Maria Magdalena Beszterda: Storytelling – gawęda 2011? Czy fabuła ma się dobrze?
Jakub Małecki, Dżozef. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011.
Żyjemy w świecie rozproszonych wartości, uproszczeń etycznych i estetycznych. Forma przypowieści od czasów biblijnych służyć miała za drogowskaz moralny, uniwersalny tekst o nas samych. Jakub Małecki, konstatując niedomagania rzeczywistości, postanowił stworzyć narrację, która nam tę rzeczywistość wyjaśni, wyprostuje, skieruje na właściwe tory.
Dżozef, bo o tej powieści mowa, zaczyna się w momencie, w którym główny bohater trafia do szpitala ze złamanym nosem. Grzegorz Bednar, swoiste porte parole autora, to młody człowiek na życiowym zakręcie. Z założenia został jednak skonstruowany jako Everyman, mieszanka nieokrzesanego dresiarza z blokowiska, posługującego się soczystą polszczyzną z oczytanym jednak (na siłę oczytanym, za sprawą wymagającej matki) i wrażliwym młodzieńcem. Ma zwykłą rodzinę, ojca pantoflarza i dominującą mamę, kochającą „za pomocą” tuczenia swych najbliższych.
Nie ma pracy, traci kobietę, zostaje okradziony, a zatem dosłownie i metaforycznie trafia na szpitalny oddział zubożony – a przez to w swoisty sposób stanowi tabula rasa. Nie ma nic do stracenia. Szybko jednak okazuje się, że do zyskania ma za to wszystko. Wiadomo przecież nie od dziś, że kryzys jest początkiem zmian, a zatem jeśli w pierwszych kadrach filmu bohater traci najważniejsze dla siebie wartości, możemy być pewni, że wkrótce odnajdzie nowe. Nie inaczej jest i w tym przypadku.
Na sali poznaje trzech innych pacjentów: Marudę, Kurza i Czwartego. Pierwszy jest histerycznym malkontentem, drugi energicznym biznesmenem pięćdziesięciolatkiem, trzeci schizofrenikiem bibliofilem. To ten ostatni zmieni życie Bednara. Czwarty w napadach maligny opowiada współtowarzyszom swoje skomplikowane losy. Okazuje się, że nazywa się Stanisław Baryłczak i w wieku ośmiu lat uciekł z domu. Kozioł Drewniak – potwór, którego sam wystrugał z drewna, a który wymknął się chłopcu spod kontroli – nakłaniał go do zabicia rodziny, więc, żeby tego się nie dopuścić, dziecko postanowiło uciec. Staś w wyniku rozlicznych perypetii trafia do zamożnej rodziny zastępczej (Daria i Jan Grudkiewiczowie). Tam po raz pierwszy ma do czynienia z książkami Josepha Conrada, które to książki powodują, że potwór z jego wyobraźni blaknie i ma mniejszą moc. Niestety, przybrani rodzice giną w wypadku, chłopiec dzięki ich krewnym żyje w kawalerce, dojrzewa i starzeje się w samotności (Drewniak uniemożliwia bowiem jakąkolwiek bliską relację z drugim człowiekiem, mimo że książki Conrada towarzyszą życiu Baryłczaka nieustannie). Kiedy postanawia zbliżyć się do Renaty, sprzedawczyni ze sklepu mięsnego, Kozioł atakuje mężczyznę, przez co ten trafia do szpitala („Krawężnik chrobotał o jabłko Adama, a drewniane paluchy wdzierały się coraz głębiej”). Między chorym a jego prześladowcą zostaje zawarta umowa. Baryłczak dostanie miesiąc wolności od Drewniaka, w zamian za to, że nie popełni samobójstwa. Unicestwienie człowieka wiąże się bowiem z unicestwieniem wytworów jego umysłu, a tego Kozioł boi się najbardziej.
Przysłuchujący się opowieściom Czwartego pacjenci doznają klaustrofobicznej wizji, że kurczy się szpitalna przestrzeń. Z każdym usłyszanym słowem przybliżają się ściany, znikają drzwi. Kiedy Grzegorz wpada na koncept przechytrzenia Drewniaka, Stanisław zostaje uzdrowiony, a świat wraca do swojej poprzedniej postaci – świat zewnętrzny. Bo wewnętrzny odmienia się na lepsze, Bednar ulepsza swoje życie, a morałem całej opowieści jest to, że „Istnieją rzeczy piękne”.
