Marian Pilot: Pogrom
Lalka… Takie nazwisko dostał nauczyciel z lagru Auschwitz Idzik zaraz potem, jak podarł moją czapkę hitlerówkę: Lalka.
Ja nie po żadne tam pierdoły, nauki jakieś i pouczenia, ja swoją łysą pałą błysnąć nauczycielowi Lalce w ślepia leciałem teraz co rano do szkoły. I nie powiedziane, czy Lalka nie po to przychodził naszą klasę uczyć, żeby mnie rozumu uczyć.
Przychodził zaś z dnia na dzień bardziej galanty i wysztafirowany. Lelek, laluś, lala! Pachniał jak róża. Szary garnitur w paski i prążki wyprasowany był na blachę. Kanty spodni jak brzytewki. Wykrochmalona koszula sztywna, jak śnieg biała, gładka, bez jednej zmarszczki. Zapięty pod szyją kołnierzyk ozdobiony był wzorzystym krawatem, błyszczące jak złoto spinki spinały mankiety. Czesał się z przedziałkiem: każdy włosek na głowie musiał wiedzieć dokładnie, gdzie jego miejsce. Tak samo zawiązane na akuratne kokardki sznurowadełka jego zawsze błyszczących jak szybka w oknie trzewiczków. Laluś, Lalek, ba – Lalka!
Mało, że wyprasowany, wykrochmalony, wypomadowany: zjawiał się Lalka w klasie ogolony – do tego z dnia na dzień dokładniej, mocniej ogolony. Krew przeświecała przez skórę na policzkach i na podbródku z każdym dniem silniej i kiedy Lalka złościł się, cała jego twarz nie tyle czerwieniała, co zalewała się żywą krwią.
Na swoje szczęście nauczyciel Lalka rozwścieczał się zawsze tak mocno, gwałtownie, strasznie, że w tej samej prawie sekundzie zalewał się krwią, siniał i bladł, i nim jeszcze z jego policzków i uszu zdążyła trysnąć krew, był już bielszy od swojej wykrochmalonej koszuli. Czoło, policzki, wargi białe, uszy ścięte mrozem, przezroczyste, woskowe, blade. Był Lalka blady, biały, jedne oczy świeciły i błyskały paskudnym jakimś, żółtym jak ze zgniłego zbuka blaskiem. Z wolna i one poczynały bieleć i blaknąć. Patrzeli żeśmy wszyscy, jak bieleć poczynają, jak bieleją i bieleją te żółte oczy. Bielmo je zawlekało. Ślepnął Lalka. Był ślepy, jeśli nawet widział tymi spalonymi na biały popiół oczyma.
Najstraszniejszy był wtedy. Jak nakręcana zabawka, lalka ze sprężyną w brzuchu, sięgał Lalka po tablicę, unosił ją nad głowę, odwracał białą twarz ku klasie i walił ją komuś na głowę. Mnie na głowę.
Ja po to do szkoły przychodziłem i ze szkoły odchodziłem smutny, jeśli nauczycielowi Lalce nie zbielały oczy i w ślepej furii nie sięgnął po tablicę i nie wzniósł jej sobie nad głowę. I furiackim gestem nie rzucił jej na moją głowę.
