15 mar

Mariusz Sieniewicz: PIELĘGNIARZE. KOMEDIA STARCÓW (fragment)

(…)
Tirlij, tirlaj – rozbrzmiał ptasi szczebiot. Tirlij, tirlaj – niósł się nad głowami tańczących. Tirlij, turlaj – wilk pomylił krok, nieznajoma nadepnęła mu na łapę. Tirlij, tirlaj – słychać było coraz głośniej. Jakiś ptak uznał sen Kolumba za odkryte właśnie gniazdo i tirlij, tirlaj, trelelej! – obwieszczał swoje posiadanie, zakłócał rytm walca. Para nie chciała popełnić kolejnego faux pas i płynnymi obrotami ustępowała tirlilijom miejsca. Tirlij, tirlaj, trelelej. Odpływała poza sen. Obłok skrywający twarz nieznajomej rósł i pęczniał, aż całkowicie zakrył oboje tancerzy… Tirlij, tirlaj, trelelej – pozostał ptasi śpiew. Tirlij, tirlaj, pynk, trynk, dyng – do tirlilejów dołączył jeszcze jeden, drugi, trzeci dźwięk. Pynk, trynk, dyng – niosły się uderzenia szklanego bębenka. Tirlij, pynk, tirlaj, trynk – niewidzialny dobosz akompaniował ptasiemu śpiewowi. Trelelej, dyng, dyng, dyng – ptak i dobosz śpiewograli, treltrynkali zgodny koncert. Kolumb otworzył oczy – tirlij, tirlaj, pynk, trynk, dyng nie milkło.
Przed furtką stał Panfoggi. Zniecierpliwiony, rzucał małymi kamyczkami w szybę. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu trząsł się fałd podbródka. Na płocie tirlił, tirlał, trelelował nieznany ptak. Ni to wróbel, ni to jaskółka, może nawet jemiołuszka. Z domku naprzeciw wyszedł długowłosy dziadek o wyglądzie emerytowanego Chrystusa lub hipisa. To jego kobiecinka wśród krzaków mięty nazywała Józefem, gdy łajba przybijała do brzegu. Przystanął na kroplę przy Panfoggim, wymienili uprzejmości i hipis odszedł.
Kolumb przespał całą wiśnię oparty o parapet, jakby oglądał przez okno wioskę. Teraz wiśnia zniknęła, na niebie wschodziła śliwka. Zielona, choć coraz bardziej żółtawa, soczysta. Kolumb natychmiast włożył ogrodniczki i wybiegł z domku. Ptak zatrzepotał siwo-czarnymi skrzydłami, wzbił się nad ogrodem.
– Nie wolno się spóźniać. Za to grozi wygaszalnia – przestrzegł na powitanie Panfoggi. Szmaciana torba dyndała mu w przegubie nadgarstka.
– Że co proszę? – kolejna zagadka, kolejna nazwa dziwaczna, która kryła nie wiadomo co.
– Widziałeś wille dziewłopców? No to trzymaj się od nich z daleka. Nie podchodź, nie patrz. Obyś nigdy do nich nie trafił. Tam wygaszają ostatnie pragnienia, jakie nam pozostały. Wulgarny buddyzm, brutalny konfucjanizm. – Panfoggi nie miał ochoty dalej tłumaczyć. Uznał sprawę za zakończoną.
Do szóstej śliwki brakowało kilkunastu kropel. Ze wszystkich domków wychodzili dziadkowie i babcie w identycznych ogrodniczkach. Nie odzywając się do siebie ani słowem, wąskimi ścieżkami dochodzili do żwirowanej alei. Zaraz też kolumna maszerujących wchłonęła Kolumba i Panfoggiego. Wyglądało to dość zabawnie – pod górę człapały błękitne, pomarszczone krasnale z nosami zwieszonymi na kwintę, z nosami prawie przy ziemi. Jęczały, sapały stare krasnale, stękały, świszczały stare krasnale, a podeszwy sandałów, kaloszków, trzewiczków, i trampków, pamiętających początki przemysłu obuwniczego, zgrzytały o żwir. Co kroplę któryś krasnal przystawał, wspierał się brodą o laskę i odpoczywał. Jeden nawet upadł, ale natychmiast został podciągnięty przez silniejszych piechurów. Kolumb wybiegał wzrokiem do przodu, odwracał się, próbował wypatrzyć Monte Cassina, ale las głów i pochylonych, garbatych pleców był zbyt gęsty. Dostrzegł za to Kaktusa – dziadka o głowie porosłej szczeciną. Ich spojrzenia spotkały się na kroplę. Kaktus obserwował Kolumba uważnie. Naraz przymknął powieki i dyskretnie kiwnął głową, jakby mówił: już jesteś, nareszcie. Kolumb spłoszył się, udał, że nie zauważył gestu. To jemu zawdzięczał zejście na ląd. Musi wypytać Monte Cassina, kto zacz, ów Kaktus, srogo wyglądająca persona. Monte Cassino na pewno coś wie. Tylko gdzie podział się stary druh?