Powieść kompensacyjna opowiedziana zostaje stylem szlacheckiej gawędy („niech mnie byk wydyma”, zaklina się główny bohater w chwilach szczególnego poruszenia) w scenerii niekiedy iście staropolskiej. Chwieją się łany rzepaku, kobiety gotują strawę, mężczyźni koszą zboża, rąbią siekierą, napinając „przedramiona wielkie jak bochny chleba”. Tak zostaje sportretowane Rabinowo – kraj lat dziecinnych Stanisława Baryłczaka vel Czwartego vel Dżozefa. Do tej sienkiewiczowskiej stylizacji dodać należy niewybredne dowcipy serwowane przez głównego bohatera („Kurz wpatrywał się w ekran jak Zulus w statek kosmiczny”; „Pan to dostaje takie tabsy na te gorączki, żeby się pan nie zorientował, jakby pana wykopali na Marsa”).
Wiadomo, że streszczanie powieści science-fiction albo fantasy jest porównywalne ze streszczaniem dowcipów, stąd recenzja nie jest zadaniem łatwym. Powieść jest niekiedy bardzo nastrojowa. Autorowi udaje się odtworzyć klimat upalnej wsi i szpitalnej siermiężnej rzeczywistości. Gorzej z kwestią realiów PRL-u. Trudno dać wiarę, że w latach sześćdziesiątych udawało się komukolwiek kupić wnukowi kawalerkę, jeśli nawet młode małżeństwa czekały na przydział mieszkania latami. Oprócz „Trybuny Ludu” i kilku innych rekwizytów epoki, rzeczywistość tamtych czasów jest papierowa, niewiarygodna a bildungsroman traci na wiarygodności.
Autor jednak dba o wyobraźnię czytelnika, nasyca ją opisem umączonych matczynych dłoni wspartych o szerokie biodra, pobielonych ścian stodoły. Uważność na szczegół stanowi z pewnością zaletę narracji Małeckiego. Gorzej z przenikliwością.
Kobiety w tej książce zostają ukazane trojako. Albo to muzy, eteryczne „kobiety – wiersze”, bezcielesne ideały (Daria Grudkiewiczowa, Anna Klementowska), albo anonimowe, łatwe zdobycze seksualne (Rudawa, Najładniejsza Pielęgniarka na Piętrze), albo idiotki (Doktor Witz, Weronika).
Tym pierwszym zostaje poświęcone najwięcej uwagi, dlatego wiemy, że pani Daria czytuje dzieła wybitne, które potem streszcza mężowi ( „No więc okazało się, że ona jest w ciąży! – zachwycała się pani Daria, autentycznie przejęta, prawdziwie wzruszona. – Z nim wyobraź sobie, Jasiek, ale on musiał wyjechać. Wyjechał tam i zginął.”) oraz, że przeżywa swoje dramaty ( „No nie przeżyję! – Grudkiewiczowa łamała ręce nad stołem. – Przecież jest rozgotowana!”).
Kurz odbywa z Najpiękniejszą Pielęgniarką na Piętrze stosunek seksualny w szpitalnej toalecie, co Grzegorz kwituje celnym: „Po prostu zdrowy facet”. Kurz, jako że jest żonaty, doznaje jednak wyrzutów sumienia i wzorem swych współtowarzyszy również postanawia zmienić swoje życie i powiedzieć o wszystkim żonie, by wziąć za zdradę „odpowiedzialność”. Mężczyźni toczą wiele dysput światopoglądowych, w wyniku jednej z nich Grzegorz zrozumie, że rodziców należy szanować i przestaje być niemiły dla nadopiekuńczej matki oraz pojmuje, że nie warto być z kimś, kogo się nie kocha („Czy to jest zdrada jakaś? Taka myślowa? Że rżnę Weronikę, a myślę, jakby to było, gdyby zamiast niej oplatała mnie nogami właśnie Ania Klementowska mieszkająca dwa bloki dalej? Nie wiem w sumie, co to jest, ale na pewno nie jest fair”).