Nauczycielowi Lalce oczy każdego prawie dnia pewnej chwili zaświecały się żółto i stygły jakby były z gipsu. Jakoś zawsze coś takiego przytrafiało się w klasie, co nauczycielem Lalką wstrząsało od zawiązanych na kokardki sznurowadeł po przedziałek we włosach. Prosto było przytrafić coś zresztą. Ot, rzucić mu pod nogi brzęczący blaszany guzik urwany od koszuli. Odwracał się Lalka od tablicy wtedy, pytał: który to? Chociaż dobrze wiedział, który. Od tej chwili, kiedy zniszczył moją hitlerówkę, zawsze wiedział. Ale i bez guzika żółkły mu oczy. Choć czasami czekać trzeba było długo. Na tym poczekaniu Lalka uczył nas rachowania, pisania, gadał o Popielu i kazał czyścić paznokcie. Brzydził się świerzbem i nie znosił wszy. Stale o coś pytał, ale nie cierpiał, kiedy żeśmy odpowiadali, sam sobie na swoje pytania odpowiadał. Z reguły nie zapuszczał się między ławki, ale też nie zasiadywał się za katedrą, tkwił zwykle gdzieś w pobliżu tablicy i nie wypuszczał z ręki kawałka kredy. Odwracał się z nagła i pisał. Mógł tak pisać i pewnie by nie wiedzieć jak długo pisał, gdyby w klasie było cicho. Ale kto usiedzi cicho w dusznej izbie. Przytupnął ktoś, chrząknął, zachichotał. Kreda przestawała grzechotać po tablicy. Lalka odkładał kredę i odwracał się. Który to był?, pytał. Przyznać mi się, sofort! Lustrował klasę. Wstań, mówił do mnie. Patrzył na mnie oczami, z których strzykały żółte jak gnojówka strzały. On musiał znowu na mojej głowie zobaczyć czapkę hitlerówkę, nawet może jeszcze hakenkrojc na tej czapce musiał widzieć. Patrzał na mnie i ja na niego patrzałem. Wielka cisza zapadała w klasie. Czekałem, w uszach dzwoniła mi ta wielka cisza. Do kąta! mówił nauczyciel Lalka. Klęczeć! Klęczałem w kącie na grochu i płakać mi się chciało. Nauczyciel Lalka stał przy tablicy znowu i jak nigdy nic pisał na niej swoje ładne jak laleczki literki i cyferki. Albo też brał do ręki mokrą szmatę i akuratnie wycierał tablicę do czysta. I całą powierzchnię tablicy zamazywał na oślep gryzmołami, krzywymi krechami, zygzakami, kołami, kreda łamała mu się w palcach, sięgał po inny kawałek, sypał się kurz i skrzypiała podłoga pod nogami tańczącego wokół tablicy nauczyciela Lalki. Skakał Lalka jak nakręcony i cała tablica już zabazgrana była bez ładu, nauczyciel nie ustawał jednak malować i kreślić. Niepojętym sposobem z wielkiej gmatwaniny kresek i zygzaków poczęły pomału wystawać uszy, nos potem, oczy, w końcu gęba cała, brzuch, ręce i nogi. I to ja żem na tablicy stał cały jak żywy! Czoła jedynie nie było na tym zdjęciu widać, bo głęboko na czoło miałem naciśniętą moją czapkę hitlerówkę. Nauczyciel Lalka na jej licu malował jeszcze wielki hakenkrojc i mówił, dusząc się i dławiąc, oczy mu wychodziły z oczodołów na wierzch:
– To jest niegrzeczny uczeń! – I na mnie, klęczącego w kącie na grochu wołał, jak się na psa woła: – Klęczeć! – Choć ja klęczałem wiernie. I klęczeć w kącie na grochu gotów był żem co dnia – tak długo, póki nie wyklęczę sobie nauczyciela Lalki, znowu, raz jeszcze rzucającego się na mnie. Chciałem tego bardzo – jak się samego Boga chce! W marzeniach i we śnie widziałem, jak biały i blady nauczyciel Lalka, skrzypiąc swoimi czarnymi błyszczącymi trzewiczkami porywa tablicę ze stojaka i wznosi ją sobie nad głowę wysoko. Ja stoję naprzeciwko niego. Lalka ma oczy szeroko rozwarte i białym wapnem zaciągnięte, usta otwarte, na zębach zawisły strzępki piany. Chwieje się i trzęsie cały, i kołuje wzniesioną nad swoją głową czarną tablicą. Stoję naprzeciwko niego wyprostowany. Kruszynka, paluszek tyci, paznokietek jestem przy tym chłopie jak dąb wielkim. W rękach nie mam niczego, guziczka nawet, kamyczka. W głowie trzeźwej i jasnej, z czystego szkła jakby całej, kołacze myśl: kryj się, zwiewaj, uciekaj. Nie uciekam, nie kryję się, nie chowam, jak to przedtem się zdarzyło, pod ławką. Wpatrzony w pełne piany usta nauczyciela Lalki, tkwię, skuty strachem, głuchy, niewzruszony, gotowy. I kiedy błysną szklane oczy i wielka tablica spadnie na mnie, uklęknę. Nie upadnę. Klęczący, wyciągnę ręce i uniosę swoje twarde jak u byka czoło. I mocarz, wyrwidąb wielki, tablicę wyrwę z rąk nauczyciela Lalki i tryumfalnie ją nad swoją głowę uniosę!