Szarych budynków było o wiele więcej, niż można było ocenić ze statku. Większość skrywał porastający zbocze góry mieszany las, złożony z dębów, świerków i brzóz. Część pochodu skręciła do budynków po prawej stronie alei, część – z Panfoggim i Kolumbem – do tych po lewej. „Młodnia” – przeczytał nad wejściem najbliższego. Po otwarciu masywnych drzwi buchnęły kłęby wilgotnej, zimnej pary. Dziadkowie wraz z jeszcze jedną babinką, którą okrywała czerwona chustka, zniknęli we wnętrzu niczym we mgle.
Panfoggi, niestety, mówił prawdę. Sprawdziły się co do joty rojenia o nieśmiertelnej potędze młodości. Miały postać nagich, smukłych ciał, które kilkunastu zniedołężniałych juwenarbeiterów wwiozło skrzypiącymi wózkami do przestronnej hali i przerzuciło na ustawione w trzech rzędach metalowe katafalki.
Widok był niepokojący.
Widok był zatrważający.
Pod Kolumbem ugięły się nogi.
Pojął błyskawicznie, czym jest wyczuwalna obecność Wielkiego Bobasa – pomimo panującego chłodu zajeżdżało zapachem rozkładu i gorzkawą, ostrą wonią chininy. Gdyby nie ramię Panfoggiego, padłby trupem, co w tych okolicznościach nie zakłóciłoby funeralnego krajobrazu. Nieruchome ciała o matowej i sinej skórze, z rękoma równo ułożonymi wzdłuż tułowia, parzyły martwo w przeszklony, brudny sufit. Wczesna śliwka tryskała jasnożółtym sokiem, który mieszał się ze światłem jarzeniówek, zawieszonych wysoko na łańcuchach.
Kolumbem trzęsło nie tylko z zimna. Od pierwszej kropli, gdy tylko trafili do szarego budynku, wypełnionego cichym szmerem agregata, a juwenarbeiterzy wyładowali nagie zwłoki, owładnął nim paraliżujący strach. Rozchodzący się smród kontrastował z cudownością ludzkich kształtów, wyzywająco obwieszczających bezwzględny tryumf formy. Doskonałe proporcje wyrzeźbionych, owalnych mięśni. Płaskie i twarde brzuchy. Jędrne piersi i uda. Harmonijne rysy twarzy, gładkie i miękkie linie żuchw, obojczykowe dolinki… Ciała były dokładnie wydepilowane, wystrzyżone do samej skóry.
To piękno napełniało grozą, a podziw Kolumba należał do ciemnych zachwytów, jakie wywołuje w człowieku pustoszące wszystko zło, które tylko dla siebie zostawia jedyną, ocalałą formę. Bo młode trupy wyglądały tak, jakby miały zaraz zmartwychwstać, zmienić się w idealną trupią armię i zacisnąć zimne palce na szyi Kolumba, Panfoggiego i starowinki w czerwonej chustce. Lecz ona niewiele sobie z tego robiła. Dreptała spokojnie między zwłokami, wypisywała na karteczkach nazwiska w najróżniejszych językach, by przykleić je do odpowiednich katafalków. Hugo Ramirez, ogrodów dwadzieścia, Sophie Moidoville, ogrodów osiemnaście, Tobias Offenrood, ogrodów dwadzieścia pięć, Anna Kozłowska, ogrodów dziewiętnaście, Stiepan Łopusznikow, ogrodów dwadzieścia jeden, Xu Xiang, ogrodów dwadzieścia dwa, i mnóstwo innych. Kolumb podziwiał jej precyzję, by choćby trochę zapomnieć o przeszywającym go strachu.