Ambicja głoszenia prawd wiekopomnych jest ryzykowna, bo bardzo łatwo może przekształcić się w nachalny dydaktyzm. Powieść Małeckiego nawiązuje do tradycji Trylogii także i w kwestii walorów literackich. To pierwszorzędna powieść drugorzędna, tak można by sparafrazować Gombrowiczowskie zdanie na temat autora Quo vadis. To Katarzyna Grochola pisana „męską frazą”, a zatem koniecznie szpitalne jedzenie ma „jaj nie urywać”, prawdziwy mężczyzna ma plecy „szerokości stodoły” i „potrafi pochłonąć prawdziwie zdumiewające ilości jedzenia”. Wolno mu coś czuć, do kobiety idealnej, aczkolwiek historia afektu dresa osiedlowego do okularnicy intelektualistki wydaje się, mówiąc oględnie, ciut naciągana.
Na obwolucie książki czytamy opinię Jacka Dukaja o Dżozefie. Według autora Lodu, książka Małeckiego to „kawał soczystej gawędy, rzadki u nas przykład naturalnego, bezpretensjonalnego storytellingu”. I może na tym polega problem. Na różnicy między storytellingiem a literaturą?
Gawęda szlachecka to gatunek silnie zakorzeniony w naszej narodowej tradycji. Słownik terminów literackich zredagowany przez Michała Głowińskiego, Teresę Kostkiewiczową, Aleksandrę Okopień-Sławińską i Janusza Sławińskiego podaje następujące cechy dystynktywne tego gatunku: „Odznaczała się brakiem konturów kompozycyjnych, aintelektualnym charakterem, swobodą w prowadzeniu wątków, powtórzeniami, licznymi zwrotami do słuchaczy, występowaniem gestów fonicznych” (wydanie z roku 2002).
A zatem w gawędzie współcześnie szlachetnej (bo umoralniającej), a już nie szlacheckiej, wystarczy prząść opowieść, trzymać się wątku przez czterysta stron, barwnie porównywać i przeklinać. Silnie intelektualizujące ambicje podane w potocznej formie mają nasycić gusta współczesnego czytelnika. Storytelling to hasło głównie wykorzystywane przez reklamę. To ewokowanie słowem określonych potrzeb. Budowanie więzi z odbiorcą przez sam fakt opowiadania. Jakim potrzebom stara się sprostać Dżozef? I co najważniejsze, czyim? Może to jest powieść przygodowa dla młodzieży, ale wtedy krzywdzącym dla niej jest określanie jej mianem polemiki z „młodą prozą polską” (opinia Dukaja z obwoluty). Książka jest przekoncypowana, choć intencje były szczere. Miała być o krzywdzie, o rodzajach lęku. Jednocześnie stara się obsłużyć zbyt wiele rejestrów, zbyt wielu czytelników. Ma być sensacyjna, pogłębiona psychologicznie, niepokojąca ontologicznie, panoramicznie ukazująca polskość i Polaków, ma wprowadzać nas, przejąć podwójną inicjacją młodego Baryłczaka i współczesnego blokersa. Jeśli to jest gawęda to iście szlachecka. Zamroczona alkoholem, bogoojczyźnianą mentalnością i nieznośnie patetyczna.
Małecki stara się nam udowodnić, że oto istnieje jeszcze literatura w rozumieniu dziewiętnastowiecznym. Fabuła ma się dobrze, a czytelnik potrzebuje refleksji na temat życia podanych w wersji uproszczonej przez autora wszechwiedzącego. Małecki chce, żebyśmy dali się wciągnąć w tą powieść tak jak wciągnęli się współtowarzysze Stanisława, którzy wręcz zostają „heroinistami słów”. Wiara to godna podziwu, jednakże wiara naiwna.
Może warto oczekiwać, żeby literatura pozwalała sobie na coś więcej niż storytelling. Żeby stawiała rzeczywistość, słowo, samą siebie w stan podejrzenia. Żeby nie polegała wyłącznie na samonapędzającej się frazie. Żeby oprócz dekalogu przepisanego językiem potocznym było coś jeszcze. Przecież Everyman to nie jest przyjaciel dla każdego.
A może nie? Krytyka literacka przeniknęła do blogosfery bezszelestnie i to ona przez przeciętnego odbiorcę uznawana jest za miarodajną, co widać w komentarzach licznych całkiem czytelników owych recenzji pisanych przez „nie-fachowców”. Może krytyka literacka proweniencji akademickiej w przypadku literatury popularnej jest konceptem chybionym, bo zbyt wymagającym i psującym dobre samopoczucie amatorom takiej właśnie literatury?