Pokraka, a nie mocarz, wyrwidąb-kalika… Raz jeden i drugi już mi się udawało; już stać się miało; już działo się! Nauczyciel Lalka potknął się o blaszany guzik, zachwiał się, krzyknął, wyprostował i stanął na baczność, twarzą zwrócony do mnie. Zbladł w mgnieniu oka. Blady i biały, w oczach popiół, na wargach szara jak mydliny piana, ruchem źle nakręconej lalki począł Lalka kroczyć ku tablicy, szedł długo, pomału – by naraz wyciągnąć ręce i pochwycić tablicę: porwał ją, gwałtownie wydźwignął sobie nad głowę, odwrócił się, już brał rozmach, już miotał… i zatrzymał się, zastygł, odrętwiał. Tkwił pośrodku klasy jak wbity w ziemię kół, blady, ślepy, z rozdziawioną gębą i podniesionymi rękami, kurczowo zaciśniętymi na krawędziach tablicy. W klasie było cicho i strasznie. On był straszny, nieżywy, jak trup siny i biały. Stał żem naprzeciwko niego z głową pełną krwi. Krew bije w czoło, wychluśnie zaraz moimi ustami, uszami. Stare kobiety straszą zawsze smentarzem i babokami ze smentarza. Babok jak żywy stał tu u nas w klasie, porwał i trzyma w swoich sztywnych rękach czarną tablicę.
Lalka wzdrygnął się z nagła. Obrócił się. Lalkowym drętwym kroczkiem szedł aż do ściany. Postawił tablicę tam, gdzie przedtem stała. Wziął do ręki kredę. Zrobił nią w powietrzu dziwne koło i krzywy krzyż. Zaczął kredą na tablicy pisać. Prędko pisał, dużo. Cyfry wypisywał. Całe rzędy dwójek, siódemek, trójek. Jedynek najwięcej. Jedynka za jedynką, jedynka i jedynka, wszystkie wyraźnie i pięknie napisane. Szły i szły one, jedna za drugą, jedna za drugą, wszystkie tak samo smukłe, proste. Stałem ciągle. Wyciągałem szyję. Ósemki pojawiły się na tablicy, tak pięknie okrągłe, jak jedynki proste. Wmieszały się między nie szóstki, które chwilami przemieniały się w dziewiątki. Zrobiło się na tablicy wielkie zamieszanie. Wszystkie liczby naraz cisnęły się i przepychały jedna przez drugą. Kreda stukała o tablicę. Lalka nie nadążał pisać jawiących mu się cyfr. Krzywiły się już i gięły, bodły jedna drugą.
Lalka zapisał tablicę liczbami do ostatniego kątka i powiedział: – Przerwa! – choć do przerwy było daleko. Stale jeszcze nie traciłem nadziei, że Lalka się zbiesi, zerwie niespodziewanie ze ściany tablicę , runie ma mnie. Ale Lalka nawet nie spojrzał na mnie, na nikogo nie patrzał, poszedł z klasy.
I kto mógł wiedzieć, że pomści mnie ojciec, a mszcząc się, nauczyciela Lalkę i samego siebie skaże na nieszczęście i zgubę, mnie zaś i nas wszystkich, matkę, siostrę, mojego brata bękarta, jego matkę Oczulankę i niejednego jeszcze z naszej wsi na biedy i wielkie poniewierki.
