Maria Magdalena Beszterda: Polonez na polu minowym
Janisz Rudnicki, Śmierć czeskiego psa, W.A.B., Warszawa 2009.
Najnowsza książka Rudnickiego jest zbiorem miniatur, w których absurdalność, humor, śmierć przeplatają się jak w skarnawalizowanym tangu. Wzniosłość ślizga się po skórce od banana w komicznych szusach, przekleństwa dotykają sfer sakralnych, rytm powieści przedrzeźnia sam siebie, demaskuje. Narracja jest kolokwialna, tokująca. Różni bohaterowie opowiadań, zdają się być postaciami o tych samych właściwościach, stanowią coś w rodzaju wariantów biograficznych życiorysu samego autora „Śmierci czeskiego psa”. Poczucie identyczności zabiera świadomość własnej wyjątkowości, wszak: „klucze do siebie podobne jeszcze bardziej niż ludzie”.
Świat przedstawiony jest światem w stanie awarii. Rzeczywistość nadrywa się, pruje i plącze. Opisywanym postaciom wciąż coś się nie udaje, zatrzaskują się na balkonach w samej piżamie, nie przychodzą po nich znajomi na dworzec, zostają omyłkowo aresztowani, jako jedyni pasażerowie zostają uwięzieni na zepsutych wyciągach górskich… Ciągi zdarzeń układają się w chybotliwe sekwencje zbiegów okoliczności. Sceneria akcji ukazana jest po hrabalowsku, w sposób bardzo teatralny. Najwyraźniej widać to w pierwszym, tytułowym opowiadaniu: „Kobieta na widok mój z psem i tłumu za oknem mdleje, wychodzi z zaplecza mężczyzna, widzi mnie, psa i leżącą, zamiera (…) Leżąca wstaje, mówię, co się stało, nie słuchają mnie” a także w miniaturze „Jednoblatówka”: „Obracam się, kręcę się z blatem wokół siebie jak latarnia morska, którą zalewają fale parasoli. Ludzie coś mówią, odsuwają się od mnie, ktoś za mną krzyczy, coś roztrzaskuję, może głowę, która nie zdążyła się odsunąć”.
Uważność na szczegół, na detal, daje bohaterom poczucie jakiejś elementarnej celowości istnienia. Chwytają się drobiazgu, by ocalić jakoś siebie od chaosu. „…nie mam parasola, nie mam co robić, mam po co wyjść, kupię parasol” mówi mężczyzna z opowiadania „Jednoblatówka”, a następnie postanawia kupić sobie dwa mikroskopy, żeby „zemścić się na sobie, że dałem się zaskoczyć, kupuje jednak jeden, dwa skarykaturowałyby moją desperację…”. A zatem człowiek według Rudnickiego, to człowiek prowadzący sam ze sobą rozgrywki, uwikłany w udowadnianie sobie siebie, przesadny, małostkowy, ale jednocześnie godny w swym samotnym zmaganiu się ze światem.
