba wynająć na wesele. Jednak w jakiś czas później ja z kolei miałem za dużo czasu i pstrykałem pilotem telewizji satelitarnej. Przełączyłem na kanał, którego wcześniej w życiu nie widziałem, zafrapowany jego nazwą: „Poet TV 24 h”. W telewizorze ukazała się sporych rozmiarów scena, a na niej jegomość w tradycyjnym stroju bliskowschodnim, który z dużym zaangażowaniem recytował coś do mikrofonu. Po obu jego bokach stali w szpalerach mężczyźni w podobnych strojach i chórem powtarzali po soliście wybrane frazy, klaszcząc i kiwając się do taktu. Zawołałem Ahmeda. „Czy to jest to, o czym myślę?”. „No co, Poet TV. Cieszy się u nas dużym powodzeniem”. „Aha. A jaką to imprezę oglądamy?”. Ahmed przez chwilę posłuchał, poczytał przesuwające się u dołu ekranu paski z napisami, po czym oświadczył: „To jest konkurs poetycki pod patronatem jednego z książąt z rodziny królewskiej. Tematem konkursu są zwierzęta – wielbłądy, rumaki, sokoły i tak dalej. To popularny motyw w naszej poezji”, dodał. „Aha”, powiedziałem. „A co poeta ma na myśli w tym momencie?”. Ahmed posłuchał jeszcze przez chwilę i stwierdził: „W tej chwili recytuje wiersz o tym, że kiedy jeszcze nie był sławnym poetą, wydawcy wykorzystywali jego naiwność i spadali na niego jak jastrząb na małą owieczkę!”. Wygląda na to, że problemy niektórych poetów przekraczają różnice kulturowe, pomyślałem.
W jakiś czas później leciałem w sprawach służbowych z jednego końca Półwyspu Arabskiego na drugi. Na fotelu obok mnie siedział zażywny pan w tradycyjnym stroju bliskowschodnim. Zagadnął mnie o godzinę lądowania czy coś w tym rodzaju, a ponieważ sprawiał sympatyczne wrażenie, zagadnąłem go wzajemnie: „Szanowny pan w interesach czy dla przyjemności?”. „Można powiedzieć, że i jedno, i drugie”, uśmiechnął się. „Nazywam się Abdurrahman Khalifa Al-Khalifa, jestem poetą z Kataru i lecę na festiwal poetycki pod patronatem Jego Królewskiej Mości Abdullaha, Protektora Dwóch Świętych Meczetów”. „Jego Królewska Mość jest znany i szanowany w moim kraju, szczególnie z tego powodu, że sfinansował i osobiście doglądał operacji rozdzielenia dwóch zrośniętych dziewczynek z miejscowości Janikowo”, wtrąciłem solennie. „No właśnie. A szanowny pan czym się zajmuje, jeśli można spytać?”. „Wie pan, za dnia jestem przeważnie inżynierem, ale ponieważ jest już po zmroku, mogę się panu zwierzyć, że też jestem poetą”. „Witaj, kolego”, rozpromienił się poeta z Kataru.
Postanowiłem wykorzystać ten niezwykły traf i dowiedzieć się czegoś o życiu i pracy przedstawicieli dobrego zawodu w warunkach odmiennej kultury. Spytałem więc mojego nowego znajomego: „Czy kolega na swoich występach recytuje z pamięci, czy z kartki?”. „Z pamięci, wyłącznie z pamięci, taka już nasza tradycja!”. „A czy kolega brał może udział w konkursie poetyckim o pół kilo złota pod patronatem emira Dubaju?”. „E, nie, ten konkurs jest przeznaczony dla poetów, którzy… nie są jeszcze sławni”. Zrozumiałem z jego słów, że ten konkurs to coś w rodzaju poetyckiego „Idola” albo „Mam talent”. Tak czy inaczej – pół kilo złota piechotą nie chodzi. „A dla jak licznej publiczności kolega zazwyczaj występuje?”. „A, wie kolega, najwięcej na widowni to miałem może tak z dziesięć tysięcy, ale zdarzyło mi się wystąpić nawet i dla pięćdziesięciu osób, ha, ha, ha!”. „Ha, ha, ha!”, zawtórowałem radośnie i przypomniałem sobie swój wspólny wieczór poetycki ze świetnym poetą Krzysztofem Jaworskim, na który przyszedł jeden słuchacz, czyli wypadło po pół słuchacza na autora. Czytaliśmy mu następnie rzetelnie na zmianę przez trzy kwadranse i, wychodząc, wyglądał na całkiem zadowolonego. Postanowiłem jednak, że nie podzielę się tym wspomnieniem ze współtowarzyszem podróży. Obawiałem się, że różnice kulturowe okażą się zbyt duże i nowo poznany kolega posądzi mnie o konfabulację albo o nagłe pomieszanie zmysłów.
Samolot wylądował i rozeszliśmy się z poetą z Kataru, każdy do swoich zajęć. Gazety i wiadomości telewizyjne były pełne upadających rynków finansowych. Wszystko leciało na łeb na szyję – akcje, obligacje, surowce, waluty. Komentator „Wall Street Journal” napisał: jedyne, co w tym momencie zyskuje na wartości, to butelki drogich win z dobrych roczników i dzieła sztuki. Przyszło mi do głowy, że w niepewnych czasach ludzkość powraca do swoich najbardziej pierwotnych popędów: zjeść, wypić, ogrzać się, przedłużyć gatunek, a zaraz potem – poszukać piękna. I że zawsze będzie popyt na piękno, nawet po ostatecznym upadku rynków finansowych. Oraz popyt na wytwórców piękna. Szanujmy więc swój dobry zawód i cieszmy się nim, poetki i poeci, nawet jeśli tak się złożyło, że dobrze płatne występy na weselach czy pół kilo złota od emira Dubaju pozostają na razie poza naszym zasięgiem.