– Kto to jest? – zapytał Panfoggiego, który rozsiadł się wygodnie przy stoliku pod ścianą, wertując pożółkłe gazety.
– Żyrardynka. Dobra kobieta, choć gorączka. I czasem dziwaczy. Pamięć ma jak światłoczuła klisza. Raz spojrzy na zdjęcia ze spisu transportu i zapamiętuje wszystkich. Jedyna taka na wyspie. Może dlatego, że to, czego nie może powiedzieć, chce zapamiętać. Niema jest. Mieszka w domku zaraz pod lasem – objaśnił.
To ona tańczyła żałobnicy. To o niej i wilku śnił aż do śliwkowego blasku, póki nie przegonił ich ptasi śpiew i uderzenia Panfoggiego-dobosza. Wyglądała jak ziemniaczana prażynka, wysuszona, o spękanej, pożółkłej cerze i czujnych, nieco rozbieganych oczach.
– Popatrz, gazety donoszą, że w garderobie ciągły karnawał i święta wojna. Słowa miłości i nienawiści są odmieniane na wszelkie możliwe sposoby… Ech, jak zwykle mają problem z Bogiem. I jedni, i drudzy. Wojna, święto byka i pomidora, masakra, epidemia i love parade. Sądząc po zdjęciu, dziewłopcy szaleją! Do tego kataklizmy, susze, powodzie, jakby zaraz miał skończyć się ten ich świat. Gorące głowy. Kosmiczny prom opuścił Ziemię. Ale nie napisali, czy wrócił. Taaak, wyruszyć to jedno, a wrócić to drugie – oznajmił zagadkowo. Zaszeleścił płachtą gazety i zerknął na pierwszą stronę. – No tak, sprzed dwóch ogrodów. Żeby chociaż prasa była świeższa. – Pelikanowe wole rozciągnęło się i zaraz powróciło do normalnego kształtu.
Garderoba… problem Boga, który rozstrzyga wojna… Kolumba nie interesowały kataklizmy, czas karnawału ani paradujący dziewłopców. Wszedł między rzędy trupów. Żyrardynka skończyła naklejanie etykietek i małym pędzelkiem zaczęła oczyszczać twarz jakiejś dziewczyny o anielskiej linii ciała i na współ przymkniętych, poszarzałych oczach. Babuleńka muskała delikatnie kąciki ust, przeciągała włosiem po delikatnym uskoku podbródka, po płatkach nosa układających się w kwietny dzwonek. Wnikała ostrożnie do małżowin uszu, kręciła kółka ślimakowych tras. Wprawdzie było całkowicie na odwrót, ale Kolumb uległ dziwnemu złudzeniu, że babuleńka nie pochyla się nad młodym ciałem, lecz bada wykopaliskowe okrycie sprzed setek tysięcy ogrodów. Niczym doświadczony archeolog, cierpliwie, warstwa po warstwie, dociera do jego prawdziwej istoty, usuwając skruszały nalot czasu.
Podszedł bliżej. Przez dolną część potylicy biegł cienki szew, drugi, podobny do śladów po cesarskim cięciu, dzielił podbrzusze na pół. Gdzieniegdzie ciało dziewczyny pokrywały szare przetarcia, efekt zbyt mocnego polerowania lub koniecznej korekty skóry. Wokół gromadził się popielaty pył, który należało usunąć. Jednak widoczne poprawki tylko wzmagały dziewczęce piękno. Na razie liczył się doskonały, smukły kształt, nie barwa.
Żyrardynka uniosła lekko głowę, odsunęła się nieznacznie, by lepiej widział.
– Pani żałobnicowy walc był wyjątkowy, bajeczny – oznajmił nieśmiało.
Uśmiechnęła się. Pędzelek wykonał niski, zwiadowczy lot nad szyją, piersiami, brzuchem, udami i miękko wylądował na dziewczęcej stopie. Staruszka spojrzała zachęcająco.
– Już wiesz jak, więc do roboty! Do roboty, przyjacielu. Na początek oczyść stopy naszej miss plastinarium – krzyknął Panfoggi.
Huanita Loslobos, ogrodów dwadzieścia dwa – przeczytał ukradkiem. Meksykanka, Hiszpanka, a może Kolumbijka? Nagroda ofiarowana Kolumbowi za wiele śliwkowiśni podróży. Wyjął nieśmiało pędzelek z rąk Żyrardynki i jego czubkiem dotknął dużego palca prawej nogi piękności. Musnął go ostrożnie, jakby malował lakierem paznokieć. Żyrardynka klasnęła – bardzo dobrze, akuratnie, właśnie tak.