Ja o tablicy, o swojej wojnie z nauczycielem Lalką nie pisnąłem w domu słówkiem i nie przyznałem się matce, kto mi rozdarł na strzępy moją czapkę hitlerówkę. I ojciec nigdy by się o niczym nie dowiedział, gdyby nie zemsta sołtysa Rozmiarka. Sołtys Rozmiarek znosi wszystko, niech go tylko zawołam, już rzuca widły, leci, staje u nas w progu, słucha rozkazów agitatora, kiwa głową, szczerzy zęby i pije zdrowie (zęby dzwonią o szkło…), jutro po sumie na zebraniu też te zęby swoje zaciśnie i powie, że biedniak jest postępowy, średniak też jeszcze, zaś bogoc, bamber – to zakała narodu i teraz nazwisko jego będzie haniebne takie: kułak! Tak głosi Rozmiarek, za co agitatorzy dają mu patent na średniaka; każdy jednak wie, że z samej swojej natury jest Rozmiarek zapiekłą kułacką duszą i żuje nienawiść do biedniaków, zwłaszcza do pierwszego we wsi biedniaka, naszego ojca. Za ten szczerbaty kieliszek, który gryźć mu przyszło u nas w progu. Będzie świecił bakę, czaił się, czyhał na okazję do pomsty tak długo, aż doczeka się swego: kiedy przyjdzie czas na Akcję A, sporządzi wtedy urzędową listę niepiśmiennych, znajdą się na niej trzy nazwiska, starego przygłupa Gruchlika, głupiej Juli (Niemki, przez uciekających Niemców u nas we wsi ostawionej) i ojca nazwisko.
Po ojcu spodziewać się było można wszystkiego: tego też, że cichy jak trusia weźmie ode mnie zeszyt i pójdzie do szkoły, aby razem z przygłupem Gruchlikiem i głupią Julą uczyć się od nauczyciela Idzika czytać i pisać.
Dałem ojcu zeszyt, ale nie bąknąłem nawet słówka ani o tablicy, ani o potarganej hitlerówce, ani niedoszłej mojej na profesorze Lalce pomście. Ojciec wziął zeszyt i poszedł, i nic o niczym nie wiedzący, tego samego dnia jeszcze pomścił mnie. Nieszczęście chciało, że nie dość mu było wyrwać tablicę oszalałemu Lalce z rąk. Mało brakowało, a rozbiłby ją na głowie napastnika. Nie zrobił tego. Coś powstrzymało go. Co, chciał wiedzieć sędzia. (Sądom, więzieniom, pogrzebom, nieszczęściom odtąd już miało nie być końca). Strach, odpowiedział ojciec. Strach śmierdzący w oczach profesora Idzika (Lalki). Ten smród powściągnął ojca. Nie trzasnął go tablicą przez łeb. To byłą wielka szkoda, wielkie nieszczęście. Kto wie, czy nie lepiej by się stało, gdyby wtedy ojciec skręcił Lalce łeb. Lepiej dla ojca, dla wszystkich. Dla samego nauczyciela Idzika nawet może. Bo on był wielki nieszczęśnik rodem z Auschwitz. Szmata. Tak by się o nim nie powiedziało. Z niego nawet szmata się nie ostała. Na przesłuchaniach i rozprawach sądowych mówił, co tylko powiedzieć się dało. Wszystko powiedział. Drugie wszystko powiedzieć by mógł. Naskarżył na wszystkich, na ojca, na mnie. Na kierownika szkoły, na sołtysa Rozmiarka. Zeznał, co chcieli, żeby zeznał. Wielki grzech mieli ci, co się nim wysługiwali. On był rozdeptany. Nie nędzarz nawet, goła nędza on. Koszyki mógł może jeszcze pleść ktoś taki. On z dowodu osobistego tylko był człowiek. On w Auschwitz przeszedł przez piec. Ostał się żywy, ale spalony.
Ojciec innym razem zeznał (jako wroga klasowego przesłuchiwali go na UB sto razy w kółko), że wyląkł się spalonych oczu auschwitzkiego nauczyciela. Te oczy z białego popiołu i lodu przeraziły go i poraziły. Młynkując tablicą niczym pomiotłem nad głową nauczyciela rzucił go na kolana i runął ku wyjściu. Wypchnął drzwi i młynkując tablicą teraz już nad swoją głową – było z ojca kawał chłopa jednak, z łatwością potrząsał tą wielką jak tyłek małżeńskiego łoża dechą – przemierzył dziedziniec szkolny i wyskoczył na szosę. Kulawiec czeski podrygiwał przy tym na popsutej nodze jak w pijanym tańcu i jak drużba na weselu krzykał i hukał radośnie. Na własne oczy dane mi było zobaczyć ledwie szczątek tego najgłośniejszego, najbardziej niesamowitego i najbardziej pamiętnego wydarzenia w dziejach naszej wsi; zaś następstwa tej zuchwałej rewolucyjnej ruchawki, wszczętej przez mojego ojca, były różnorakie i dalekosiężne.
