Maria Magdalena Beszterda: Zbrodnia z premedytacją
Jerzy Franczak, Nieludzka komedia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009
O kryzysie fabuły mówi się dużo, głośno, dokładając coraz to nowe pozycje bibliograficzne, wzywając czytelników i krytyków na świadków, snując koncepcje zastępcze, penetrując collage`owe twory, hiperteksty, zapytując, gdzie kończy się intertekstualna gra a gdzie zaczyna wtórność i epigonizm. Przemysław Czapliński już w „Ruchomych marginesach” zauważył, że z podobnych rokowań, nic sobie robi literatura popularna. I rzeczywiście, pokupność nasycona stereotypem, schematyzm pozostający w luźnym związku z logiką, za to w ścisłej relacji z upodobaniami mas — ma się nadzwyczaj dobrze.
Wobec tej dychotomii rozpoznania rynku wydawniczego, muszą jakoś określić się młodzi pisarze. Między miałkością upodobań powszechnych, które wszak decydują o potencjalnym sukcesie, między własnymi intelektualnymi ambicjami a podziwem dla pisarskich autorytetów lawirować usiłują współcześni młodzi (ale i nie tylko oni) autorzy. W literaturze młodego pokolenia dominują techniki narracji rwanej, fragmentarycznej („Zrób mi jakąś krzywdę” Jakuba Żulczyka), gdzie fabuła ma charakter pretekstowy („Małż” Marty Dzido), niknie w dygresjach i przywoływanych „cytatach z rzeczywistości”(„Paris, London, Dachau”; „Dla mnie to samo” Agnieszki Drotkiewicz), supła się i wikła w narkotycznych, libacyjnych konfesjach („84” Nahacza), bądź całość służy wyłożeniu konkretnej ideologii ze szkodą dla walorów artystycznych dzieła („Kieszonkowy atlas kobiet” Sylwii Chutnik).
Na tle powyższego, ktoś taki jak Jerzy Franczak, który postanawia spłodzić powieść igrającą z rozmaitymi konwencjami, od powieści realistycznej po kryminał, zasługuje na uwagę. Jego najnowsza „Nieludzka komedia” już samym tytułem wskazuje na ambicję (ambicyjkę?) zmierzenia się z dorobkiem kulturowym ukonstytuowanym. Na obwolucie widnieje napis, iż jest to książka, „którą napisała sama śmierć”, poparte to jest wycinkami z gazet, które w konwencji tabloidów informują o popełnionym morderstwie. Jako że autorem jest wykładowca z Uniwersytetu Jagiellońskiego, człowiek współpracujący m.in. z TVP Kultura, można domyślać się, że jest to celowa kpina z powieści kryminalnej, z konsumpcjonistycznej żądzy sensacji.
Fabuła jest prosta. Mężczyzna zabija kobietę. Czytelnik na mord zapowiedziany już na wstępie, czekać musi wprawdzie 3/4 książki, ale rzeczony nareszcie następuje. Główny bohater, wkrótce bezrobotny polonista, zabija swoją brzemienną ukochaną, panią padagog szkolną. Zabija w sposób okrutny, następnie zwłoki ćwiartuje, a potem stara się ich pozbyć. Na próbie ukrycia makabrycznego występku zostaje przyłapany i osadzony w kryminale. Niestety, nie ma on wdzięku Adasia Miauczyńskiego z „Dnia Świra”, raczej urok kuracjusza z Ciechocinka. Naiwny język („podszedłem szparko”), podrywanie młodocianych uczennic, plotkowanie o swojej rodzinie, składają się na obraz podstarzałego fircyka, a nie Stańczyka. Ale nie to jest największą ujmą dla powieści.
Największym minusem całej historii jest fakt, iż sam autor nie jest przejęty tym, co opowiada. W potoku nużącego gadulstwa tonie najważniejsza sprawa. Mianowicie świadomość, po co się napisało daną książkę i z jakiej racji chce się nią turbować intelekt czytelnika.
Można oczywiście dopatrzyć się prób nawiązywania do rozmaitych konwencji. A zatem narrator wszechwiedzący, drobiazgowy opis otoczenia, refleksje o naturze socjologicznej przypominają nieco powieść realistyczną. Groteskowe fragmenty, odwołują się być może i do gagów z kina niemego: „pomińmy milczeniem to, co było później — to, jak przechylony przez balustradę wymiotowałem i dziewczyna przyniosła mi chusteczki — problemy z uregulowaniem rachunku za minibar i bliskie spotkanie trzeciego stopnia z węgierskim policjantem”. Sytuacja, w której, wbrew faktom, Emil Król zostaje zwolniony ze szkoły jest ponurą parodią „Procesu” Franza Kafki bądź filmu Wajdy „Bez znieczulenia”. Nadgorliwy polonista, w koncepcie zatrudnienia się Emila Króla w punkcie ksero, dopatrzy się Baudrillardowskich fraz (na co naprowadzałby także nagłówek rozdziału siódmego, w którym narrator obiecuje „prezentować wierne ksero rzeczywistości i jeszcze wierniejsze ksero nierzeczywistości”). Z kolei zaginięcie kota sąsiadki, poprzedzające makabryczną zbrodnię, może odsyłać nas do niezapomnianej miniatury Gombrowicza „Zbrodnia z premedytacją”, gdzie śmierć karalucha również miała antycypować morderstwo. Z tym, że u autora „Ferdydurke” mamy do czynienia z konsekwencją zamysłu fabularnego, z lekkością pióra…
Można by zapewne pójść i innymi aluzyjnymi tropami, ale po co? Czytelnik zostaje z pękiem dorobionych kluczy do furtek interpretacyjnych, a i tak sens słabnie, mdleje, podobnie jak niezdarna próba puenty („Wszystko już było, wszystko marność, wszystko gówno prawda. Pewnie pomyślicie, że to takie przewrotne opowiadanie, w którym ktoś mówi, że ludzie są źli, a w końcu on sam okazuje się zły. Jeżeli tak pomyślicie, to znaczy, że jest całkiem na odwrót i że to ja miałem rację — że boicie się własnej szpetoty i głupoty. Wtedy uznacie mnie za tragicznego clowna, za mądrego błazna, za jakiegoś Stańczyka czy Srańczyka… Jesteście beznadziejni”). Puenta jest po to, by odbiorcę dotknąć. Jakoś ugodzić. Czytelnik „Nieludzkiej komedii” Franczaka jest, co najwyżej, uprzejmie znużony.
Bergman mawiał, że nudnego bohatera aktor nie może zagrać nudno. Podobnie jest z literaturą. Nudnej postaci, miałkiej rzeczywistości nie można opowiedzieć nudno. Inaczej dokonywana zostaje na nas zbrodnia z premedytacją. Zbrodnia banału.