– Widzisz, nic trudnego, tylko cierpliwości trzeba i uwagi – skomentował Panfoggi. – Nie możesz pominąć ani milimetra skóry, nie wolno ci przeoczyć najdrobniejszego kurzu, pyłku, nieczystości. Nie chuchaj, nie dmuchaj, najlepiej wstrzymuj oddech, gdy pochylasz się nad trupem. Starcy wydychają groźne dla nich zarazki – pouczył tonem belfra, krzyżując ręce na piersi. – Sto razy prosiłem o maski. I nic, grochem o ścianę. Tak nie da się pracować. Narzędzia z początku wieku, aparatura siada. Nędzna manufaktura. – Z nauczyciela zrobiła się zrzęda.
A Żyrardynka już przesypała przezroczysty piasek w palcach – nie wytrzymała, przebrała się miarka. Podbiegła do Panfoggiego, wargi ułożyła jak kaczka i zaczęła nimi kłapać. Odliczyła do trzech, zacisnęła pięść i między pierwszą a drugą żerdką chudych palców pojawiła się kukułka – nabiegła krwią poduszka kciuka. Figa z makiem. Ot, co! Taki z Panfoggiego lekkoduch, birbant-fachura. Następnie szerokim ruchem dłoni zatoczyła łuk nad rzędami katafalków i przytknęła palce do nosa. Jeśli Panfoggi nie zacznie roboty, cudu nie będzie – przestanie działać chinina, zapanuje nieznośny smród!
– Spokojnie, już biorę się do pracy, pozłotko ty moje złuszczone. Nie musisz tak gardłować! Nadgorliwymi staruchami jest piekło wybrukowane! – jęknął i puścił do Kolumba oko. Widać, że lubił Żyrardynkę i teatr jej dłoni.
Zapadło milczenie. Starcze głowy pochyliły się nisko – każda nad innym trupem. Miotełki i pędzelki omiatały zwłoki. Skupienie i cisza wisiały w chłodni. Nie milkła jedynie pompa agregata. Wdychała ocieplające się powietrze, wydychając strumienie chłodu, które pełzły tuż nad kafelkami podłogi.
Stopa kolumbijskiej dziewczyny całkowicie Kolumba pochłonęła. Najpierw dokładnie oczyścił duży palec, w miejscach, gdzie ze skórą styka się twardy płatek paznokcia, kształtem przypominający trapez. Następnie przetarł zagięcia pod palcem, szczególną uwagę zwracając na największe. Wszak otwierało drogę do dolnej części podbicia. Powoli mijał strach, Kolumb oswajał się z nowym lądem. Nie taki trup straszny, jak go malują – pomyślał, oceniając nie bez satysfakcji pierwsze efekty. Dużo palec lśnił matową czystością.
Zabrał się do kolejnego najwyższego i zarazem najchudszego. Miał zdartą skórkę i półkolisty, nieco prążkowaty paznokieć, co przypominało słoje drzewa. Na trzecim palcu dostrzegł rysę, jakby ledwie zagojoną ranę, biegnącą od skóry przez paznokieć w formie trójkąta. Czwarty palec wyczyścił jeszcze dokładniej, gdyż wciśnięty nieśmiało między trzeci i piąty mógł skrywać najwięcej bakterii. Paznokieć był jak mały sprasowany stożek. Najmniejszy, ostatni palec, zajął Kolumbowi dużo więcej czasu, niż mogłaby sugerować jego wielkość. Z boku miał odcisk, a tafelka paznokcia wyglądała niczym kwadracik ułamany z piłeczki do ping-ponga. Szczególnie zachwyciła Kolumba właśnie ta geometria paznokci. Romb, kwadrat, trapez, stożek, półkole – czysta abstrakcja. Po pięciu palcach strach przed trupem całkowicie zniknął. Kolumb przywykł do smrodu i posmaku chininy w ustach.