Ojciec bowiem, wprawiony w stan sowizdrzalskiego upojenia czy pomroczności jakiejś, (jakby to się dziś może powiedziało), wesoło wołając, podśpiewując i nasza szkolną tablicą wymachując niczym chorągiewką, podążył szosą w kierunku wiatraka na Pogwizdowie. Był początek października, dzień pogodny i jasny, ojciec potrząsał tablicą, błyskała w słońcu zadnia, czarna strona tablicy, migotała strona licowa, na której widniały piękne jak odpustowe laleczki litery, całe od A do Z abecadło, nakreślone ręką nauczyciela Lalki. Ojciec w weselnym zapamiętaniu wymachiwał tablicą lekko, tak, jak weselący się urzędnik macha sobie teczką; podrzucał też tablicę, tablica koziołkowała w powietrzu, niczym czarny latawiec frunęła nad głową ojca, istnego mocarza, pełną gębą wyrwidęba!
Czemu ojciec ruszył szosą pod górkę, ku Pogwizdowiu? – chciał wiedzieć sąd. Kulawemu chyba przecież lepiej lezie się z górki, niż skrobie się pod górkę? Z zeznań ojca wynikało, że ruszył na Pogwizdów, bo zamierzał z porwaną w szkole tablicą wleźć na wiatrak. Po co miał kulas włazić na wiatrak? Co chciał robić na wiatraku? Na co mu była na wiatraku szkolna tablica? Prokurator grzmiał i wygrażał pięścią. Ojciec gadał co popadło, raz to, raz tamto. Chciał z tablicą zeskoczyć z wiatraka. Skoczyć z wiatraka? Zabić się? Popełnić samobójstwo? Nie, wcale nie miał żem chęci się zatłuc, zaprzeczał ojciec, chciał żem sfrugnąć! Sfrunąć?, pytał sąd. Czyli oskarżony chciał latać? Na szkolnej tablicy? (Sąd nie dawał wiary). Ojciec nic nie mówił, sędzia huknął na niego: No? no? Ojciec jąkał się. Prokurator wtedy zapytywał, czy ojciec chciał z wiatraka rozsiewać wrogą propagandę. Ojciec nie, nie chciał.
To były dawne, biedne i ciche czasy. Ojciec kroczył środkiem szosy – żwirówka to była wtedy jeszcze – bo krowy jeszcze nie wracały z pastwisk, targ w Ostrzeszowie miał być dopiero następnego dnia, w czwartek, więc nie jeździły furmanki (samochodami wtedy nikt nie jeździł jeszcze, władza rzadko), na nabożeństwo październikowe nie wyprawiły się nawet najbardziej niemrawe babusie, i ojciec sam nosił się ze swoją tablicą po całej jezdni, od jednego rowu do drugiego. Ciągle pod górkę na Pogwizdów idąc, weselił się stale niczym pierwszy drużba czy wodzirej, co ma obowiązek krzykać, zapiewać, wierzgać koziołki, żeby tylko bractwo weselne wprawić w radosny nastrój, uniesienie i wesołość. Był sam jeden (mówili świadkowie) ale weselił się za dziesięciu, jakby sobie fest podchmielił albo zgoła najadł się blekotu. Był sam, ale miał tablicę u swojego boku i razem z nią się cieszył, wyrzucał ją w powietrze, wirując, młynkując, furkocząc tablica wzbijała się wysoko, by potem, koziołkując i stając w powietrzu dęba, spadać. Nigdy na ziemię, ojciec dbał o to, zwinnie kuśtykając, podbiegał, brał tablicę w rozpostarte ramiona. Pokrzykując jurnie (czego cieszył się tak bardzo, pytał go sąd; bo nigdy jeszcze nie udało mi się porwać czegoś takiego, zwierzył się ojciec bezwstydnie sędziom), powiewał tablicą niczym chorągiewką. To znów kładł ją sobie na głowie i pląsał po całej szosie w poszukiwaniu równowagi – to podskakując, to przysiadając, wykręcając szyję, przykucając, zrywając się zaraz do biegu w pogoni za stale zsuwającą się z ciemiączka deską. Zygzakiem, kołując, przewracając się prawie i prawie nogi sobie zwichając, stale jednak z uporem zdążał ojciec w stronę wiatracznej górki. Zaprzestał tych harców dopiero na widok Józka Chlewusa, który zaprzężonym w dwie swoje chude krowy, Czerwoną i Bestrą, pełną pyrek furą skręcał z drogi korpyskiej w mikstacką. Ojciec jakby właśnie Józka Chlewusa cały czas wyglądał i nie wiatraka ( okazało się teraz), a tego Józka z krowami szukał. I zdjętą z głowy tablicą kłaniał się teraz krowiarkowi nisko.
