10 lip

Marta Brzezińska: O pisaniu

Maciej Malicki, Ostatnia. Sto piętnaście opowiadań o tym samym, Wydawnictwo Czarne

Książka ciekawiła, kusiła, pomimo że miało chodzić o sto piętnaście czy sto czternaście opowiadań o tym samym. Szybki start, pierwsza strona, potem druga, krótkie etapy, tytuły nanizane jak na łańcuszku, słowa-koraliki, ale nieokrągłe, gładkie, raczej takie różne, chropawe, miękkie lub kłujące, jak rzepy, lepkie jakieś takie, czepiają się, spadają, znowu się czepiają. No, nie wiadomo, jak to idzie właściwie – ta lektura. Ale idzie, idzie. „Wiesz, jaki jest ten wasz język? – powtórzył pytanie znajomy Anglik – brzmi dla mnie jak szum wody spływającej po kamieniach, szu szu szu”. A może szmer piasku spadającego na kamienie? A może jak suche liście? Już nie pamięta. Dlaczego przyszło jej to do głowy akurat teraz? Lektura poszła. Choć z rezerwą, z przedzieraniem się, z wybieganiem wzrokiem do przodu i na boki, ze sprawdzaniem, cofaniem. Szorstko.
Maciej Malicki, słynny późnym debiutem, skłonnością do pisania o tym samym i konsekwentnym wsłuchiwaniem się w językowe rytmy codzienności, mógłby napisać, że jego najnowsza książka po prostu „uwiera”. Programowo, z premedytacją „Ostatnia” jest ostatnią, drażniącą autora niczym ziarnko piasku, uwierającą czytelnika w przyzwyczajenia, rozpychającą się nużąco na ponad dwieście stron książką. Wypełniona jest po brzegi ludźmi, zdarzeniami, historiami, wątkami porozsypywanymi lub powiązanymi na różne sposoby trwale i prowizorycznie. Panuje tu gwar, brzęczenie, niczym w ulu. Te wszystkie historie i opowieści pęcznieją, dźwięczą, przelewają się, sprawiają wrażenie chaotycznych, rzuconych na mapę wędrówek autora. Z miasta do miasta, bezdrożami, ulicami: „Po dziesięciu minutach maszerował lekko pod górę ulicą Żwirki i Wigury. Fabryki, magazyny, siedziba firmy transportowej [na parkingu kilkadziesiąt olbrzymich ciężarówek, wszystkie białe]. Cały czas pod górę. Złe chodniki. Ostry zakręt w lewo. Kilkaset metrów i ulica Nowy Świat. Skręcił w prawo. Bez chodników. Domki, wille, zadbane ogródki, kilka bogatych posiadłości”.
„Ostatnia” jest dziennikiem, notesem rytmizowanym śródtytułami, akapitami oraz lakonicznymi uwagami konsekwentnie przesuniętymi do prawego marginesu. Te drobne uwagi są niczym punkty odniesienia, orientacji, odłożone na potem, typograficznie i symbolicznie na margines opowieści, jednak właśnie dzięki nim nie można oprzeć się wrażeniu, że „Ostatnia” oscyluje między tym, co codzienne, dynamiczne, co się wydarza i co zostaje zapisane a tym, co w pamięci, co przeszłe, stałe, powracające.
„Nie rozmawiali zbyt dużo. Ale odniósł wrażenie, że po tak długiej przerwie wizyta różni się od poprzednich”.

Nie potrafił zdefiniować zmiany.
Czuł, że coś wraca.
Nabiera innego kształtu.

„Ostatnia” jest przy tym dziennikiem wyjątkowym, bo zapisem dialogów autora z własnym pisaniem, co definiowane jest jako słuchanie i zapisywanie. „Na pewno słucham. Zapisuję. Nie wszystko. Co zapamiętam. Znaczy warte”. A co jest warte zanotowania? Właściwie wszystko – historie opowiadane przez przyjaciół i te zasłyszane na ulicy, zwyczajne lub błahe czynności, rozmowy, przelotne wrażenia. Krótkie wspomnienie, relacja z wędrówki, ale i slogan reklamowy – wszystko to zbierane jest przez autora z równym zaangażowaniem i równie pieczołowicie notowane. W końcu ta sama materia jest tworzywem poezji i reklamowego hasła. Przyglądanie się szyldom, słupom ogłoszeniowym, notowanie językowych paradoksów, chwytanie fragmentów rozmów, wykracza, jak sądzę, poza literackie żarty służące narracji.
Skupienie na słowie jest w „Ostatniej” widoczne oraz słyszalne zbyt mocno, by uznać je za ozdobnik. To obsesyjne uzależnienie od słowa, nieustanna świadomość tworzywa oraz odkrywanie przed czytelnikiem pisarskiego zaplecza, pomysłów, planów, przyzwyczajeń jest jedynym elementem, dzięki któremu, jak sądzę, ten niezwyczajny dziennik może się obronić. „A on zastanawiał się, co znaczy słowo »skratka«. Kojarzyło mu się z małym, futerkowym zwierzątkiem, ale umiejscowienie i całość białego napisu na zielonej tabliczce raczej wykluczały takie wytłumaczenie”.
Prosty, niewyszukany, a przez to odbierany jako niezwykle szczery, autotematyzm i obecna nieustannie refleksja nad rzeczywistością jako podlegającą obserwacji i zapisaniu, przekształcaniu w słowo, czyni pisanie Malickiego bliskim. Bliskim każdemu wrażliwemu na językowość świata, na jego wrażeniowość dającą się za pomocą słów przekształcać, tłumaczyć i przeobrażać. Ufam, że bazowanie na tym uczuciu nie jest tylko łatwym wybiegiem, schematem prowadzącym do publikowania. Bo jeśli tak, to, Malicki, pal Cię licho!