Kości palców biegły promieniście od kostki w nodze. Kolumb nie znalazł żył, całe ciało wyzbyte było rzek i strumieni krwi. Na śródstopiu zebrał się pył. Musiał starannie przeciągnąć pędzelkiem kilkanaście razy. Pięta! Och, kolumbijska pięta była zwodnicza i uwodzicielska! Matowosina barwa przechodziła w granat. Tam też zbierał się brud, bakterie wnikały głęboko do skóry. Milimetr po milimetrze przytykał Kolumb pędzelek i ostrożnie wykręcał włosiem dwa razy w lewo, dwa razy w prawo. A jeszcze ścięgno Achillesa niczym struna łuku, z której stopa wystrzeliwuje do biegu. A jeszcze spodnia część śródstopia, z mnóstwem wyrytych przecięć, odciśniętych przełęczy i stwardniałych krech – tych zapomnianych linii życia, bo większość ludzi szuka wróżb i przeznaczeń na dłoniach. No i poduszeczki samych palców u nóg. Czy ktoś zauważył, że one również mają linie papilarne i gdy człowiek stąpa boso po ziemi, pozostawia za sobą niepowtarzalne ślady wędrowania? No tak, ale tylko nieliczni, prawdziwi wędrowcy, pielgrzymi boso przemierzają świat. Reszta to anonimowi turyści.
Ta jedna stopa urosła w oczach Kolumba do potężnej, choć wcale przecież nie największej bryły geometrycznej. Śliwka poranna dawno dojrzała, a jeszcze druga stopa! I Huanita cała – nowoczesna rzeźba idealnie połączonych brył. Widać od razu zmysł przestrzenny architekta-demiurga: wąskie prostopadłościany ramion i rąk o zaokrąglonych krawędziach, kula głowy i dwie kule piersiate, stożkowe łono, walec tułowia. Świat cały! – wykrzyknął Kolumb w myślach mocno rozegzaltowany. Do przejrzenia, odkrycia, zmierzenia małym pędzelkiem niczym geometrycznym przyrządem! Nawet nie zauważył, że przez oszklony sufit lało się już światło słonecznikowe, obwieszczając, że śliwkowiśnię rozdzieliły dwie równe połówki – przeszła i przyszła. Panfoggi szturchnął go w ramię:
– Chodź, przerwa. Drugie śniadanie.
Drugie śniadanie zjedli na stołkach pod ścianą. Żyrardynka wyjęła kanapkę z pasztetem, Panfoggi z kiełbasą. I termosy wyciągnęli ze szmacianych toreb. Kolumb wsadził ręce w kieszenie, udawał, że nie jest głodny, ale gdy Żyrardynka poczęstowała go kanapką, nie miał siły odmówić. Zjadł ze smakiem i popił użyczoną herbatą. Dobra ta Żyrardynka, ziemniaczana prażynka, pocerowana, wiekowa babinka. Rezolutna, żwawa, uczynna, o palimpsestowej urodzie zmarszczek. No, i Panfoggi czuł do niej respekt. Zaczęła coś opowiadać – zwinne palce szybko rysowały słonecznikowe, świetliste kształty, obrazy, postaci; każda była zaczynem sugestywnej historii. Panfoggi wrzucał do pelikaniej torby kolejne kęsy chleba i dziwił się, oburzał, chichotał. Kolumb nie potrafił jeszcze wychwycić większości sensów. Dla niego jeden tylko wynikał sens – przenikając do snu, oczarowała go tańcem minionej wiśni, a teraz tanecznym pląsem dłoni. Rozjaśnione oczy rodziły lekki uśmiech, który ożywiał siateczkę zmarszczek i raz za razem Żyrardynka miała inną twarz – psotną, melancholijną, figlarną i zadumaną. Ta twarz migotała emocjami wymowniejszymi niż jakiekolwiek słowo. Trudno je było Kolumbowi połączyć, nie chciał też, by wyszło na jaw, że owszem, owszem – smalenie cholewek do Żyrardynki mogło się zacząć już zaraz. Postanowił ochłonąć i przespacerował się wzdłuż regałów.