I dobrze, że natknął się ojciec na biedniacki zaprzęg krowi, bo konie by się spłoszyły widokiem wielkiej czarnej tablicy i poniosły, krowy zaś tylko targnęły łbami i zadarły ogony; Józek Chlewus zdążył, zanim się krowy zagziły, zabiec im drogę, ułapić za dyszel, zaprzeć się, przyhamować wóz, zapobiec nieszczęściu. Z punktu wsiadł na ojca: – Będziesz mi tu gzuby płoszył! – Ojciec zaś zaśmiał się w odpowiedzi i na rozczapierzonej dłoni jednej ręki trzymając tablicę tak, jak kelnerzy trzymają tacę z talerzami, drugą uchwycił się kłonicy i, podskoczywszy, rozsiadł się na wozie, a tablicę złożył obok siebie na kupie pyrek i kartofli. Tym sposobem kolejny raz wprawiając w osłupienie i pomieszanie sąd, który w żaden sposób nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś, kto demonstracyjnie zdąża szosą ku stojącemu na górce wiatrakowi, nie zastanawiając się ani chwili wskakuje na krowi wózek, co turla się z tej górki po szosie w dół – w zgoła przeciwnym kierunku! Józek Chlewus padł ofiarą podejrzeń prokuratora, który za nic nie chciał uwierzyć, że nie pozostawał w zmowie z porywaczem szkolnej tablicy i zalewał się żywą krwią, słysząc, że w trakcie jazdy siedzący na furze nie zamienił nawet słowa z kierującym zaprzęgiem. Oskarżyciel publiczny pienił się, ślinił i zapluwał, pomstując, domagając się za jednym zamachem kary boskiej i klasowej rewolucyjnej sprawiedliwości, i wzywając wsparcia plutonu egzekucyjnego w swoich zmaganiach z czarną reakcją – w osobie krzywoprzysiężcy i ordynarnego kłamcy, Chlewusa. Zapluty i zaszczuty, zestrachany Józek Chlewus na swoje szczęście czy nieszczęście nie był w stanie wydusić z siebie niczego prócz prawdy, zaś prawdą było, że Józek wtedy, przyparłszy się ramieniem do kłonicy, ze wszystkich sił powstrzymywał swój rozdziadowany wóz, z przeraźliwym klekotem i hukiem coraz szybciej toczący się z górki; szarpiąc równocześnie łańcuchem, przywiązanym do rogów przewodniej krowy Bestrej, starał się Józek ją okiełznać: bo krowy gnały przed siebie jak szalone. Tego tylko brakowało, żeby pogziły się i poniosły! Co tym łatwiej zdarzyć się mogło, że szkolarek ze szkoły dla przerośniętych, nasz ojciec, usadowiwszy się na furze, odgrodził się od furmana Józka swoją wielką tablicą i tarabaniąc w nią pięścią (co płoszyło i gziło krowy), przeraźliwym głosem w takt śpiewał starą pruską śpiewkę abecadlaną:
Abece
Chleba chce
Abeab
Chleba knap!