Źródłem opresji sensu jest historia, przynależność do danej kultury, drugi człowiek i język, który przestaje być narzędziem komunikacji a raczej plątaniną niedorzeczności. („Geniuś pyta: — ty tu? A ja: — ty zawsze musisz pytać o to, co się rozumie samo przez się? A on: — ja?”) Oprócz tego szereg słów zostało przypisanych różnym porządkom semantycznym, nad którymi na co dzień się nie zastanawiamy: „ciekawe, że w języku angielskim synonimem wzniosłości jest masło, że motyl to latające masło właśnie, a w polskim chleb, że my mówimy na przykład, nie pochlebiaj mi, a oni don`t butter me up”. Rudnicki też całkiem udatnie wyjaśnia różnice między poezją a poetyckością: „Poetyckość to petting, poezja to rżnięcie. Poezja to odejmowanie, redukowanie, to kucie żelaza. A poetyckość to dodawanie, to dmuchanie kolorowego szkła”. A zatem słowo służy do (nie)rozumienia świata po kalekiemu swojemu…
Rudnicki podejmuje niełatwą próbę opisu naszej środkowoeuropejskiej tożsamości. Interesują go pogranicza kultury czeskiej, niemieckiej, polskiej i romskiej. Zwraca uwagę na logiczne wolty dziejów. Dotyczy to na przykład, strajku głodowego Cyganów w dawnym obozie koncentracyjnym w ramach dopominania się o nadanie im statusu grupy mniejszościowej przez Niemcy. Podobnie paradoksalnie brzmi doniesienie prasowe w rodzaju: „Polacy wolą oddawać krew Niemcom”, dotyczące skupowania przez niemieckie firmy osocza i krwi naszych rodaków. Wyżej wymienionym zagadnieniem postanawia zająć się absurdalny agent, który podaje się za tajemniczego demiurga. „To ja przyczyniłem się do przełomu w poszukiwaniu grobu Mikołaja Kopernika. I gdybym to ja jechał z profesorem Geremkiem, ten nigdy nie zasnąłby za kierownicą. A jak Czesi będą zwlekać z zamontowaniem dwujęzycznych tablic na Zaolziu, to pewnego ranka mocno się zdziwią”. Misja kończy się fiaskiem. Agent postanawia zginąć w imię idei, wysadzając siebie i wrogą placówkę w powietrze, niczym Wołodyjowski. „Bóg, honor i Mielizna”…
Dużo jest cytatów z naszej mentalności, przesądów, małostek, polactwa. Dostaje się Powstaniu Warszawskiemu, pozowaniu przed sąsiadami z państw ościennych na lepszych niż jesteśmy, nieuzasadnionej narodowej pysze, zapędom martyrologicznym, nieumiejętnym manifestom, niezdarnemu bohaterstwu. A wszystko to, nie w tonacji apelu, mentorstwa a raczej ciepłej kpiny, tragikomicznego grymasu.
Śmierć, krew nie mają swojego zwyczajowego ciężaru gatunkowego. W obłęd, w zgon, popada się niechcący, przypadkiem, z nagła, nonsensownie. Zgodnie z regułami groteski, śmierć bywa śmieszna, fekalna, wydarza się pokracznie, w ściekach, w toalecie… Jak na przykład w opowiadaniu „Zawał mam”, gdzie przyjaciel głównego bohatera popełnia samobójstwo w szpitalu. „…zaglądam przez uchylone drzwi do jednej z ubikacji, a tam on, dynda, na końcu łańcucha, jako spłuczka, przy monstrualnie dużej muszli, w której tafla brązowej cieczy. Z jednej kieszeni wystaje mu szczotka do muszli czarna, z drugiej szczotka do muszli ruda”. Człowieka, który umarł z głodu na leśnej ambonie, znaleziono w pozycji marzyciela, turysty, na wznak z rękami założonymi pod głową. Wisielec ze szpitala miał na twarzy uśmiech — „ten na zapas”. A zatem jednak coś pozostaje po nas w tej absurdalnej walce z prozą życia o własną wybitność. Godność. Mimo że jest to godność trochę jak z „Prezydentek” Wernera Schwaba. Godność zszargana, godność upodlona, godność przez łzy.
Rudnicki uprawia coś w rodzaju apokryfów na opak, które desakralizują miast sakralizować, demaskują i odbrązawiają. Rozsadza od środka kostyczną materię obyczajowości, tego, w co lubimy i chcemy wierzyć, co opowiadamy sobie przez pokolenia z dbałością o frazes. Rudnicki ze złośliwym uśmiechem Stańczyka, opisuje sytuację, w której targnięty poczuciem patriotyzmu lokalnego pasażer, zamawia zepsuty żurek w wagonie Warsu. Nieszczęsny amator rodzimych specjałów biegnie, przeczuwając torsje, do toalety.
Komentarz zza kadru brzmi: „życie polskiego patrioty, to polonez na polu minowym”… Ale nawet jeśli owego poloneza grają na Titanicu, no to Polska właśnie.