Na kilku leżały kłębki nici w najsubtelniejszych kremowych, brązowych, żółtawych, jasnoróżowych i białych odcieniach. Dopiero po pestce Kolumb uświadomił sobie, że ich kolor odpowiada wszystkim możliwym karnacjom ludzkiego gatunku. Obok stały gromadki srebrnych jeży – igły wbite w półkoliste gąbki. Szczególnie zaintrygowały Kolumba zestawy małych i dużych pędzli, porozrzucanych na poplamionych paletach. Grube i cienkie, z krótkim i długim włosiem, twarde i miękkie, niektóre zastygłe w sztywne łezki, niektóre – kosmate, postrzępione niczym miniaturowe palemki, a jeszcze inne powykręcane, rozwichrzone, jakby strzelił w nie piorun. Na ostatnich regałach stały zamknięte słoiki i dzbany, podobne do tych po kompocie i ogórkach. Wypełnione były niewiadomymi roztworami oraz spirytusem, który rozpoznał po etykiecie z wypisanymi procentami. Plastinarium mogło uchodzić za pracownie zwariowanych mistrzów sztuki krawieckiej i malarstwa, którzy w natchnieniu tworzyli kolejne dzieła, o czym świadczyły zużyte narzędzia i zaschnięte kolorowe plamy.
– Czasami pozwalamy sobie na trochę szaleństwa. Każdy ma w sobie coś z artysty. Gdzieniegdzie podmalujemy, zmienimy karnację, gdzieniegdzie zszyjemy rozpęknięte ciało… Wiesz, taka pozaregulaminowa inwencja, zależna od pomysłu, fantazji, a czasem od bardzo poważnej wizji. Sztuka nie znosi symetrii i ładu – zawołał Panfoggi, masując sobie nerki. – To co? Po stopie czas na nogi Loslobos.
Z takim samym skupieniem zabrał się Kolumb do oczyszczania nóg. Zaczął od łydek. Teraz zamiast stożkowych brył, zwężających się przy kostce, ujrzał w nich lekko zgniecione kukurydziane kolby. Na skórze widoczne były drobne punkciki, pewnie pozostałość po owłosieniu. Huanita miała idealne łydki. A uda? Choć całe w przetarciach, stworzone były przez mistrza! Pędzelek lizał je delikatnie – czyszczenie takich ud to słodycz, nie praca. Pełne, jędrne, mięsiste; trudno było uwierzyć, że już nie ożywi ich żaden duch, żadna siła nie wprawi nóg w ruch. Kolana wyglądały jak jabłka o lśniącej i twardej łupince. Kolumb jedynie wzdychał: mój Boże, mój Boże!
Juwenarbeiter Kolumb ekscytował się tymi bryłami, rzeźbami, kukurydzami i jabłkami. Przychodziły mu do głowy najróżniejsze porównania do przedmiotów, roślin i zwierząt. Bo wpółprzymknięte powieki leżały w oczodołach jak dwie biedronki, mające po jednej kropce-źrenicy na skrzydłach, bo wygolona głowa rodziła myśl o czapce-pilotce i lotniku, który dwupłatowym aeroplanem krążył nad ziemią. Bo połączone bryły – stożki, walce, sześciany wznosiły szklane miasto, położone na moście-katafalku, pod którym płynęła rzeka chininy. Bo uda naśladowały pnie dwóch drzew ogołoconych przez leśną zwierzynę z kory, a twarz, nos, szyja i rozrzucone na boki ramiona przywodziły obraz kuropatwy, jastrzębia, orła gotowego wzbić się w słonecznikową przestrzeń i pikującym lotem schwycić ofiarę. Ciało Huanity było lustrem, soczewką. Przeglądało się w nim istnienie, skupiając bogactwo wszelkich form możliwych do pomyślenia.
Nagle, w kropli, gdy pędzelek otarł się o zszyte jasnobrązową nitką podbrzusze Loslobos, drgnęła niewprawna ręka świeżo upieczonego juwenarbeitera. Pędzelek przebił ciało i… Oszustwo! Wielkie, cyniczne oszustwo. Żywiczna masa wypłynęła na zewnątrz. Zimny pot oblał Kolumba, wzrok zgasł jak świeczka i bezradnym, zgaszonym spojrzeniem poszukał Panfoggiego i Żyrardynki… Kolumbijka okazała się kukłą wypełnioną żywicą! Nadziewaną bezą! Zgniecioną purchawką! Pięknością wypatroszoną z wnętrzności… Jeśli piękno ma powierzchowny charakter, to Loslobos stanowiła bezdyskusyjny wzorzec.
– Huanita i cała ta reszta są doskonałą iluzją materii – obok wyrósł niespodziewanie Panfoggi. – Nie przejmuj się, damy radę załatać. Tu się zaszyje albo wstawi łatę, całość pokryjemy gliceryną i będzie Huanita jak nowa – próbował pocieszyć Kolumba, choć w jego głosie czuć było drwinę. – Masz ich nieśmiertelną młodość. Żywica, trochę skóry, nic więcej. Nie ma się czym podniecać. Gdyby nie nasza praca, nie byłoby tak doskonałych efektów. Podaj nożyczki, igłę i nici – rozkazał.