Ten przeraźliwy śpiew, zeznawał dalej przed sądem Józek Chlewus, wywabił z dziedzińca szkolnego nauczyciela Idzika, który zabiegł krowom drogę, ale rozszalałe bydlęta omal go nie stratowały, ledwo zdołał uskoczyć.. Nie dał za wygraną, gonił uciekający wóz i wyciągając ręce do ojca, wołał: – Proszę oddać! Proszę oddać! – zaś ojciec (zeznawał świadek Chlewus) odganiał go, fukając: – A ciuj! A ciuj!- Nikt nie zechciał objaśnić sądowi i sądowej protokolantce, że takim okrzykiem odpędza się natrętne kozy i w protokole znalazło się grubiańskie: -A chuj!; może zresztą tak właśnie zrozumiał okrzyk ojca nauczyciel Idzik, bo stanął jak wryty i spoglądał tylko smutnym okiem w ślad za oddalającą się furką i nie ruszył się nawet wtedy, gdy na skrzyżowaniu szosy z drogą na Marydół i Rudunki jego przerośnięty uczeń stanął na furce, wyrzucił wysoko nad głowę porwaną ze szkoły (w kwestii tego terminu wyniknęła na rozprawie kontrowersja, ojciec nie godził się na użyte przez wysoki sąd określenie „ukradł”) tablicę i skoczył. Zawisł na mgnienie na tym rozpostartym nad głową prowizorycznym spadochronie, by po chwili przykucnąć na poboczu szosy, tuż przy składzie (tak się na sklepik mówiło), w którym Kucyperka sprzedawała cukier, zapałki, cukierki, sól, marcepanki, naftę i piwo. Krok dalej był kościółek, dalej o krok jeszcze – dom katolicki; zawsze tu się ktoś kręcił, a jak u Kucyperki było piwo, urzędowała kupa chłopa.
Kiedy ojciec na szkolnej tablicy sfruwał z wozu Józka Chlewusa, piwa u Kucyperki nie było, ale miało być. Mieli z miasta przyjechać z piwem. Na schodkach sklepiku (jakby się dziś powiedziało) kucało trzech chłopa, Klekot, Dul i Bebel z Marydolskich Hub.
Klekot, Dul i Bebel z Hub Marydolskich to byli trzej nieszczęśnicy, męczennicy, wspólnicy i ofiary spadłego z wozu Józka Chlewusa dzierżyciela wielkiej szkolnej tablicy.
Stale nawiedzające wieś brygady agitatorów i lekkiej kawalerii dokonały precyzyjnej segregacji klasowej mieszkańców wsi; akt ten miał niebawem mieć całkiem realny wpływ na losy trzech piwiarków, nie mówiąc już o naszym uskrzydlonym ojcu, co sfrunął z pyrczanego wózka wprost w ich życiorysy. Dróżnik Klekot, który miał w swojej pieczy tę mikstacką szosę, po której w dół i pod górkę kursował żonglujący szkolną tablicą ojciec, znalazł się w korzystnym położeniu jako przynależący do klasy robotniczej proletariusz; Jancio Dul miał mu czego zazdrościć, urzędowa rachuba mórg zepchnęła go bowiem na pogranicze średniactwa, niebezpiecznie chylącego się ku kułactwu; Szczepon Bebel zaś był lekka dusza, dziwaczny pofyrtaniec, co miał na marydolskich piachach rozległe połacie porośniętych brzeziną i wrzosem pól, a żył z lasu: sągarz, drwal.
Ci trzej kucający na schodach składu Kucyperki i oblizujący się w nadziei na flaszkę piwa rozdziawili gęby na widok ojca, wymachującego czymś, co przypominało im jakieś osobliwe drzwi od chlewika czy może pokrywę starej studni: bo to nie były chłopy w szkołach bywałe. W dodatku ojciec, żonglując tablicą niezmordowanie, nie ułatwiał im zadania.
Czołem, łajzy! – wesoło pozdrowił Klekota, Dula i Bebla i wystrzelił tablicę wysoko w niebo. Tablica przekoziołkowała w powietrzu i wpadła w ramiona ojca.
Czołem… – odbąknął Bebel niepewnie. Jego pierwszego (wszystko jest dokładnie zarejestrowane w protokołach kolejnych przesłuchań) olśniło: – Achtóng! – zawrzasnął i z zaskakującą przytomnością z miejsca na powitanie przybysza złożył wierszyk:
Achtóng, uwaga!
Jedzie szkólna łómaga!
Czołem! – też Dul ucieszył się teraz. – Czołem, ośleuszku! – tak czule i szpetnie na poczekaniu przezwał naszego ojca.
Znamienne i brzemienne w następstwa miało się okazać to, że dróżnik Klekot, klasa robotnicza, powitał ojca jako ostatni i, jak orzekł sąd, najbardziej krytycznie czy wręcz z dezaprobatą:
– Ciemny kopciuszku – miał westchnąć Klekot.