Pestki słonecznika zaczęły uderzać o przeszklony sufit, napełniając dach złudzeniem dudniącego deszczu. Panfoggi zszywał przedziurawioną Kolumbijkę. Rozerwane kawałki skóry ściągał delikatnie ku sobie i łączył ściegiem – na okrętkę. Kolumb podawał nożyczki, przytrzymywał podbrzusze – robił za „przynieś, podaj, pozamiataj”, aż dziura została załatana. Panfoggi sprawnie oczyścił podbrzusze, nawet wbrew wcześniejszym ostrzeżeniom – chuchnął kilka razy. Z regału zdjął pękaty słój, odlał trochę cieczy do blaszanej miseczki.
– Płyn Worobiowa – oznajmił. – Słyszałeś o Worobiowie. Człowiek radziecki. Może, gdyby nie on, nas by tutaj nie było. Swoją genialność przypłacił życiem. No, ale jak się mumifikuje Lenina, to ze wszystkim trzeba się liczyć. Genialności zawsze bliżej do cmentarza. Skład prosty: gliceryna, octan potasu, chlorek chininy. Działają antybakteryjnie i konserwująco, poprawiają koloryt ciała. Wychodzi trwała, bardzo ludzka mumia.
Przybliżył twarz do ucha Kolumba i wyszeptał:
– Ja tam zawsze dodaję więcej gliceryny, rozumiesz, barwa skóry ładniejsza, bliższa naturalnej. Co mam żałować. Ale cicho o tym, bo się Żyrardynka znowu zapiekli.
Namoczył pędzel w płynie i wysmarował podbrzusze. Skóra chciwe wchłonęła ciecz – jak wysuszona ziemia deszcz. Nałożył jeszcze więcej, poprawił. Podbrzusze zaczęło połyskiwać miodową barwą.
– Możesz dalej czyścić, a jak skończysz, pomaluj Huanitę worobiowem. Dwie, trzy warstwy wystarczy. Na przetarciach i szwach daj więcej, nie oszczędzaj – poinstruował i wrócił do swojego trupa.
Tym razem Kolumb trzymał w ryzach emocje. Oczyścił brzuch, przede wszystkim – zalepiony czymś twardym pępek, dwie kule rozpłaszczonych piersi, brodawki i sutki. Huanita przestała mu się kojarzyć z układanką bytów, a on natychmiast przestał cokolwiek czuć. Żadnego podniecenia, rozkoszy. Ręka nabrała pewności, myśli – obojętności. Zmienił pędzelek na większy i malował Huanitę lepkim płynem, jakby pokrywał farbą szafkę, kaloryfer lub wyszpachlowaną ścianę. Wyschnięta skóra chciwie spijała worobiowa spod pędzla. Nałożył więc kilka warstw. Ciało upodobniało się do karnacji żywego człowieka Południa – Mulatki jak z obrazu Gauguina. Znikały przetarcia i szwy, z pestki na pestkę Huanita wyglądała coraz śliczniej. Zaczynała przypominać śpiącą dziewczynę, to znaczy – kukłę, której jedynym istnieniem jest pusty sen. Gdyby ten sen mógł zapełnić się choć jednym pragnieniem, opalałaby się na Lazurowym Wybrzeżu, pieszczotliwie owiewana przez rześki wiatr, słońce i morską bryzę. Złoty piasek przysychałby do rozgrzanych jedwabistych bioder. Ale sen już na zawsze miał pozostać pusty, a skóra – poddana miodowej impregnacji – przechodziła w nieodwracalny matowy mahoń.