Czołem, ciemna wiaro! – odpalił ojciec, szczęśliwy, jakby narobił w portki, i jak w kinie wesół. I nad głowami piwnego bractwa wykonał tablicą takie sztuki, że mało im czapek nie pozwiewało. Co im nie w nos to było; nie dali jednak po sobie poznać tego. Bebel, który miał przysłowie: Pierzyna!, a na odmiankę też przysłowie: Choroba!, wypowiedział je teraz oba: -Pierzyna! – rzekł. I niepewnie dodał: – Choroba… – Chryście Panie – wykrzyknął natomiast Dul. – Czy aby nie brachło ci taty i mamy. – Która to uwaga miała mu zostać policzona przez sąd na lepsze, mimo religianckiej formy wypowiedzi. Najbardziej krytyczny okazał się jednak także tym razem Klekot:
Ty byku pisany! – naskoczył na ojca. – Czy żeś ty aby nie w ciemię bity jest?
Nie mieli wtedy zielonego pojęcia o tym, że cały czas mówią do protokołu i że z każdego teraz przed składzikiem wypowiedzianego słowa będą się musieli grubo przed prokuratorami i sądami tłumaczyć.
Ojciec nie musiał. Rad był z siebie i wesół, słuchał, nic sam nie gadał. Potrząsał tablicą, a potem począł nią wiewać nad głowami gadułów i drzaźnić ich. Furkotało im nad głowami, oni zaś udawali że nic, że nie szkodzi. Zamilkli jednakże.
Choroba – powtarzał jeno Bebel swoje przysłowia. – Choroba. Pierzyna. – Ospale tak i bez przekonania.
Ech ty, półtora Mańka! – uchylając głowy przed tablicą krzyknął Dul. Dobrodusznie niby, ale czuć się dało, że zładusza w nim tąpie: – Ty się patrz, żeby aby nie wzięli cię pod czarną chorągiew. – Tak prorokował złowieszczo.
I Klekotek obruszył się, kiedy ojcowa tablica kolejny raz furknęła mu nad głową:
Ej, dudajasiu, nie rób ty tu dobrym ludziom odpustu!
A Dul przystemplował wtedy:
Rozumy ci się tam w szkołach zagotowały, że musisz je sobie tak wachlować? – podjudził ojca, który zawiatraczył silniej jeszcze nad głowami trzech piwnych apostołów. I zeźlił Bebla, który przyłączył się do ogólnej mowy:
Ty pierzynajasiu – tak przezwał ojca – to już teroz furt myślisz ino w biblijach siedzieć? I jak ten istny alfabeta szkolną tabulką wiewać?
Co rzeczone tam wtedy zostało, wiadome jest, bo wszystko wielokrotnie potem zostało powtórzone, rozważone i dokładnie, co do słowa, spisane. Odnotowane też jest w sądowych pismach, że to po tej wypowiedzi Bebla rozogniony, rozczmuchany, weselący się i dobrodusznie pohukujący ojciec wydał okrzyk, którego sensu dociekało potem i usiłowało na różne sposoby zinterpretować całe kolegium sędziów, mecenasów i prokuratorów:
Psiamać! Ciachmać! – zaryczał bowiem ojciec, jakby go kto przez łeb cepem zdzielił.- Siekiery pójdą w niebo!
Wysiłki obrońcy, starej daty adwokata, który w długiej błyskotliwej mowie przekonywał, że słowa ojca należy rozumieć dosłownie czy prawie dosłownie, nie znalazły uznania w oczach wysokiego sądu, który od początku skłonny był podzielić zdanie prokuratora, że ojciec rzucił hasło buntu przeciwko władzy ludowej i jej przedstawicielom. – Bo czyż można przyjąć za dobrą monetę – naigrawał się prokurator ze starego mecenasa – zdanie, że notoryczny złodziej i oprych marzy o tym, żeby wejść do Królestwa Niebieskiego ze swoją siekierą w garści i tam dokonać pogromu? Zresztą, czy słyszał kto kiedy o wniebowstąpieniu siekier? Nie, proszę wysokiego sądu. Oskarżony nawoływał do zbrojnej walki z władzą ludową. Tu, na ziemi, w naszej umęczonej przez germańskich oprawców ojczyźnie. Nie tylko słowa oskarżonego o tym świadczą, także jego czyny!
Fragment powieści „Pióropusz”