Tak oto po raz pierwszy Kolumb zmumifikował człowieka. Przynajmniej po części, bo jak wytłumaczył Panfoggi, w innych chłodniach przebiegały wcześniejsze i późniejsze etapy. Najpierw wyjęto z Huanity wnętrzności i po zabalsamowaniu należało ją jeszcze schłodzić, by odpowiednio stężała. Oczywiście w wyznaczonej pozie. Siedzącej, stojącej, biegnącej bądź kucającej i każdej innej „ącej, ącej”. Z wyrzuconymi rękoma, z ustami rozwartymi drewienkiem, z nogami rozchylonymi i wszelkimi „ymi, ymi”. Możliwości było bez liku. Jeśli Wielki Bobas nie dawał odgórnych wskazówek, mogli wybrać dowolną pozycję, którą wpisywało się pod nazwiskiem. Co do Loslobos nie było żadnych wytycznych. Kolumb napisał: „dziewczyna tańcząca walca”. Pomimo piękna Huanity, nie odczuwał radości twórcy, który powołuje do nieśmiertelnego trwania wiekopomne dzieło. Stworzył żywicznego kukłę, nic więcej, pustkę obleczoną ciałem. Ta pustka będzie trwać sto, tysiąc ogrodów, dając przyszłości iluzję piękna i życia zatopionego w bezczasie.
Powoli kończyła się śliwkowiśnia pracy. Żyrardynka zdążyła zmumifikować pięć ciał, Panfoggi – trzy, Kolumb – jedno. Pojawili się ci sami co o śliwce juwenarbeiterzy i zabrali gotowe mumie. Żyrardynka sprawdziła temperaturę, Kolumb odłożył pędzle na regały, Panfoggi pogasił światła. Brygada staruszków opuściła plastinarium.
Wyspa szemrała słonecznikowymi pestkami, które tworzyły rwące strumyczki i omijając drzewa, krzaki mięty, zbyt gęste, rozrosłe kępy traw, pędziły ze zboczy ku morzu. Powracający juwenarbeiterzy chwytali je niczym małe rybki, rozgryzali łamliwe skorupki i wkładali pospiesznie do ust świetliste słońca. Gasły nadspodziewanie szybko. Chwila nieuwagi i w dłoniach pozostawała bezwartościowa skorupka. Kolumb sobie nie radził – kolejne słońca uwolnione ze skorupek gasły tuż przy ustach.
Wtedy właśnie Żyrardynka poczęstowała go słońcem. Widząc nieporadność Kolumba, wsunęła sobie między zęby pestkę i zbliżyła ku niemu twarz. Przegryzła delikatnie skorupkę. Ze szczelinki pobłyskiwał słoneczny miąższ. Kolumb wessał ostrożnie jaśniejącą drobinę. Miała słodkawy smak marcepana i avocado, a jej ciepło rozlało się po ciele, przeniknęło stare kości. W jaśniejącej słodyczy było coś więcej poza ciepłem. Kolumb przełknął ziarno odległego kosmosu. Wewnątrz jego serca puszczało teraz pierwsze pędy. To nieprawda, że galaktyczny wszechświat przenika zimno. Ma w sobie wiele słońc wysypujących się z ogromnego słonecznika. Kosmos jest ciepłą nieskończonością, a nie zmrożoną pustką.
Nasyciwszy się świetlistą pestką, natychmiast zapragnął kolejnego słońca. Usta ułożył w trąbkę – prosząco i ufnie, niczym wierny, który czeka na komunię. Ale Żyrardynka zamachała rękoma, co miało oznaczać: Patrzcie go! Chciałby, żeby go karmić. Jeszcze tego brakowało! Ruszyła przed siebie. Juwenarbeiterzy zachichotali jak złośliwe krasnale, zaczęli wytykać Kolumba palcami. Śmiali się i szeptali, aż stare makówki podskakiwały. Panfoggi jedynie westchnął ciężko. A on spłoszył się, poczerwieniał. Spróbował samodzielnie, ale nic z tego nie wyszło. Ręce drżały i nie trafiały do rozchylonych ust, słońce leciało przez palce, rozpływało się w piachu.
Początek liryczny, koniec komiczny. Kolumb doczłapał do wioski ostatni. Pierwsze plotki szemrały już między opłotkami jak te pestkowe strumyki po słonecznikowej ulewie.
Nowy, nowy, chi, chi…
Nieprzywykły, chi, chi…
Chce słońca, ca, ca!… Choć topi się w palcach, cha, cha…
Z ust Żyrardynki chce, chce. Niech najpierw ugryzie się w język, che, che…
Staruszki pieliły grządki, ścinały kwiaty, dziadkowie grali w karty, naprawiali spróchniałe sztachety, ale ten szept plotkarski i chichocący niósł się z ogrodu na ogród. Cholewki, polewki, konkury, zagięcie parolu –  takie półsłówka trafiały do jego uszu.
(…)
_______________________________-
Fragment pochodzi z książki “Pielęgniarze. Komedia starców”